Matka Boleściwa/Rozdział 3

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Matka Boleściwa
Podtytuł Przygody w podróży.
Data wyd. 1913
Druk Drukarnia Polska Warszawa
Miejsce wyd. Częstochowa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Mater dolorosa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Rozdział 3.
Hussein Iza.

Podczas gdy my dwaj rozmawialiśmy, paląc wonny tytoń, Fatima Marryah przyrządzała wieczerzę, mając twarz mocno zasłoniętą. Trzeba było upiec placek, rozprażyć ryż i na rożnie upiec baraninę. Patrzyłem uważnie, w jaki sposób potrawy te przyprawiała. Na szczęście przekonałem się, że Fatima była niewiastą daleko czyściejszą, aniżeli to bywa zwykle u Kurdyjek. Mogłem jeść z apetytem. Podczas gdy spokojnie i nic nie mówiąc, przyrządzała jedzenie, rozmawiałem z jej mężem o najrozmaitszych rzeczach, które mnie i jego zajmowały i zapytałem go, czy Ałłah nie obdarzył go dzieckiem. Po tem zapytaniu oblicze jego dotąd uśmiechnięte zasępiło się; patrzył przed siebie zamyślony, a potem rzekł:
— Nie, panie, nie odmówiono mi tego szczęścia, którebym prędzej nazwał nieszczęściem.
— Nieszczęściem? Przebacz mi, że cię o to pytałem. Jeżeli ci dziecko umarło, to wiesz, że jest u Ałłaha. Ale nie mówmy już o tem.
— Mówmy jednak o tem. Ty wiesz i znasz tu wszystko. Udzielić mi możesz rady, któraby ulżyła memu stroskanemu sercu. Mam syna, nie umarł on, a jednak nie żyje.
— Czy poszedł w obce kraje i nie powrócił?
— Jest on na obczyźnie i przybywa do nas często, gdyż kocha nas bardzo i przynosi nam wszystko, co sobie zaoszczędzi. Żyje on, a może już umarł dla nas.
— Jak to mam rozumieć?
— Opowiem ci. Gdy napróżno spodziewaliśmy się dziecięcia, zrobiliśmy ślub, że gdyby Kismet (Bóg) zmiłował się nad nami, to syn nasz będzie żył i pracował dla Ałłaha i islamu. Ulitował się Ałłah i dał nam syna, prawdziwie rozkoszne dziecię! Chłopiec pełen miłości ku nam, rozumny był, och, rozumny bardzo. Posłaliśmy go do Diarbekiru do sławnego uczonego. Cierpieliśmy głód, ażeby tylko módz tego męża opłacić. Po trzech latach syn powrócił. Znał koran i wszystkie jego objawienia, wszystkie książki święte miał w głowie, a historję kalifów znał tak dobrze, jakoby żył z nimi. Byliśmy ucieszeni, na klęczkach dziękowaliśmy Ałłahowi i błagaliśmy go o dalsze błogosławieństwo. Syn nasz, któremu daliśmy imię Hussein Iza, miał....
— Hussein Iza? — przerwałem mu zdumiony tem imieniem, gdyż Iza znaczy tyle, co Jezus.
— Tak, Husseinem nazwaliśmy go wedle imienia naszego największego Kalifa, którego sunici zamordowali pod Kerbelą. Imię Iza otrzymał wedle imienia założyciela chrześcijaństwa, którego my uważamy także za proroka i który był wielkim mówcą. Słowa jego były jakoby promienie słoneczne, serce oświecające i jakoby miecz, przeszywający duszę. Takim mówcą, takim prorokiem nawet mahdim, którego wszyscy oczekujemy, miał zostać syn nasz i dlatego obok imienia Hussein otrzymał imię Iza.
— Rzecz to szczególna. Czy ma to być znakiem, iż ma zostać Kismetem?
— Jak to rozumiesz, panie?
— Trzy wasze imiona są: Yussuf Ali, Fatima Marryah i Hussein Iza. Każda z tych trzech osób ma imię muzułmańskie (mahomtańskie) i chrześcijańskie. Ali i Fatima są rodzicami Husseina, którego zabili przeciwnicy. Yussuf (Józef) i Marryah (Marya) byli rodzicami Izy (Jezusa), którego nieprzyjaciele na krzyż przybili. Czy to rzecz nie szczególna?
— Panie, to mi nie przyszło na myśl; i to zasmuca jeszcze bardziej mą duszę. Przerwałeś mi mowę, a chciałem ci powiedzieć, że syn nasz miał iść teraz do Meszed Aliego, ażeby tam wyuczyć się głębszych jeszcze nauk szyitów. Zaopatrzyliśmy go w potrzebne rzeczy i wysłaliśmy ze znajomymi, którzy jechali do Mossulu z odstawą dębionek. „Powrócili oni i donieśli nam, że syn nasz przybył tam z nimi szczęśliwie. Później byli tam inni jeszcze ludzie, którzy twierdzili, iż go tam widzieli. Nie chcieliśmy w to wierzyć, ale otrzymaliśmy wkrótce od niego samego wiadomość, że nie udał się do Meszed-Aliego, że jest chizmikarem (sługą) Patrika (patryarchy) El Kosza w Mossulu. Czy nie znasz tego męża czasem?
— Tak jest, znam go dobrze i mówiłem z nim. Jest to mąż bardzo pobożny i ja szanuję go bardzo. El Kosz jest sławnym; opowiadają, że prorok Nahum tam się urodził.
— Jeżeliś był u Patrika, to możeś widział syna naszego?
— Być może. Patrik ma kilku sług, z których dwóch tylko widziałem. Opowiadaj mi dalej; ta historya bardzo mnie zajmuje.
— Dałby Ałłah, iżby ona nie była tak smutna. Syn mój, który miał się udać do Meszeda Aliego, ażeby zostać wielkim nauczycielem szyityzmu, nawet mahdim (mesyaszem), jest teraz u chrześcijańskiego patryarchy w Mossulu! Otóż to rzecz okropna! Wybrałem się sam do niego. Zastałem go tam. Prosiłem go, błagałem, gniewałem się, ale wszystko napróżno. Syn mój wyświadczył Patrikowi przypadkowo jakąś usługę i dlatego musiał go odwiedzić. Ten sędziwy mąż, ten giaur (pies chrześcijański) — oby go Ałłah pogromił — taki wywarł na nim wpływ, że nie mogłem go stamtąd wydobyć. Zmartwił mnie on jeszcze bardziej przez to, iż powiedział, że poczyna mu wschodzić światło, którego dotąd napróżno szukał. Nic nie wskórawszy, powróciłem do domu, on tam pozostał. Czasami odwiedzał nas i przynosił nam różne dary. Prosiłem go, ażeby u nas pozostał. Groziłem mu, czem tylko grozić mogłem, ale nic to nie pomogło. Odpowiadał mi w długich mowach, których rozumieć nie powinienem. Wysyłałem nieraz do niego mą żonę, gdyż sądziłem, że matki prędzej usłucha, aniżeli ojca, ale nie ona go, lecz on ją ujął za serce, gdyż i żona moja poczęła mówić o świetle, które weszło, ażeby oświecić wszystkie ludy i pogan, poczęła mówić o gwieździe, którą ujrzeli królowie wschodu. Jeżeli tak dalej pójdzie, to syn mój umrze dla nas i...
— Dla mnie on nie umrze! — przerwała mu żona, głośno płacząc. — Jest on mojem dzieckiem, jedynem, drogiem dziecięciem i takiem pozostanie, dopóki żyć będę!
— Niewiasto, milcz! — zawołał na nią rozkazująco. — I ciebie on uwiódł. Czy chcesz zostać chrześcijanką i modlić się do krzyża? Ten Iza był, jak mówią, prorokiem wielkim, ale czem on jest wobec Mahometa, wobec świętego Aliego, Hassana i Husseina! Czy chcesz bronić syna wiarołomnego; biada mu, jeżeli jeszcze raz przybędzie! Opuścił on mnie, a teraz chce mi jeszcze wziąć z serca niewiastę moją! Wiem, w co mam wierzyć, i...
Nie pozwolił dokończyć mu zdania głos, który zabrzmiał od najdalej położonego ogniska. Było to jego nazwisko, zawołano go po imieniu, ażeby przybył; powstał więc z miejsca i udał się, dokąd go wołano.
— Panie, — płacząc, rzekła do mnie Marryah, — rzecz się ma tak zupełnie, jak ci mąż opowiadał, a jednak nie jest tak, jak ci mówił. Wiele, wiele łez wylałam z powodu Hassana i Husseina, których zamordowano, gdyż myślałam o Fatimie, matce zabitych. Teraz płaczę z powodu Izy Ukrzyżowanego, który umarł za wszystkich ludzi i myślę o Maryi, Matce Boleściwej, która stała pod krzyżem Syna. Syn mój wiele mi opowiadał, a co mi mówił, w to wierzę, gdyż kocham go. Opowiadałam to memu mężowi często, bardzo często. Zachował on to w głębi serca, wiem o tem; uważałam to, gdyż sam począł czasami mówić o Jezusie i Maryi. Powstał niepokój w jego duszy, ale więcej u niego znaczy Mahomet, aniżeli Zbawiciel świata. Ale modlę się cicho do Boga, ażeby pokonał Mahometa i dopomógł ojcu mego syna do poznania światłości, którą uważam za wieczną prawdę. O Boże, Boże, kogoż on tu prowadzi?
Zwróciłem wzrok w stronę, w którą ona patrzała. Stała, jakby osłupiała z przestrachu, czy też z radości? — trudno było odgadnąć. Mąż jej wracał, ale przy boku jego kroczył ktoś, którego nie mogłem poznać; płomienie ognia zanadto migotały. Kurdowie i Kurdyjki szły za nimi. Wtedy Marryah krzyknęła:
— Syn mój, syn mój! On to, on!
Pobiegła ku niemu, objęła szyję jego ramionami i przycisnęła go do serca. Teraz poznałem tego młodzieńca. Widziałem go u patryarchy El Kosza i wówczas nie myślałem, że w czasie moich późniejszych przygód tak wielką odegra rolę. Widzowie tej sceny cofnęli się nieco w tył, gdyż matka i syn całowali się publicznie, co u mahometan uchodzi za grzech. Yussuf Ali oderwał ich w gniewie od siebie i zawołał:
— Co robicie? Ca wam przyszło do głowy. Czyście już tak daleko zapomnieli o przykazaniach i artykułach wiary naszej, że dajecie ludziom tak gorszące widowisko. Idź i powitaj tego cudzoziemca, który dzisiaj ocalił życie twej matce. Chcę potem poważnie, bardzo poważnie z tobą pomówić.
Popchnął syna ku mnie. Ten poznał mnie i rzekł, wyciągając ku mnie rękę:
— Jakaż to niespodzianka i jaka ma radość, że cię tu widzę, effendi! Ojcze, ten effendi był gościem u Patrika i tak był czczonym przez niego, że możesz być dumnym, bardzo dumnym z tego, iż siedzisz z nim przy jednem ognisku. A cóż się stało z matką, czyż znajdowała się w niebezpieczeństwie?
— Tak jest, miały ją rozszarpać psy Mir Mahmallów. Ale o tem później się dowiesz. Teraz odpowiedz mi na pytanie: Czy pozostaniesz u Patrika, czy wrócisz do nas?
— Ojcze, wróciłbym chętnie do was, ale teraz już nie mogę!
— Nie możesz, a to dlaczego?
— Gdyż wy macie do nas przyjść.
— My...? Czy czasem nie do Patrika!
— Tak jest. Przysłał on mnie do was. Jesteście ubodzy i żyjecie biednie w tych lasach. Starałem się z wszystkich sił, ażebym mógł dać wam utrzymanie życia i to mi się powiodło. Patrik mianował mnie tymczasowo swoim katibem (pisarzem); mam więc piękne, wielkie mieszkanie i wszystko, co do życia potrzebujecie; później będzie jeszcze lepiej.
— Jeszcze lepiej? — rzekł olbrzym szyderczo. — I jak to lepiej?
— Gdyż później nie będę już pisarzem, jeno Kha... Khassisem.
Nie dopowiedział do końca tego wyrazu, gdyż Khassis znaczy kapłan.
— Khassis! — zakrzyknął ojciec. — Chrześcijańskim kapłanem chcesz zostać! Masz być najwyższą głową psów niewiernych. Czy chcesz wyprzeć się islamu?
— Ojcze, nie gniewaj się; przebacz mi! Nie mogłem inaczej. Już to uczyniłem. Jestem chrześcijaninem, otrzymałem już Sakrament Chrztu św.
— Tak... więc... rzeczywiście zostałeś przeklętym giaurem? — wyjąkał stary, wymawiając w gniewie wyrazy te rozciągłemi zgłoskami.
— Musiałem ojcze, musiałem! Stałem pomiędzy Mahometem, a Izą Ben Marryam (Jezusem, synem Maryi); walczyłem po całych dniach i nocach pomiędzy jednem a drugiem. Mahomed opuścił mnie; Iza przyjął mnie na łono jedynie prawdziwej wiary, do światłości wiecznej nadziei, która nigdy nie zawodzi. Ja...
— Stój! — przerwał mu ojciec, rycząc prawie z wściekłości. Jesteś chrześcijaninem i już cofnąć się nie możesz? Czyż nieprawda?
— Tak jest, jestem chrześcijaninem i nim pozostanę na zawsze!
— A więc bądź przeklęty, przeklęty na wieki!
— Ojcze, — zawołał na cały głos syn, rzucając mu się do nóg. — Wstrzymaj się, nie wymawiaj tego straszliwego słowa! Jesteś w gniewie. Skoro się uspokoisz, będziesz inaczej myślał i mówił. Nie chciałem ci tego wszystkiego w ten sposób, tak prędko i nieprzygotowanie powiedzieć. Tyś mnie zmusił do tego swemi pytaniami. Opanuj się! Nie myśl tylko o mnie, ale i o matce, która ci u nóg leży!
Fatima Marryah rzuciła się mężowi do nóg i objęła je. Odepchnął ją, podniósł ramię, rzucił się na syna, krzycząc:
— Ja mam się opanować, ja! Ty to mi mówisz, syn ojcu, ty ropucho, ty psie. Natychmiast mi przysięgnij, że porzucisz Izę ukrzyżowanego, bo inaczej...
Wstałem od ogniska. Rozwścieczony ten człowiek chciał bić syna. Chciałem temu przeszkodzić, dlatego wszedłem pomiędzy nich i rzekłem w spokojnym tonie:
— Yussufie Ali, czy chcesz tę sprawę, która powinna być załagodzoną pomiędzy między czterema ścianami, wśród rodziny, tutaj, i w ten sposób na widok publiczny wystawiać? Usłuchaj mej rady i...
— Milcz! — zawołał do mnie grzmiącym głosem. — Tyś tak samo takim giaurem, takim psem, którego ścierwa jeść nie chce sęp nawet. Słowa twoje to smród. Powiesz jeszcze słówko, a zapomnę, że jesteś moim gościem!
— Jużeś o tem zapomniał, — odpowiedziałem.
— Tak, zapomniałem. A więc i ja mogę dokończyć, tutaj, bierz! — i uderzył mnie.
Przestraszony zamilkł na chwilę. Dopuścił się rzeczy niesłychanej, ale nie on, jeno dyabeł gniewu jego — uderzył mnie. Ponieważ uważałem to za niemożliwe, nie miałem się na baczności, i uderzył mnie całą swą olbrzymią ręką tak silnie w twarz, że potoczyłem się i chwyciłem za oko. Uderzył mnie w nos płaską ręką; wielki jej palec wśliznął mi się w jamę oczną; krew puściła mi się nosem; prawem okiem patrzeć nie mogłem; wyszło mi ono na wierzch tak, że je uchwycić mogłem.
Jeden, jednogłośny krzyk powstał naokół. Przyjmujący w gościnę wyzywał naprzód swego gościa, a potem go uderzył! Nigdy się to dotąd nie zdarzyło. Yussuf Ali był sam wściekły na siebie. Opuścił ramiona; patrzał na mnie w osłupieniu, pochwycił potem za ramię syna i rzekł, ciągnąc go za sobą:
— Chodź! Ma on słuszność. Sprawa ta nie należy do innych. Ja sam winienem mówić z tobą.
Zniknęli obydwaj. Fatima Marryah położyła mi obiedwie ręce na barki i szlochając, odezwała się:
— Panie, przebacz mu; nie wiedział, co czyni! Jest on zwykle dobrym człowiekiem, ale gdy się gniewa, nie trzeba mu przeczyć. Czy cię mocno uderzył, czy boli cię?
— Chodź do domu i daj mi wody!
Poszedłem z nią do domu, ażeby się usunąć z przed oczu ciekawych widzów i ze względu na jej męża i siebie samego. Hadżi Halef wszedł za nami do izby.. Włożył mi nasamprzód ostrożnie i zgrabnie wybite oko w swe miejsce, potem zatamował mi krew i owiązał oko zmoczoną opaska. Podczas tej roboty słyszeliśmy długo brzmiący krzyk, ale nie zważaliśmy na niego. Później nadszedł naczelnik, ażeby mnie prosić, iżbym stanął u niego gościną. Przyjąłem zaprosiny, gdy nie mogłem być dłużej gościem Yussufa. Gdy wyszliśmy z domu, siedział on sam jeden przy ognisku. Przeszliśmy obok, nie zważając na niego.
Naczelnik prosił mnie, ażebym usiadł przy jego ognisku i jadł, ale odeszła mnie ochota do jedzenia. Nos i oko bolało mnie, a na wspomnienie o Husseinie Izy i biednej jego matce nie mogłem ani kęska wziąć do ust. Dlatego wszedłem do mieszkania i to do tej izby, która mi wskazano: usiadłem, a troskliwy Halef obwiązywał mi ustawicznie nos i oko zimnemi okładami.
Upłynęło dość dużo czasu, aż nagle usłyszeliśmy zdala nadchodzący hałas, który rozlegał się jakby z głębi wychodzący śmiech szyderczy. Na dworze przed domem podnosiły się krzykliwe głosy. Zdawało się, że wywiązała się jakaś kłótnia. W tem wszedł do izby naczelnik i rzekł:
— Panie, Yussuf Ali chce z tobą mówić, dałem mu odprawę, ale on obstaje przy swojem. I znowu prosi mię usilnie, ażebym spełnił jego życzenie.
— Wyjdę natychmiast.
— Panie, dopomóż nam, syna naszego wzięto do niewoli, — zawołała Fatima, padając przedemną na kolana i podnosząc ku mnie błagalne dłonie.
— Wzięto do niewoli? — zapytałem, podnosząc ją z ziemi. — Przez kogo?
— Ujęli go ci tam Mahmallowie.
— Skad to wiesz?
— Oznajmili nam to oni swemi radosnemi krzykami.
— A jakże wpadł on im w ręce? Czyż opuścił on waszą chatę?
— Musiał to zrobić. Po owem uderzeniu ciebie, wyprowadził go ojciec za bramę i zakazał mu wracać. Syn odszedł spokojnie. Mahmallowie musieli być w pobliżu, gdyż usłyszałam długi, pełen trwogi krzyk!
— Oni to ze względu na mnie przyczołgali się pod wasz obóz. I ja słyszałem ten krzyk, ale nie miałem przeczucia, co on może znaczyć.
— I ja nie przeczuwałam niczego, gdyż dowiedziałam się dopiero od męża, że syn nasz odszedł. Pochwycili go oni i poprowadzili, gdy krzyczał. Potem wołali ku nam z tamtej strony, że go wzięli do niewoli. Pomóż nam, panie, tyś jest jedyny, który nam możesz pomódz.
— Ja, czemuż ja jeden? Tutaj stoi przecież pięćdziesięciu uzbrojonych mężów. Więc naprzód! — odezwałem się do naczelnika. — Musimy prędko dostać się na tamtą stronę, ażeby go ocalić, gdyż Mahmallowie po tem, co zaszło, nie będą ociągali się zabić go.
Naczelnik potrząsnął głową i odrzekł:
— Jeżeli go zabiją, będzie to dla nas przyjemnem. Został on chrześcijaninem, nie dbamy o niego więcej.
— A więc wypieracie go się zupełnie?
— Jak najzupełniej!
— To pomnijcie na to, że jestem waszym gościem! Ja go uważam za brata, jest więc on i waszym, i wy macie obowiązek oswobodzenia go.
— Odstępca nie może być naszym bratem. Opuścił on Mahometa, niechaj go teraz Iza, w którego wierzy, ocali!
Na to powtórzył Yussuf Ali, który dotąd milczał, słowa te ponurym głosem:
— Opuścił Mahometa, niechaj go ocali Iza. Iza tego nie może uczynić. Mahmallowie są krwi łaknący i za silni.
— Ale Iza jest silniejszy od wszystkich ludzi, odrzekłem. — Halefie, czy pójdziesz ze mną?
— Tak jest, pójdę — odrzekł z gotowością mały dzielny Hadżi.
Ponieważ całą naszą własność odebraliśmy napowrót, więc miałem także swoje rewolwery. Weszliśmy do izby; wziąłem swój karabin. Gdyśmy już wyszli, stał Yussuf z swą długą lancą i rzekł:
— Panie, i ja idę. Muszę mieć syna napowrót.
— Zostań w domu. Na nic nam się nie przydasz.
Nie chciał usłuchać, ale gdy mu oświadczyłem, z jakiego powodu będzie nam tylko przeszkadzał, usłuchał. Towarzyszył nam tylko z żoną aż do wyjścia, którem nas wypuścił. Gdyśmy już byli po za bramą, ścisnął mi, płacząc, rękę i prosił:

— Uczyń wszystko, co możesz, panie, ale oszczędzaj swe życie. Bóg ci towarzyszyć będzie, gdyż będę za ciebie i za niego się modlił, dopóki nie wrócicie.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.