Miasto Wiecznej Nocy/6

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Kurt Matull, Matthias Blank
Tytuł Miasto Wiecznej Nocy
Wydawca Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o.
Data wyd. 24.3.1938
Druk drukarnia własna, Łódź
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Tytuł cyklu:
Lord Lister, genannt Raffles, der grosse Unbekannte
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Uroczystości w świątyni Błękitnego Miecza

Pierwszy szedł przewodnik. Skierowali się w stronę wnętrza domu.
W skalnej ścianie znajdowały się małe drzwi z kutego bronzu, na których widniały dziwne kabalistyczne znaki. Mniej więcej co sto kroków korytarz rozwidlał się i mała grupka zagłębiała się w coraz to nową galerię. Raffles obdarzony niezwykłym darem obserwacyjnym, starał się zapamiętać drogę. Próżno jednak nadwyrężał pamięć: Po pół godzinie zrezygnował w zupełności. Z oddali dochodził ich odgłos podziemnego wodospadu. W pewnej chwili korytarz, którym szli doprowadził ich do sklepionego podziemia, liczącego około dziesięciu metrów szerokości i dwudziestu metrów wysokości. W głębi tego podziemia zgóry na dół spływała potokami czarna hucząca woda. Przewodnik zbliżył się do małego gongu zawieszonego na bocznej ścianie i uderzył weń pewną ilość razy. Dźwięk gongu gubił się w przepaścistej dali. Nagle stała się rzecz dziwna. Szum spadającej wody ucichł stopniowo. Raffles zorientował się, że wody ubywało, aż w końcu groźny wodospad zamienił się w wąską strugę. Gdy wreszcie i struga ta przestała ciec, ujrzał przerzucony przez głęboką przepaść mały, wdzięcznie wygięty most, ozdobiony figurami Buddy. Most ten prowadził do okutych bronzem drzwi.
Gdy Szu-Wan i Raffles przebyli mostek, drzwi otworzyły się same.
— Jesteśmy teraz w mocy kapłanów Błękitnego Miecza.
Drzwi zamknęły się i Raffles znów usłyszał za sobą grzmiący łoskot wodospadu.
Weszli do wielkiego hallu oświetlonego niezliczoną ilością papierowych latarń. W podwójnym szeregu stali w niej wojownicy chińscy, jak gdyby żywcem przeniesieni ze starych obrazów. Twarze ich zakryte były potwornymi maskami. Pomiędzy tymi dwoma szeregami stał z błękitnym mieczem w ręce Wódz.
— Kim jesteś? — zapytał wódz krótko.
— Szu-Wan, — Rycerz Świątyni.
— Znam cię. Kim jest twój towarzysz?
— Mój bratanek. Syn mego brata i białej kobiety z Londynu.
Wódz opuścił miecz.
— Możecie wejść, — rzekł.
Wstąpili w tajemnicze wnętrze, prowadzące ich prosto do świątyni Buddy.
— Czeka nas jeszcze jedno niebezpieczeństwo — rzekł szeptem Szu-Wan — Tam, w głębi tego oświetlonego korytarza... Nie wiem, czy zdołamy przejść.
Jakkolwiek Raffles nie należał do ludzi tchórzliwych, na widok wielkiej klatki z żelaznymi prętami zadrżał. W klatce znajdował się wspaniały królewski tygrys. Zwierzę zbliżyło się do drzwi, przeciągając się leniwie.
— Tygrys rozróżnia po zapachu białych od żółtych — szepnął Szu-Wan. — Żółtych nie rusza.
— Czy trzeba wejść do klatki? — zapytał spokojnie Raffles.
Szu-Wan skinął twierdząco głową.
— Trzeba otworzyć drzwiczki od klatki i wyjść przez drzwi znajdujące się po drugiej stronie. Innej drogi nie ma. Zawróćmy lepiej, milordzie.
Raffles pozostał na miejscu. Sięgnął do kieszeni swego europejskiego ubrania, które zachował pod szeroką chińską szatą. Wyjął z niej mały kryształowy rozpylacz i z dużą ostrożnością przelał doń parę kropel płynu. Ukończywszy te przygotowania, wszedł spokojnie do klatki. Tygrys rzucił się ku niemu z obnażonymi kłami. Raffles w mgnieniu oka nacisnął rozpylacz i wypróżnił całą zawartość flakonika prosto w paszczę dzikiego zwierzęcia. Zwierzę cofnęło się przerażone. Usiadło na tylnych nogach i jak kot poczęło lizać łapę. Płyn miał widać smak przyjemny gdyż tygrys oblizywał się z przyjemnością. Raffles skrzyżowawszy ręce nie spuszczał oka z groźnego zwierzęcia. Płyn począł działać. Tygrys schylił głowę i ziewnął przeraźliwie. W chwilę po tym legł ciężko na ziemi.
— Otwórz drzwi — szepnął Raffles do Szu-Wana, który drżąc spełnił rozkaz.
Długim i krętym korytarzem wydostali się do jasno oświetlonej sali ozdobionej złotem i jedwabiem. Po bokach tej sali znajdowały się wybite szkarłatem nisze. W każdej niszy sterczała przedziwnie spreparowana lśniąca czaszka ludzka. Kość czołowa tych czaszek przedziurawiona była w barbarzyński sposób.
— To ofiary Błękitnego miecza — wyjaśnił Szu-Wan niepewnym głosem.
Raffles drgnął. Nie było jednak czasu na oburzanie się nad barbarzyństwem żółtych. Przeszli do olbrzymiej wysokiej sali, wyłożonej złocistym dywanem. Wspaniałe kadzidła rozsiewały dokoła odurzającą woń. Około dwunastu wiernych siedziała na ziemi ze skrzyżowanymi nogami. Szu-Wan dał znak Rafflesowi, że teraz należy zdjąć maskę. Rozpoczynała się prawdziwa tragedia. Drżącą ręką stary Chińczyk złożył obydwie maski własną i Rafflesa, na dymiącym kadzidłem ołtarzu.
— Uwaga — szepnął, udając, że czyta modlitwy z długich błękitnych zwojów. — Jesteśmy w przedsionku świątyni Buddy. Dalej już wejść nam nie wolno. Za zasłoną z czerwonego aksamitu oraz za ołtarzem Ognia znajduje się posąg Buddy i Ołtarz Ofiar. Za tą zasłoną znajdują się ci, których krew ma dziś obmyć święty posąg Buddy...
Raffles spojrzał na zegarek. Widowisko krwawe miało się zacząć za dwie lub trzy minuty. Jeden z kapłanów gwałtownym ruchem ściągnął czerwoną zasłonę. Przed oczyma Rafflesa ukazał się olbrzymi złocony posąg Buddy. Na twarzy bóstwa malował się okrutny, złośliwy grymas. U jego stóp leżał Błękitny miecz.
Nagle do uszu Rafflesa doszedł cichy jęk kobiety. W mgnieniu oka Raffles powziął decyzję.
Cicho szepnął do Szu-Wana.
— Chodź za mną... Nałóż z powrotem swą maskę, aby cię nie poznano. Gwałtownym ruchem wstał i jednym skokiem znalazł się po za posągiem Buddy. Kapłani oniemieli z przerażenia. Raffles roztrącił ich i zbliżył się do ołtarza ofiarnego, gdzie stali już kapłani w strojach ofiarnych. Między nimi na płaskim kamieniu leżała kobieta, ze związanymi rękami i nogami. Silnym uderzeniem pięści lord przewrócił na ziemię najbliżej stojącego. Ostrym nożem przeciął więzy ofiary i zbliżył się do miejsca gdzie leżały dwie inne kobiety oraz pięciu policjantów z oddziału Smytha, którzy znikli w sposób niewytłomaczony. Raffles przeciął więzy jednego z policjantów i następnie podał mu swój nóż. Uwolniony policjant z szybkością błyskawicy przystąpił do przecinania więzów swych towarzyszy. Rozległ się ponury a donośny dźwięk gongu. Raffles zrozumiał niebezpieczeństwo. Oprócz pięćdziesięciu kapłanów, którzy w osłupieniu przyglądali się tej scenie, w każdej chwili należało się spodziewać napływu wiernych. Nie tracąc czasu, Raffles wyjął swą tubkę z płynnym powietrzem. Efekt tych przedziwnych kropelek był daleko bardziej groźny niż skutek kul rewolwerowych. Siła wybuchowa każdej kropli większa była od siły wybuchowej dynamitu.
Dała się słyszeć cala seria straszliwych detonacji. Za każdym razem, gdy kropla morderczego płynu padała na kamienną kolumnę, kolumna ta chwiała się i rozpadała się w gruzy. Potężna podstawa posągu Buddy drgnęła. Chińczycy cofali się w popłochu. W ciągu kilku sekund miejsce zostało opróżnione. Raffles zwrócił się do jednego z policjantów.
— Macie broń — rzekł wręczając mu rewolwer — poszukajcie noży... Będziecie eskortować kobiety. Naprzód, Szu-Wan! — rzekł zwracając do chińskiego kupca.
Nie było czasu na rozmowy. W milczeniu wskazał na znajdujące się w głębi sali drzwi. Grupka białych odważnie posunęła się we wskazanym przez Rafflesa kierunku. Jeden z policjantów oświetlił drogę.
— Wielki Mandarynie — rzekł cicho Chińczyk — nie znam tej drogi... To tajemne przejście kapłanów.
Szli naprzód ciemnym i wąskim korytarzem. Po upływie pól godziny usłyszeli za sobą jakieś okrzyki: nie ulegało wątpliwości, że był to pościg.
Znajdowali się w sklepionej sali. Dokoła sali tej w ścianach widniało kilkoro drzwi, ozdobionych chińskimi literami.
— Cóż to za napisy, Szu-Wan? — zapytał Raffles, zaniepokojony odgłosami zbliżającego się coraz bardziej pościgu.
— Nie znam ich.. Na jednych jest napis: drzwi Śmierci. Na drugich: drzwi Tysiąca Cierpień.
— Idziemy drzwiami Tysiąca Cierpień — szepnął rozkazująco Raffles do Szu-Wana.
Po bambusowej drabince uciekinierzy kolejno wdrapywali się na wysokość, na której znajdowały się wskazane drzwi. Gdy wszyscy znaleźli się już za drzwiami, Raffles raz jeszcze spojrzał na opuszczoną salę. Przednie straże pościgu znajdowały się już na szczeblach drabiny. Jednym gestem Raffles wylał zawartość flakonika z płynnym powietrzem na opuszczoną salę. Kamienne ściany drgnęły. Dał się słyszeć piekielny huk. Sklepienie sali zawaliło się, grzebiąc pod gruzami ścigających.
— Skończone — rzekł Raffles — pozbyliśmy się pościgu... Znałem kiedyś w Pekinie palarnię opium, która nosiła nazwę Bramy Tysiąca Cierpień. Było to jedyne miejsce w całym Pekinie, które nie miało pachnącej kwiatami nazwy. O ile mnie przeczucie nie myli, przejście to zaprowadzi nas do takiego samego lokalu...
Szu-Wan pochylony był właśnie nad jakimś czworokątnym kamieniem. Nagle podniósł twarz: pełen rozradowania uśmiech malował się na ustach.
— Hill Street — rzekł wskazując na znak znajdujący się na kamieniu.
Przeczucia Rafflesa spełniły się. Galeria kończyła się za drzwiami, za którymi istotnie znajdowała się palarnia opium. Jednym skokiem Raffles znalazł się w samym środku lokalu i chwycił za szyję grubego Chińczyka, który robił wrażenie właściciela.
— Wstać — krzyknął — Zatrzymuję was... Jesteście oskarżeni o nielegalny handel narkotykami.
Pchnął go przed sobą, torując nim drogę. Chińczyk widząc uniformy policjantów, sądził, że nagła rewizja nawiedziła jego lokal.
Podstęp powiódł się. Chińczyk instynktownie wskazywał policjantom i Rafflesowi właściwą drogę. Po pół godzinie dotarli do drzwi prowadzących do piwnicy jakiegoś domu. Raffles silnym uderzeniem pięści ogłuszył tłustego Chińczyka i skinął na pozostałych.
— Szu-Wan — rzekł do starego kupca — nie bój się zemsty. Jesteś pod moją opieką. Przyrzekam ci ponadto, że uwolnię twego brata.
— Wielki Mandarynie, cóż ja teraz pocznę — odparł płacząc stary Chińczyk — zemsta kapłanów dosięgnie mnie wszędzie.
— Nie bój się. Jedyny człowiek, który cię widział bez maski to dowódca straży w świątyni. Człowiek ten już nie żyje. Bądź zdrów, Szu-Wan... Za trzy miesiące brat twój przyniesie ci pozdrowienia ode mnie.
Znajdowali się w małym drewnianym domku, wychodzącym na Hill Street. Około godziny trzeciej nad ranem zbiegowie znaleźli się na powierzchni ziemi. Przeżycia ostatnich dni nadszarpnęły tak silnie nerwy kobiet że gdy tylko znalazły się na powietrzu, osunęły się bezwładnie na bruk ulicy. Policjanci wzięli je na ręce i zanieśli do lokalu 18 posterunku. Poranne wydania dzienników przyniosły radosną wieść o odnalezieniu trzech zaginionych dziewcząt. Gdy jednak poczęto szukać białego mężczyzny, przebranego za chińczyka, który po bohatersku wyswobodził uwięzionych, okazało się, że znikł w sposób niewytłomaczony. Raffles wyślizgnął się niepostrzeżony przez nikogo i około szóstej nad ranem wrócił do hotelu Cliffhouse, gdzie oczekiwał go niespokojny Charley.
Kapitan Smyth i jego ludzie nie wiedzieli oczywista, kim był tajemniczy zbawca. Kapitan Smyth głowił się nad tym napróżno wraz z Flattem gdy jeden z ocalonych policjantów zameldował, że posiada przy sobie broń, daną mu przez nieznajomego. Zdumienie odbiło się na twarzy detektywa, gdy przyjrzał się bliżej rewolwerowi.
— Co tam masz ciekawego, Flatt? — zapytał kapitan Smyth.
— Czytaj — odparł Flatt, wyciągając ku niemu rewolwer.

Lord Edward Lister, porucznik I Pułku Ułanów Jego Królewskiej Mości.

Smyth nie wiedział kto kryje się pod tym nazwiskiem,
— Nie domyślasz się kim jest lord Lister? — zapytał Flatt.
Smyth zamyślił się.
— John C. Raffles! — krzyknął głośno.
— Tak jest, kapitanie. To jest John C. Raffles. Czy pamiętasz jakżeś mi powiedział, że tylko John C. Raffles mógłby rozwiązać tę zagadkę? Muszę mu go odnieść osobiście.
— Poczekaj, idę z tobą. — odparł kapitan Smyth.
Nazajutrz rano Raffles znalazł w swym pokoju własny rewolwer, uwieńczony kwiatami, a tuż obok złoty posążek Buddy, wysadzany drogimi kamieniami umieszczony na marmurowej podstawce, na której wyryty był następujący napis:

„Magistrat Miasta San Francisko oraz jego mieszkańcy w dowód wdzięczności za dokonanie bohaterskiego czynu ofiarowują ten posążek lordowi Edwardowi Listerowi, alias Johnowi Rafflesowi, który wydarł ze szponów chińskich zbrodniarzy z Miasta Wiecznej Nocy osiem ofiar ludzkich.“


Koniec.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Matthias Blank, Kurt Matull i tłumacza: anonimowy.