Matka Natura wchodzi — babsko tęgie, dziwne, uśmiechnięte jak Budda, jak lis i Gioconda. Siada ciężko w fotelu, patrzy na godzinę, na pokój i na meble ciekawie spogląda.
Będzie ją ktoś z zebranych błagał na kolanach, otoczą ją lekarze w płóciennych fartuchach, lecz ona milczeć będzie od rana do rana, na jęk młodej pierwiastki nieodparcie głucha.
Starszej pani płaczącej spojrzy poprzez ramię w kąt, gdzie czeka od wczoraj stęskniona kołyska, poczem oprze się łokciem na okiennej ramię, by posłuchać jak słowik serce w niebo ciska.
Ze spojrzeniem poczciwem, choć trochę nieszczerem, zakasze wreszcie ręce, do pracy nieskore, — i wśród perfum i potu, zmieszanych z eterem, zaśnie nagle w fotelu, wcielenie przekory.
Aż gdy krzyk w białych murach rozpryśnie się echem,
gdy padną słowa: maska, chloroform i kleszcze,
— ruszy się pra-położna. Pomoże z pośpiechem,
bo i kotka w ogrodzie czeka na nią jeszcze...