Meteor/XIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karel Čapek
Tytuł Meteor
Wydawca "Wiedza" Spółdzielnia Wydawnicza
Data wyd. 1948
Druk "Wiedza" Spółdzielnia Wydawnicza, Wrocław
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Paweł Hulka-Laskowski
Ilustrator Maria Hiszpańska-Neumann
Tytuł orygin. Povětroň
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XIX
OPOWIADANIE POETY

Przypomnijmy najprzód zdarzenie, które stało się bodźcem do rozwijania dalszego szeregu zdarzeń. Chcąc nie chcąc, musimy zacząć od końca, jeśli mamy dojść do ładu z tym opowiadaniem.
W upalny, wietrzny dzień spadł samolot. Pilot zginął w płomieniach, pasażer odniósł śmiertelne rany i leżał nieprzytomny. Nie podobna opędzić się od tłumu ludzi, którzy w obrazie wypadku zbiegają się ze wszystkich stron do kupy zgliszcz. Są jacyś ożywieni, iż stali się świadkami katastrofy, drętwieją ze zgrozy i wszyscy razem radzą, co należałoby zrobić. Ale nikt się nie kwapi, aby podnieść nieprzytomnego, bo wszystkich pęta zgroza i fizyczna odraza. Dopiero gdy nadchodzą żandarmi, w chaos ten wkracza ład i porządek. Żandarmi szczekają na ludzi i posyłają tego tam, owego owdzie. Rzecz osobliwa, jak ludzie niby to się ociągają, ale w gruncie rzeczy chętnie słuchają rozkazów. Biegną więc po strażaków, po doktora, telefonują po ambulans, podczas gdy żandarmi zapisują świadków, a tłum w milczeniu pełnym szacunku przestępuje z nogi na nogę, albowiem uczestniczy oto w czynnościach urzędowych.
Nigdy nie byłem przy takim nieszczęściu, ale jestem nim przejęty od razu, staję się jednym z przygodnych świadków, biegnę spocony miedzą, żeby znaleźć się w pobliżu, starannie omijając obsiane zagony (pochodzę ze wsi), drętwieję i radzę, wyrażam pogląd, że pilot widocznie nie zatrzymał motoru i że ogień należałoby gasić piaskiem.
Wszystkie te szczegóły zmyślam całkiem marnotrawnie i bezinteresownie, albowiem nie nadają się ani do tego, ani do żadnego innego opowiadania. Ba, nawet wobec znajomych nie mogę się pochwalić, że widziałem wielkie nieszczęście. Pan nie ma ani za grosz fantazji i dlatego powiedziawszy „biedak!” — uważał pan, że tym słowem wszystko jest wyczerpane i załatwione, nie mówiąc, oczywiście, o zabiegach doktorskich.
Co za rzeczowa i prosta reakcja, podczas gdy ja rzucam się w straszliwe i dręczące szczegóły, które sobie odtwarzam. Niekiedy miewam uczucie wstydu widząc innych ludzi tak prosto i po ludzku reagujących na różne przypadłości życia, gdy dla mnie są one tylko bodźcem do rozpoczynania upartej ruchliwości.
Nie wiem dokładnie, czy jest w tym niepowściągnięta skłonność do igrania, czy też przeciwnie, osobliwa i pedantyczna ścisłość. Ale — powracając do naszego zdarzenia — śmiertelny upadek człowieka otoczyłem tylu obrazami pełnymi zgrozy i groteskowości, że ze wstydu i żalu za grzechy odwołuję ze skruchą wszystkie zewnętrzne ozdóbki i szczególiki swego opowiadania, którymi malowałem upadek archanioła z przetrąconymi skrzydłami. Pan załatwia te rzeczy prościej. Powie pan „biedak!“ i słowem tym czyni pan jakby święty znak krzyża nad miejscem nieszczęścia.
Być może, iż wywód ten wydaje się panu nieco mętny. Fantazja sama w sobie zdaje się być immoralną i okrutną jak dziecko znajdujące upodobanie w okropnościach i śmiesznościach. Jakże często fikcyjne postacie swoje wiodłem drogami niedoli i poniżenia, abym mógł litować się nad nimi tym bardzej! Tacy już jesteśmy, my, wyrobnicy fantazji: aby uczcić lub ocenić człowieka, narzucamy mu ciężkie przeznaczenie, zwalamy na niego walki i zgryzoty w mierze przeobfitej.
Ale czyż w tym właśnie nie ma naprawdę chwały życia? Człowiek, który chce pokazać, że nie żył na próżno i jałowo, kiwa głową i mówi: dużo przeżyłem i przecierpiałem. Panie doktorze, rozdzielmy dokładnie swoje zadania: podczas gdy pan w imię powołania swego i miłości zdejmować będzie z człowieka jego boleści i naprawiać jego braki, ja z miłości ku człowiekowi otaczać go będę udrękami i będę się gmerał w jego ranach, nie mając dla nich balsamu peruwiańskiego. Pan będzie głaskać bliznę, która się ładnie i czysto zagoiła, podczas gdy ja mierzyć będę głębokość rany. W końcu może się jeszcze okazać, iż i ja gładzę cierpienie tym, iż oznaczam miarę bólu.
Staram się wytłumaczyć literaturę za jej upodobania w tragizmie i wyśmiechu. Jedno i drugie jest wybiegiem wynalezionym przez fantazję, która swymi nierealnymi środkami wytwarza iluzję rzeczywistości. Bo rzeczywistość sama w sobie nie jest ani tragiczna, ani śmieszna; jest zbyt poważna, aby mogła być jednym lub drugim. Współczucie i śmiech, to tylko wstrząsy, którymi komentujemy zdarzenia zewnętrzne i towarzyszymy im. Niech pan wywoła takie wstrząsy sposobem jakimikolwiek, a wywoła pan równocześnie wrażenie, że rozegrało się coś rzeczywistego, tym rzeczywistszego, im mocniejszy jest dany cios uczuciowy.
Miły Boże, jakież to tricki i chwyty zmyślamy sobie my, specjaliści fantazji, aby jak najmocniej i jak najniemiłosierniej wstrząsnąć zatwardziałą duszą czytelnika! Kochany doktorze, w pańskim statecznym i sumiennym życiu niewiele jest miejsca dla współczucia i śmiechu. Nie rozdygocze się pan nad straszliwym obrazem człowieka oblanego krwią i nie będzie się pan rozczulał, lecz otrze pan krew i zrobi, co potrzeba. Nie będzie się pan rozkoszował śmiesznością człowieka oblanego sosem, lecz zwróci mu pan uwagę, aby się otarł, czym stłumiony zostanie burzliwy śmiech ludzki i skasowane będzie zdarzenie, które go wywołało.
Otóż my zmyślamy zdarzenia, których pan nie może skasować, do których nie może pan wtrącić się skutecznie. Są one nienaprawione i niezmienne jak dzieje świata. Niech pan odrzuci tę książkę lub też niech pan się podda wstrząśnieniom, które zastawiamy jak sidła, i niech pan szuka za nimi rzeczywistości, która im odpowiada.


∗             ∗

A oto wnioski techniczne, które wynikają z przytoczonych wywodów. Gdy kroczę drogą fantazji, to wybieram zdarzenie wstrząsające i niepowszednie. Jak rzeźnik ocenia bydlę, tak ja oceniam zdarzenie, czy jest dostatecznie i wydatnie wykarmione przez sensację. Oto mamy tu upadek człowieka, wir straszliwy i błyskawiczny, nad którym nie można przejść obojętnie. Dalibóg, że to całkiem beznadziejny kawał chaosu. Cóż można zrobić z tych strzaskanych skrzydeł i podpórek, jak i co tu złożyć jeszcze raz, żeby to złożone na nowo mogło latać, przynajmniej jak lata papierowy latawiec, którego sznurek mógłbym trzymać w ręku? Na to można tylko patrzeć sykając ze zgrozy albo też postąpić jak solidny i stateczny człowiek, mówiąc po prostu: „biedak!”


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karel Čapek i tłumacza: Paweł Hulka-Laskowski.