Matka (Gorki, 1946)/Część pierwsza/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maksim Gorki
Tytuł Matka
Wydawca Spółdzielnia Wydawnicza "Książka"
Data wyd. 1946
Druk Zakłady Graficzne "Książka"
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Halina Górska
Tytuł orygin. Мать
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ PIERWSZA
I

Codziennie nad osadą robotniczą, w zadymionym, oleistym powietrzu, drżał i wył przeciągły gwizd fabrycznej syreny. I posłuszni jej wezwaniu wybiegali z małych, szarych domków, niby wystraszone karaluchy, ponurzy ludzie nie zdążywszy orzeźwić snem zmęczonych mięśni. W chłodnym mroku szli po niewybrukowanej ulicy ku wysokim, kamiennym klatkom fabryki, a ona z obojętną pewnością siebie czekała na nich, oświetlając błotnistą drogę dziesiątkami zatłuszczonych, kwadratowych oczu. Błoto chlupotało pod nogami. Rozlegały się ochrypłe nawoływania sennych głosów, ordynarne przekleństwa przecinały powietrze. A na spotkanie ludzi płynęły inne dźwięki — ciężka, zdyszana krzątanina maszyn, warczenie pary. Ponuro i surowo majaczyły wysokie, czarne kominy niby wzniesione nad osadą grube pałki.
Wieczorem, kiedy zachodziło słońce i na szybach domów ostatnim wysiłkiem zapalały się jego czerwone promienie, fabryka wyrzucała ludzi ze swego kamiennego wnętrza jak zużyty żużel. Szli znowu przez ulice zakopceni, z czarnymi twarzami rozprzestrzeniając lepki zapach smarów, błyskając zgłodniałymi zębami. W głosach ich dźwięczało teraz ożywienie, a nawet radość — na dzisiaj skończyła się katorga pracy, w domu czekała wieczerza i odpoczynek.
Dzień połykała fabryka — maszyny wysysały z ludzkich mięśni tyle sił, ile im było potrzeba. Dzień był bez śladu wymazany z ludzkiego życia, człowiek posunął się jeszcze o krok ku mogile. Ale widział przed sobą rozkosz odpoczynku, radość zadymionej karczmy i — był zadowolony.
W święta spali po dziesięć godzin, po czym ludzie stateczni i żonaci wkładali najlepsze ubrania i szli słuchać mszy łając po drodze młodzież za jej obojętność dla kościoła. Z cerkwi wracali do domu, jedli pierogi i znowu kładli się spać — do wieczora.
Zmęczenie, nagromadzone od lat, odbierało ludziom apetyt. Żeby móc jeść, pili dużo drażniąc żołądek palącą podnietą wódki.
Wieczorem spacerowali leniwie po ulicach. Kto miał kalosze, wkładał je, choćby nawet było sucho, a kto posiadał parasol, nosił go ze sobą, choćby nawet świeciło słońce.
Spotykając się ze sobą, mówili o fabryce, o maszynach, klęli majstrów — rozmawiali i myśleli tylko o tym, co było zwiążane z pracą. Pojedyncze iskry nieudolnej i bezsilnej myśli ledwie migotały w nudnej jednostajności dni. Po powrocie do domu kłócili się z żonami i często bili je nie szczędząc pięści. Młodzież przesiadywała w karczmach, albo urządzała u siebie wieczorynki. Grano na harmonijkach, śpiewano sprośne i brzydkie piosenki, tańczono, opowiadano ordynarne dowcipy i pito. Wyczerpani pracą ludzie upijali się szybko, a wówczas budziło się w nich niezrozumiałe, chorobliwe rozdrażnienie. Rozdrażnienie to potrzebowało ujścia. I skwapliwie chwytając każdą sposobność wyładowania tego niepokojącego uczucia, ludzie rzucali się na siebie o byle głupstwo jak rozwścieczone zwierzęta. Wybuchały krwawe bójki, które kończyły się niekiedy ciężkim okaleczeniem, rzadziej — zabójstwem.
W stosunkach między ludźmi dominującym uczuciem była przyczajona złość. Była ona tak samo zastarzała jak nieuleczalne znużenie mięśni. Ludzie przychodzili już na świat z tą chorobą duszy dziedzicząc ją po ojcach, i towarzyszyła im ona jak czarny cień aż do grobu pobudzając ich w ciągu całego życia do szeregu postępków, odrażających w swoim bezcelowym okrucieństwie.
W święta młodzi zjawiali się w domu późną nocą w porwanej odzieży, w błocie i kurzu, z rozbitymi twarzami, ze złośliwą radością przechwalając się zadanymi towarzyszom razami, albo skrzywdzeni i wściekli, we łzach poniżenia, pijani, budzący politowanie, nieszczęśliwi i wstrętni. Niekiedy chłopców do domu przyprowadzały matki albo ojcowie. Odszukiwali ich gdzieś pod płotem na ulicy i w karczmach, pijanych do nieprzytomności, klęli ohydnie, bili pięściami miękkie, zwiotczałe od wódki ciała swych dzieci, a potem bardziej lub mniej troskliwie układali do snu, żeby rankiem, kiedy poprzez powietrze popłynie ciemnym strumieniem gniewny ryk syreny, obudzić ich znowu do pracy.
Kleli swe dzieci i bili je, ale w istocie pijaństwo i bójki młodzieży wydawały się starszym zupełnie normalnym zjawiskiem — gdy ojcowie byli młodzi, pili także i bili się, i ich także bili ich ojcowie i matki. Życie zawsze było takie — równo i wolno płynęło mętnym strumieniem, lata za latam. Krępował je nawyk myślenia i robienia zawsze tego samego, z dnia na dzień. I nikt nie odczuwał nawet chęci spróbowania, czy nie można by go zmienić.
Z rzadka do osady przychodzili skądś obcy ludzie. Z początku zwracali na siebie uwagę po prostu tym, że byli obcy, potem wzbudzali lekkie, powierzchowne zainteresowanie opowiadaniami o miejscach, gdzie pracowali, potem blask nowości ścierał się, przyzwyczajano się do nich, przestawano ich dostrzegać. Z ich opowiadań jedno wynikało jasno: życie robotnika jest wszędzie takie samo. A jeżeli tak — to o czym tu rozprawiać?
Czasami jednak niektórzy z nich mówili o czymś, o czym nigdy nie słyszano w osadzie. Nie sprzeczano się z nimi, ale słuchano ich dziwnych słów z niedowierzaniem. Słowa ich wywoływały u jednych ślepe rozdrażnienie, u innych niejasną obawę, a jeszcze innych niepokoił lekki cień nadziel czegoś niejasnego, i pili więcej, żeby odpędzić ten niepotrzebny, przeszkadzający im niepokój.
Zauważywszy w obcym coś niezwykłego, mieszkańcy osiedla długo nie mogli mu tego zapomnieć i odnosili się do człowieka niepodobnego do nich z nieświadomą obawą, jak gdyby lękali się, że człowiek ten może rzucić w ich życie coś, co naruszy jego posępnie jednostajny bieg, ciężki wprawdzie, ale spokojny. Ludzie przywykli, by życie gniotło ich zawsze z jednakową siłą i, nie oczekując jakichkolwiek zmian na lepsze, uważali, że każda zmiana może tylko zwiększyć ucisk.
Od ludzi, którzy mówili o czymś nowym. mieszkańcy osady odsuwali się w milczeniu. Wówczas ludzie ci znikali odchodząc gdzie indziej, a ci, którzy pozostawali w fabryce, żyli w odosobnieniu, jeśli nie potrafili zlać się w jedną całość z jednolitą masą mieszkańców osady...
Przeżywszy takim życiem lat pięćdziesiąt — człowiek umierał.

II

Tak też żył i ślusarz Michał Własow, włochaty, posęp ny, o maleńkich oczkach, patrzących podejrzliwie spod krzaczastych brwi, i niedobrym uśmiechu.
Był najlepszym ślusarzem w fabryce i pierwszym siłaczem w osadzie, ale zarabiał mało, gdyż zachowywał się grubiańsko wobec przełożonych, nie było święta, żeby kogoś nie pobił. Nikt go nie lubił, bano się go. Próbowano bić i jego, ale nadaremnie. Kiedy Wlasow widział, że nacierają na niego, chwytał w rękę kamień, deskę, kawałek żelaza i, szeroko rozstawiwszy nogi, w milczeniu oczekiwał wrogów. Twarz jego, zarośnięta od oczu aż po szyję czarną brodą, i włochate ręce budziły we wszystkich strach. Najbardziej obawiano się jego oczu — małe, ostre, wwiercały się w ludzi jak stalowe świderki, a każdy, kto spotykał się z ich spojrzeniem, czuł, że stoi przed dziką, pierwotną siłą, niedostępną dla: strachu, gotową bić bezlitośnie.
— No! Rozchodzić się, swołocz! — mówił głucho. A poprzez gęste włosy na jego twarzy błyskały duże, żółte zęby. Ludzie rozchodzili się, tchórzliwie odszczekując się przekleństwami.
— Swołocz! — rzucał za nimi krótko i oczy jego błyskały w ostrym jak szydło uśmiechu. Z głową wyzywająco podniesioną do góry szedł za nimi i wyzywał ich:
— No, kto chce śmierci?
Nikt nie chciał.
Własow mówił mało, a „swołocz“ było jego ulubionym słowem. Nazywał tym słowem zwierzchników w fabryce i policję, używał go także, gdy zwracał się do żony.
— Ty, swołocz, nie widzisz — portki porwane!
Kiedy Paweł, syn jego, skończył czternaście lat, Własowowi zachciało się jeszcze raz wytargać go za włosy. Ale Paweł wziął do rąk ciężki młotek i powiedział krótko:
— Nie rusz...
— Czego? — zapytał ojciec — i przysunął się groźnie do wysokiej i cienkiej postaci syna jak cień padający na brzozę.
— Dosyć! — powiedział Paweł. — Nie dam się więcej...
I zamierzył się młotkiem.
Ojciec popatrzył na niego, schował porosłe: włosem ręce za plecy i, uśmiechając się krzywo, powiedział:
— Dobrze..
Po czym, ciężko westchnąwszy, dorzucił:
— Ech, swołocz...
Niedługo potem oświadczył żonie:
— O pieniądze się do mnie nie zwracaj. Paweł cię wyżywi...
— A ty będziesz wszystko przepijał? — ośmieliła się zapytać..
— Nie twoja sprawa, swołocz! Kochankę sobie wezmę...
Kochanki nie wziął, ale od tego czasu, prawie ze dwa lata, aż do samej śmierci, nie dostrzegał syna i nie odzywał się do niego.
Własow miał psa, wielkiego i kudłatego jak on. Co dzień pies odprowadzał go do fabryki i co wieczora czekał na niego przed wrotami. W święta Własow chodził od karczmy do karczmy. Chodził w milczeniu, jakby chciał odnaleźć kogoś, i drapał twarze ludzi swym ostrym spojrzeniem. Pies cały dzień chodził za nim opuściwszy duży, wspaniały ogon. Do domu Własow wracał pijany, siadał do wieczerzy i karmił psa ze swojej miski. Psa nie bił, nie klął go, ale i nie pieścił nigdy. Po wieczerzy, jeśli żona nie zdążyła sprzątnąć natychmiast ze stołu, zrzucał na podłogę naczynia, stawiał przed sobą butelkę wódki, opierał się plecami o ścianę i głuchym, budzącym śmiertelną nudę i smutek, głosem wył pieśń przymykając oczy i szeroko otwierając usta.
Zawodzące, brzydkie dźwięki plątały się w jego wąsach strząsając z nich okruszyny chieba. Ślusarz rozczesywał brodę i wąsy grubymi palcami i — śpiewał. Słowa pieśni były jakieś niezrozumiałe, przeciągłe, melodia przypominała zimowe wycie wilków. Śpiewał, póki w butelce była wódka, po czym zwalał się bokiem na ławę albo opuszczał głowę na stół i spał, dopóki nie zbudziła go syrena. Pies leżał obok niego.
Umarł na przepuklinę. Pięć dni, cały poczerniały, rzucał się na posłaniu zacisnąwszy powieki, zgrzytając zębami. Niekiedy mówił do żony.
— Daj arszeniku, otruj...
Doktor kazał Michałowi przykładać kompresy, ale po wiedział, że niezbędna jest operacja i chorego trzeba natychmiast zawięźć do szpitala.
— Idź do diabła! Sam umrę! Swołocz! — zachrypiał Michał.
A gdy doktor odszedł i żona ze łzami zaczęła go namawiać, by zgodził się na operację, zacisnął pięść i, pogroziwszy jej, oznajmił:
— Jak wyzdrowieję — tobie gorzej będzie!
Umarł rankiem, gdy syrena wzywała do pracy. W trumnie leżał z otwartymi ustami, ale brwi jego były gniewnie ściągnięte. Chowała go żona, syn, pies, stary pijanica i złodziej Daniło Wiesowszczikow, wydalony z fabryki, i kilku miejscowych żebraków. Żona płakała cicho i mało, Paweł — nie płakał. Mieszkańcy osady spotykając na ulicy trumnę, zatrzymywali się, żegnali i mówili jeden do drugiego:
— Ale Pelagia rada być musi, że umarł! Ach! I jak rada!...
Niektórzy poprawiali:
— Nie umarł, ale — zdechł...
Kiedy zasypano trumnę — ludzie odeszli. Pies został i, siedząc na świeżej ziemi, długo w milczeniu obwąchiwał mogiłę. Po kilku dniach ktoś go zabił...

III

W dwa tygodnie po śmierci ojca, w niedzielę, Paweł Własow przyszedł do domu pijany. Zataczając się, dowlókł się do pokucia i huknąwszy pięścią w stół, jak to robił ojciec, krzyknął na matkę:
— Wieczerza!
Matka podeszła do niego, usiadła obok i objąwszy go przyciągnęła jego głowę do piersi. Paweł starał się ją odepchnąć, odsuwając ręką jej ramię, i krzyczał:
— Mamo — żywo!...
— Głuptasek z ciebie — smutno i łagodnie powiedziała matka przezwyciężając jego opór.
— I — palić będę! Daj mi fajkę ojca... — z trudnością poruszając nieposłusznym językiem bełkotał Paweł.
Upił się po raz pierwszy. Wódka osłabiła jego ciało, ale nie zgasiła świadomości i w głowie jego kołatało pytanie:
— Pijany? Pijany?
Pieszczoty matki zawstydzały go, a smutek w jej oczach wzruszał. Chciało mu się płakać i, żeby stłumić to pragnienie, udawał, że jest bardziej pijany niż był.
A matka gładziła ręką jego spocone, splątane włosy i mówiła cicho: ż
— Nie powinienbyś robić tego... nie trzeba...
Mdliło go. Po gwałtownym ataku wymiotów, matka ułożyła go na pościeli położywszy mu mokry ręcznik na bladym czole. Paweł otrzeźwiał trochę, ale wszystko pod nim i przed nim kołysało się niby na falach, powieki ciążyły mu, w ustach czuł wstrętny, gorzki smak. Patrzył przez rzęsy na dużą z bliska twarz matki i myślał bezładnie:
— Widać za wcześnie jeszcze dla mnie. Inni piją i — nie, a mnie mdli...
Skądś, jak gdyby z oddali, dochodził do niego miękki głos matki:
— Jakim żywicielem będziesz dla mnie, jeżeli zaczniesz pić?
Zamykając oczy, Paweł powiedział:
— Wszyscy piją...

12 Matka ciężko westchnęła. Miał słuszność. Wiedziała przecież sama, że nie ma oprócz karczmy miejsca, skąd ludzie mogą zaczerpnąć trochę radości. Mimo to powiedziała:
— A ty — nie pij! Za ciebie już ojciec wypił, ile trzeba. Dość już chyba mnie namęczył... Więc możebyś choć ty pożałował matki, co?
Słuchając tych łagodnych i smutnych słów, Paweł wspomniał, że za życia ojca matka była milcząca i niemal niedostrzegalna w domu i że żyła zawsze w trwożnym oczekiwaniu razów. Unikając spotkań z ojcem, mało bywał w ostatnich czasach w domu, odzwyczaił się od matki i teraz trzeźwiejąc powoli, przypatrywał się jej z uwagą. Była wysoka, nieco przygarbiona. Ciało jej, zmęczone długimi latami pracy i mężowskim biciem, poruszało się bezszelestnie, cicho i jakby bokiem — jak gdyby bała się ciągle zaczepić o coś. Szeroką, owalną, nieco obrzękłą twarz, pociętą zmarszczkami, oświecały ciemne oczy, wylęknione i smutne jak u większości kobiet w osadzie. Nad prawą brwią bieliła się głęboka blizna, która podnosiła brew nieco ku górze, wydawało się, że i jej prawe ucho jest nieco wyższe niż lewe. Nadawało to jej twarzy taki wyraz, jakby zawsze nadsłuchiwała lękliwie: W gęstych, ciemnych włosach błyszczały siwe pasma. W całej jej postaci było coś łagodnego, smutnego i pokornego...
Po policzkach jej wolno płynęły łzy.
— Nie płacz! — cicho poprosił syn. — Daj mi pić.
— Przyniosę ci wody z lodem.
Ale kiedy wróciła, już spał. Postała nad nim chwilę, czerpak drżał w jej ręku, a lód cicho uderzał o blachę. Postawiła czerpak na stole i w milczeniu uklękła przed obrazami. O szyby okien uderzały odgłosy karczemnej zabawy. W mroku i wilgoci jesiennego wieczora piszczała harmonijka, ktoś głośno śpiewał, ktoś ordynarnie wymyślał. Lękliwie brzmiały rozdrażnione, zmęczone głosy kobiet...
Życie w małym domku Własowów popłynęło ciszej i spokojniej niż dawniej i nieco inaczej niż w całej osadzie. Dom stał na skraju osiedla u stoku niewielkiej, ale stromej pochyłości biegnącej ku błotom. Trzecią część domu zajmowała kuchnia i odgrodzona od niej cienkim przepierzeniem maleńka izdebka, w której sypiała matka. Pozostałe dwie trzecie części — kwadratowa izba z dwoma oknami; w tylnej jej części — łóżko Pawła, w przedniej — stół i dwie ławki. Kilka krzeseł, komoda na bieliznę, na niej maleńkie lusterko, skrzynia z odzieżą, zegar na ścianie i dwie ikony w kącie — oto wszystko.
Paweł zrobił wszystko, co powinien zrobić każdy młody człowiek: kupił harmonijkę, koszulę z nakrochmalonym gorsem, jaskrawy krawat, kalosze i laseczkę, jak wszystkie wyrostki w jego wieku. Chodził na wieczorynki, nauczył się tańczyć kadryla i polkę i w święta wracał do domu podpity, ale wódka zawsze bardzo mu szkodziła. Rankiem bolała go głowa, męczyła zgaga, twarz miał bladą i znudzoną.
Pewnego razu matka spytała go:
— No cóż, wesoło było wczoraj?
Paweł odpowiedział z ponurym rozdrażnieniem:
— Nuda, że wyć się chce! Już lepiej będę ryby łowił. Albo — kupię sobie strzelbę.
Pracował pilnie, bez spóźnień i kar, był milczący, ale jego błękitne, duże jak u matki oczy patrzyły z niezadowoleniem. Nie kupił sobie strzelby i nie łowił ryb, ale wyraźnie zaczął zbaczać z utartej drogi. Rzadziej uczęszczał na wieczorynki i chociaż w święta dokądś wychodził, wracał jednak trzeźwy. Matka, która obserwowała go pilnie, zauważyła, że smagła twarz syna zaostrza się, oczy patrzą coraz poważniej, usta zaciskają się dziwnie surowo. Jak gdyby w milczeniu gniewał się na coś albo jakby trawiła go choroba. Dawniej zachodzili do niego koledzy, teraz nie zastawali go w domu i przestali się zjawiać, Matce było przyjemnie, że syn jej staje się niepodobny do fabrycznej młodzieży, ale gdy zauważyła, że ze skupieniem i uporem wypływa gdzieś w bok z ciemnego potoku ich życia — w duszy jej obudziło się uczucie niejasnej obawy.
— Czy może jesteś chory, Pawełku? — zapytywała niekiedy.
— Nie. Jestem zdrów! — odpowiadał.
— Chudy jesteś bardzo — wzdychając mówiła matka.
Paweł zaczął przynosić książki i starał się czytać je niespostrzeżenie, a przeczytawszy, chował gdzieś. Niekiedy wypisywał coś z książek na karteczce i chował ją także...
Rozmawiali ze sobą mało i mało widywali się ze sobą. Rano Paweł w milczeniu pił herbatę i odchodził do pracy. W południe zjawiał się na obiad, przy stole zamieniali ze sobą kilka nic nie znaczących słów i Paweł znikał aż do wieczora. Wieczorem mył się starannie, jadł wieczerze, a potem długo czytał swoje książki. W święta wychodził z rana i wracał późną nocą. Matka wiedziała, że chodzi do miasta, że bywa w teatrze. Ale do niego z miasta nikt nie przychodził. Wydawało się jej, że z biegiem czasu syn mówi coraz mniej i jednocześnie zauważyła, że niekiedy używa nowych; niezrozumiałych dla niej słów, a grubiańskie i szorstkie wyrażenia, których zwykł był używać dawniej, znikają z jego mowy. I w zachowaniu jego pojawiło się także dużo szczegółów zwracających na siebie jej uwagę: porzucił dawną fircykowatość, a natomiast zaczął troszczyć się bardziej o czystość ciała i odzieży, poruszał się swobodniej i zręczniej, stał się zewnętrznie jakby miększy i prostszy, i wzbudzał w matce tkliwy szacunek. I w jego stosunku do matki było zresztą coś nowego: zamiatał niekiedy w izbie podłogę, w święta sam słał sobie łóżko i w ogóle starał się ulżyć jej w pracy. Nikt w osadzie tak nie postępował.
Pewnego razu Paweł przyniósł obraz i powiesił go na ścianie — troje ludzi rozmawiając szło dokądś lekko i śmiało.
— To zmartwychwstały Chrystus idzie do Emaus — objaśnił.;
Matce spodobał się obraz, pomyślała jednak:
— Chrystusa czcisz, ale do cerkwi nie chodzisz...
Coraz więcej było książek na półce, którą zrobił Pawłowi kolega, stolarz. Pokój nabrał miłego wyglądu.
Paweł mówił matce „wy“ i nazywał ją „mamo“, ale niekiedy nagle zwracał się do niej czule:
— Matko, nie niepokój się, proszę, wrócę dziś późno do domu...
Matce podobało się to, czuła w jego słowach coś poważnego i mocnego.
Ale obawa rosła w niej. Nie stała się z biegiem czasu bardziej określona, ale coraz silniej niepokoiła serce przeczuciem czegoś niezwykłego.
Czasem w matce budziło się nagle niezadowolenie z syna. Myślała:
— Wszyscy ludzie, jak ludzie, a on, jak mnich. Za surowy jak na swoje lata...
Czasem zastanawiała się:
— A może dziewczynę sobie znalazł?.
Ale na włóczenie się z dziewczętami trzeba pieniędzy, a Paweł oddawał jej prawie cały swój zarobek.
Tak upływały tygodnie, miesiące i niespostrzeżenie minęły dwa lata tego dziwnego, milczącego życia, pełnego nie jasnych myśli i obaw, które zwiększały się ciągle.

IV

Pewnego razu, po wieczerzy, Paweł spuścił firankę w oknie, usiadł w kącie i zaczął czytać, powiesiwszy na ścianie nad swoją głową blaszaną lampę. Matka pomyła naczynia, wyszła z kuchni i powoli zbliżyła się do niego. Paweł podniósł głowę i spojrzał na nią pytająco.
— To nie, Pawełku! Ja tylko tak... — powiedziała prędko i odeszła, z zakłopotaniem poruszając brwiami. Postała chwilę nieruchomo na środku kuchni, zamyślona i zafrasowana, umyła starannie ręce i znowu wróciła do syna.
— Chciałabym się ciebie spytać — powiedziała cichutko — co ty tak wciąż czytasz?
Paweł zamknął książkę.
— Uiądź, mamo
Matka ciężko opuściła się na ławę, wyprostowała się i natężyła uwagę w oczekiwaniu czegoś doniosłego.
Nie patrząc na nią, nie głośno, ale nie wiadomo dlaczego bardzo surowo, Paweł przemówił:
— Czytam zakazane książki. Zabraniają ich czytać dlatego, że mówią prawdę o naszym robotniczym życiu... Książki te drukują się skrycie, w tajemnicy, i jeżeli je u mnie znajdą — wsadzą mnie do więzienia — do więzienia za to, że chcę poznać prawdę. Zrozumiałaś?
Matce nagle zabrakło oddechu. Patrzyła na syna szeroko otwartymi oczyma i syn wydał się jej obcy. Miał inny głos — niższy, głębszy, dźwięczniejszy. Skubał palcami delikatny puszek wąsów i dziwnie, spode łba patrzył w kąt
Zrobiło się jej żal syna i zlękła się o niego.
— A po cóż ty tak, Pawełku? — zapytała.
Paweł podniósł głowę, spojrzał na nią i nie podnosząc głosu, spokojnie odpowiedział:
— Chcę poznać prawdę.
Głos jego brzmiał cicho, ale twardo, oczy błyszczały uporem. Matka pojęła sercem, że syn poświęcił się na zawsze czemuś tajemniczemu i strasznemu. Wszystko w życiu wydawało się jej nieuniknione, przywykła od dawna poddawać się bez buntu, bez namysłu i teraz tylko zapłakała cichutko nie znajdując słów w ściśniętym rozpaczą i troską sercu.
— Nie płacz! — powiedział Paweł czule i łagodnie, a matce wydało się, że żegna z nią.
— Pomyśl, jakie jest nasze życie. Masz czterdzieści lat — a czyś ty żyła? Ojciec bił cię — teraz rozumiem, że mścił się na tobie za swoją niedolę — niedolę swojego życia. Życie dławiło go, a on nie rozumiał, skąd ta niedola. Pracował w fabryce trzydzieści lat. Kiedy zaczął pracować, fabryka mieściła się w dwóch budynkach, a teraz jest ich siedem! z
Matka słuchała go ze strachem, ale chciwie. Oczy syna błyszczały jasnym, pięknym światłem. Przysunął się do niej bliżej kładąc się piersią na stół i wygłaszał prosto w jej mokrą od łez twarz swoją pierwszą mowę o prawdzie, którą poznał. Z całą siłą młodości i żarem ucznia dumnego ze swojej wiedzy, święcie wierzącego w jej prawdziwość, mówił o tym, co było dla niego oczywiste — mówił nie tyle dla matki, ile by skontrolować samego siebie. Chwilami zacinał się nie znajdując słów i wówczas widział przed sobą zrozpaczoną, smutną twarz i zamglone łzami dobre oczy. Oczy te patrzyły na niego ze strachem i zdumieniem. Było mu żal matki i zaczął mówić znowu, ale teraz już o niej, o jej życiu.
— Jakich radości zaznałaś w życiu — pytał — jakie jaśniejsze chwile możesz sobie przypomnieć z przeszłości?
Matka słuchała i smutnie kiwała głową. czując coś nowego, nieznanego jej, żałosnego i zarazem radosnego — coś, co z delikatną czułością pieściło jej zbolałe serce. Takie słowa o sobie, o swoim życiu, matka słyszała po raz pierwszy i budziły w niej one to, co już dawno zasnęło, poruszały jakieś niejasne myśli, rozdmuchiwały uczucie nieokreślonego niezadowolenia z życia — uczucia i myśli dalekiej młodości. Mówiła o życiu z przyjaciółkami, mówiła długo i o wszystkim, ale i one — i ona sama — skarżyły się tylko, nikt nie wyjaśniał im, dlaczego życie jest takie ciężkie i trudne. A oto teraz przed nią siedzi jej syn i to, co mówią jego oczy, twarz i słowa, wszystko to zahacza o jej serce napełniając je uczuciem dumy z syna, który naprawdę zrozumiał życie swej matki, mówi jej o jej cierpieniach, współczuje jej.
Matkom — nie współczują.
Wiedziała o tym. Wszystko, co mówił syn jej o kobiecym życiu, było gorzką, znaną prawdą, i w jej piersi drżały i cicho biły się nowe uczucia, coraz mocniej ogrzewając ją nieznaną pieszczotą.
— I co ty chcesz zrobić? — zapytała przerywając mu.
— Chcę uczyć się, a potem — uczyć innych. My, robotnicy, powinniśmy uczyć się. Musimy dowiedzieć się, musimy zrozumieć, dlaczego nasze życie jest tak ciężkie.
Napełniało ją uczucie dziwnej słodyczy, kiedy widziała, jak jego błękitne oczy, zawsze tak poważne i surowe, teraz patrzyły tak łagodnie i czule. Na ustach jej pojawił się uśmiech cichego zadowolenia, choć w bruzdach jej policzków drżały jeszcze łzy. W uczuciach jej nastąpiło wahanie i rozdwojenie. Była dumna z syna, który tak dobrze rozumiał niedolę życia, ale nie mogła zapomnieć o jego młodości i o tym, że mówi on nie tak, jak wszyscy, i że postanowił sam jeden wystąpić do walki z tym życiem, do którego wszyscy i ona sama przywykli. Matce chciało się powiedzieć mu:
— Kochany, cóż ty możesz zrobić?
Ale bała się przeszkodzić sobie w rozkoszowaniu się synem, który ukazał się jej nagle w innej jak gdyby postaci — taki mądry... choć nieco obcy.
Paweł widział uśmiech na ustach matki, uwagę na twarzy i miłość w oczach. Zdawało mu się, że zmusił ją do zrozumienia swojej prawdy i młodzieńcza duma z siły słowa podnosiła jego wiarę w siebie. Podniecony mówił dalej, to uśmiechając się, to chmurząc brwi. Czasem w głosie jego brzmiała nienawiść i kiedy matka słuchała jego twardych, dzwoniących słów, przerażała się, kiwała głową i cicho pytała syna:
— Czy to aby tak, Pawełku?
— Tak! — odpowiadał twardo i mocno. I opowiadał jej o ludziach, którzy pragnąc dobra dla ludu, siali w nim prawdę, a za to wrogowie życia ścigali ich jak zwierzęta, sadzali do więzień, posyłali na katorgę...
— Widziałem takich ludzi! — wołał gorąco. — To najlepsi ludzie na ziemi!
W matce ludzie ci budzili strach i chciała znowu zapytać syna:
— Czy to aby tak?
Ale nie śmiała i, zamierając ze strachu, słuchała opowiadań o tych niezrozumiałych dla niej ludziach, którzy nauczyli jej syna mówić i myśleć tak niebezpiecznie dla niego.
W końcu powiedziała:
— Wkrótce będzie świtać. Położyłbyś się, usnął!
— Tak, położę się zaraz! — zgodził się syn. I pochyliwszy się ku niej, zapytał:
— Czy zrozumiałaś mnie?
— Zrozumiałam! — powiedziała westchnąwszy. I z oczu jej znowu popłynęły łzy. Załkała i dorzuciła:
— Zginiesz!
Paweł wstał, przeszedł się po izbie, po czym powiedział:
— No, teraz wiesz, co robię i dokąd chodzę. Powiedziałem ci wszystko! I proszę cię, matko, jeśli mnie kochasz — nie przeszkadzaj mi...
— Kochanie moje! — wykrzyknęła. — Może — byłoby mi lżej, gdybym nie wiedziała o niczym!
Paweł wziął jej rękę i mocno ścisnął ją w swoich dłoniach.
W słowie „matko“ zabrzmiała taka gorąca siła, że słowo to wstrząsnęło nią. I ten uścisk ręki taki nowy i dziwny...
— Nie będę ci przeszkadzać! — powiedziała przerywanym głosem. — Tylko wystrzegaj się — wystrzegaj!
A nie wiedząc, czego właściwie ma się wystrzegać, dodała:
— Chudniesz ciągle...
I objąwszy jego silną, zgrabną postać pełnym pieszczoty spojrzeniem, przemówiła prędko i cicho:
— Bóg z tobą! Żyj jak chcesz, nie będę ci przeszkadzać. Proszę cię tylko o jedno — nie ufaj ludziom! Ludzi trzeba się bać — nienawidzą jeden drugiego! Żyją chciwością, żyją zawiścią. Są zadowoleni, jeżeli mogą wyrządzać zło. Kiedy zaczniesz ich oskarżać i sądzić — znienawidzą cię, zgubią!
Syn stał w drzwiach i słuchał jej żałosnych słów, a kiedy matka skończyła, uśmiechnął się i powiedział:
— Tak. Ludzie są źli. Ale kiedy dowiedziałem się, że na świecie istnieje prawda — ludzie stali się lepsi
Uśmiechnął się znowu i ciągnął dalej:
— Sam nie wiem, jak to się stało! W dzieciństwie — bałem się wszystkich, gdy podrosłem — zacząłem nienawidzieć. Jednych za podłość, innych, sam nie wiem za co — ot tak, po prostu! A teraz patrzę na ludzi jakoś inaczej — wszystkich mi żal, czy co? Nie rozumiem tego — ale serce stało się we mnie miększe, kiedy dowiedziałem się, że brud ich nie jest z ich winy...
Zamyślił się, jakby przysłuchiwał się czemuś w sobie samym, a potem w zadumie, półgłosem dodał:
— Oto jak oddycha prawda!
Matka spojrzała na niego i powiedziała głośno:
— Niebezpieczna zaszła w tobie zmiana! O Boże!
Kiedy położył się i zasnął, matka ostrożnie podniosła się ze swego posłania i cicho podeszła do niego. Paweł leżał na wznak i na białej poduszce wyraźnie rysowała się jego smagła, uparta i surowa twarz. Przycisnąwszy ręce do piersi, bosa, tylko w koszuli, stała obok jego łóżka. Wargi jej poruszały się bezdźwięcznie, a z oczu jedna za drugą płynęły duże, mętne łzy.

V

I znowu żyli w milczeniu, dalecy i bliscy sobie.
Pewnego razu, w środku tygodnia, w święto, Paweł wychodząc z domu powiedział do matki:
— W sobotę będą u mnie goście z miasta.
— Z miasta? — powtórzyła matka i nagle — rozpłakała się.
— No i dlaczego ty, mamo? — z niezadowoleniem wykrzyknął Paweł.
Matka wytarła twarz fartuchem i odpowiedziała wzdychając:
— Nie wiem — tak jakoś...
— Boisz się?
— Boję się! — wyznała.
Pochyli nad nią i zajrzawszy jej w twarz, ze złością — zupełnie jak jego ojciec — powiedział:
— Przez ten właśnie strach — wszyscy giniemy! A ci, którzy rządzą nami, wyzyskują nasz strach, by jeszcze więcej nas przerazić.
Matka zaszlochała żałośnie:
— Nie gniewaj się! Jakże nie mam się bać? Całe życie w strachu przeżyłam — cała dusza strachem mi obrosła!
Ciszej już i łagodniej powiedział:
— Wybacz — inaczej nie wolno!
I wyszedł.
Przez trzy dni w matce drżało i zamierało serce ilekroć przypomniała sobie, że do jej domu przyjdą obcy, straszni ludzie. Ci, którzy wskazali jej synowi nową drogę.
W sobotę wieczorem Paweł przyszedł z fabryki, umył się, przebrał i, wychodząc dokądś znowu, powiedział nie patrząc na matkę:
— Jak przyjdą — powiedz, że zaraz wrócę. I proszę cię — nie bój się...
Matka bezsilnie opuściła się na ławkę.
Syn spojrzał na nią pochmurnie i zaproponował:
— Możebyś ty... wyszła gdzie?
Uraziło ją to. Przecząco potrząsnęła głową i powiedziała:
— Nie. Dlaczego?
Był koniec listopada. Za dnia na zamarzłą ziemię spadł suchy, miałki śnieg i teraz słychać było, jak skrzypi pod nogami wychodzącego syna. Gęsta ćma przytuliła się nieruchomo do szyb okien, wrogo czatując na coś. Matka siedziała, wyprostowana, oparłszy się rękami o ławkę i patrząc na drzwi — czekała...
Wydawało się jej, że w mroku skradają się ostrożnie ku jej domowi skuleni, oglądający się na wszystkie strony, ludzie, dziwnie odziani, niedobrzy. Oto ktoś chodzi już naokoło domu obmacując rękami ściany.
Z oddali rozległ się gwizd. Wił się w ciszy wąziutką strugą, smutną i melodyjną, błądził zadumany w pustce mroku, szukał czegoś, zbliżał się. I nagle znikł pod oknem, jak gdyby wetknięty w belki ściany.
W sieni zaszurgały czyjeś kroki, matka drgnęłą i z naprężoną uwagą podniósłszy brwi, wstała.
Drzwi otworzyły się. Do pokoju wsunęła się naprzód głowa w dużej, kudłatej czapie, a potem, zgiąwszy się, wolno przelazło długie ciało, wyprostowało się, powoli podniosło prawą rękę i, głośno westchnąwszy, niskim, piersiowym głosem powiedziało:
— Dobry wieczór!
Matka w milczeniu skłoniła się.
— A Pawła nie ma w domu?
Człowiek powoli zdjął futrzaną kurtkę, podniósł jedną nogę, otarł czapką śnieg z buta, potem zrobił to samo z drugą nogą, rzucił czapkę w kąt i, kołysząc się na długich nogach, wszedł do pokoju, zbliżył się do krzesła, obejrzał je, jakby chciał się upewnić co do jego trwałości, usiadł i, zakrywszy dłonią usta, ziewnął. Głowę miał okrągłą, gładko ostrzyżoną, wygolone policzki i długie wąsy ze zwisającymi końcami. Uważnie obejrzał izbę dużymi, wypukłymi oczyma szarego koloru, założył nogę na nogę i, huśtając się na krześle, zapytał:
— Czy to wasza chata, czy też wynajmujecie?
Matka, siedząca naprzeciw niego, odpowiedziała:
— Wynajmujemy.
— Marna chata! — zauważył.
— Pawełek wkrótce przyjdzie — poczekajcie — cicho poprosiła matka.
— Ja przecież już czekam! — spokojnie powiedział wysoki człowiek.
Jego spokój, miękki głos, prosta twarz człowieka z ludu, dodawały odwagi matce. Człowiek patrzył na nią otwarcie i życzliwie, a w głębi jego przeźroczystych oczu paliła się wesoła iskierka, a w całej postaci kanciastej, ociężałej, z długimi nogami, było coś zabawnego i budzącego sympatię. Odziany był w błękitną koszulę i czarne szarawary wpuszczone w buty. Matce chciało się zapytać, kim jest, skąd, i czy dawno zna syna, ale nagle on sam zapytał zakołysawszy się na krześle:
— Któż to wam tak czoło rozbił, mateńko?
Powiedział to łagodnie, z widocznym uśmiechem w oczach, ale — kobietę obraziło jego pytanie. Zacisnęła usta i pomilczawszy chwilę, z chłodną grzecznością poinformowała się:
— A wam co do tego, ojczulku?
Nieznajomy rzucił się ku niej całym ciałem:
— Nie gniewajcie się! Nie ma za co. Dlatego zapytałem, że moja przybrana matka także miała rozbitą głowę, zupełnie jak wy. Szewc, z którym żyła, rozbił jej czoło kłódką. Ona była praczką, a on szewcem. Już potem, jak wzięła mnie za syna — znalazła sobie gdzieś tego pijanicę, na swoją wielką biedę. Ale bił ją, mówię wam! Skóra na mnie cierpła ze strachu...
Matka poczuła się rozbrojona jego szczerością, a przy tym pomyślała, że może Pawełek rozgniewa się na nią za szorstką odpowiedź daną temu cudakowi. Uśmiechając się, w poczuciu winy, powiedziała:
— Nie rozgniewałam się, ale tak jakoś nagle... zapytaliście się, Mężulek tak poczęstował mnie, daj mu Boże królestwo niebieskie! Czy nie jesteście czasem tatarzynem?
Człowiek zadrygał nogami i tak szeroko uśmiechnął się, że aż mu się uszy posunęły ku potylicy, po czym poważnie powiedział:
— Jeszcze nie.
Matka zrozumiała jego żart i wyjaśniła z uśmiechem:
— Wymowę macie jakby nie rosyjską!
— Lepszą niż rosyjska — wesoło kiwnąwszy głową, powiedział gość — jestem chachołem[1] z miasta Kaniowa.
— A dawnoście tutaj?
— W mieście mieszkałem około roku, a teraz, miesiąc temu, przeniosłem się do was, do fabryki, Dobrych ludzi tu spotkałem — waszego syna i innych. Tutaj — pomieszkam! — mówił skubiąc wąsy.
Podobał się jej, a przy tym zachciało się jej odwdzięczyć za jego słowa o synu.
— Może napijecie się herbatki — zaproponowała.
— Nie będę się przecie sam raczył — odpowiedział wzruszając ramionami. — Ot, kiedy się wszyscy zbiorą, wtedy może poczęstujecie...
Przypomniał jej znowu o jej obawach.
— Żebyż wszyscy oni byli tacy! — zapragnęła gorąco.
Znowu odezwały się kroki w sieni, drzwi otworzyły się raptownie — matka znowu wstała. Ale tym razem, ku jej zdziwieniu, do kuchni weszła młoda dziewczyna, niewielkiego wzrostu, o prostej, chłopskiej twarzy, z grubym warkoczem jasnych włosów. Spytała cicho:
— Nie spóźniłam się?
— Ależ nie! — powiedział chachoł wyglądając z pokoju. — Piechotką?
— Oczywiście! Wy chyba jesteście matką Pawła Michajłowicza? Dobry wieczór! Nazywam się — Natasza...
— A po ojcu? — zapytała matka.
— Wasiliewna. A wy?
— Pelagia Niłowna.
— No więc znajomość zawarta...
— Tak! — powiedziała matka odetchnąwszy z ulgą i z uśmiechem przyglądała się dziewczynie.
Chachoł pomagał jej rozbierać się i pytał:
— Zimno?
— W polu — bardzo! Wiatr...
Głos miała soczysty, dźwięczny, usta maleńkie i pełne, i cała była okrągła i świeża. Rozebrawszy się, potarła mocno rumiane policzki małymi, czerwonymi od mrozu rękami i prędko weszła do pokoju, dźwięcznie przytupując obcasami bucików.
— Chodzi bez kaloszy! — przemknęło przez myśl matce.
— Taak — przeciągnęła dziewczyna wzdrygając się — zziębłam... Ach!... jak zziębłam!
— Zaraz, zaraz! Samowarek dla was nastawię! — powiedziała matka i pośpiesznie weszła do kuchni. — Zaraz...
Wydało się jej, że już od dawna zna tę dziewczynę i kocha ją dobrą, współczującą miłością matki. Z uśmiechem przysłuchiwała się rozmowie w pokoju.
— Cóżeś ty taki smutny, Nachodka? — pytała dziewczyna.
— A tak — cicho odpowiedział chachoł. — Wdowa ma takie dobre oczy i pomyślałem sobie, że może i moja matka ma takie? Ja, widzicie, często myślę o matce i zdaje mi się zawsze, że ona żyje.
— Mówiliście przecież, że umarła?
— To przybrana umarła. A ja — o prawdziwej. Zdaje mi się, że ona gdzieś w Kijowie po żebrach chodzi. I wódkę pije. I pijaną ją policjanci po twarzy biją.
— Ach ty, biedaku! — pomyślała matka i westchnęła.
Natasza zaczęła półgłosem mówić o czymś prędko i gorąco. Znowu odezwał się dźwięczny głos chachoła:
— E, jesteście jeszcze młodzi, towarzyszko, beczki soli jeszczeście nie zjedli. Rodzić — trudno, ale wychować dobrego człowieka jeszcze trudniej...
— Widzisz go! — pomyślała matka i zachciało jej się achołowi coś ciepłego, ale drzwi powoli otworzyły się i wszzedł Mikołaj Wiesowszczikow, syn starego złodzieja Daniły, znany w całej osadzie odludek. Mikołaj, zawsze ponury, unikał ludzi i z tego powodu naigrawano się z niego. Matka zapytała go ze zdziwieniem:
— Czego chcesz, Mikołaju?
Mikołaj otarł szeroką dłonią ospowatą twarz o wystających kościach policzkowych i, nie witając się, zapytał głucho:
— Paweł w domu?
— Nie.
Mikołaj zajrzał do pokoju i wszedł mówiąc:
— Witajcie, towarzysze...
— Ten? — nieprzyjaźnie pomyślała matka i zdziwiła się bardzo widząc, że Natasza serdecznie i radośnie wyciąga do niego rękę.
Potem przyszło jeszcze dwóch młodych chłopców, prawie wyrostków. Jednego z nich matka znała — był to krewny starego fabrycznego robotnika Sizowa — Fiodor, o ostrych rysach twarzy, wysokim czole i kędzierzawych włosach. Drugiego, gładko przyczesanego, skromnie zachowującego się nie znała, ale i on nie był straszny. W końcu zjawił się Paweł z jeszcze dwoma młodymi ludźmi. Znała ich obu — obaj fabryczni. Syn zwrócił się do niej ciepło:
— Widzę, że i samowar nastawiłaś? Dziękuję!
— Może wódeczki kupić? — zaproponowała nie wiedząc, jak wyrazić mu swoją wdzięczność za coś, czego jeszcze nie pojmowała.
— Nie, to zbyteczne! — powiedział Paweł uśmiechając się do niej przyjaźnie.
Przyszło jej nagle na myśl, że może syn naumyślnie przesadził niebezpieczeństwo zebrania, żeby pożartować z niej.
— Więc to są ci niebezpieczni ludzie? — cichutko spytała go.
— Tak, to oni — odpowiedział Paweł przechodząc do pokoju.

— Ech ty!... — odprowadziła go pieszczotliwym okrzykiem, a w duszy pomyślała pobłażliwie: — Dziecko z niego jeszcze!

VI

Samowar zakipiał i matka wniosła go do pokoju. Goście siedzieli ciasnym kręgiem dookoła stołu, a Natasza, z książką w ręku, usadowiła się w kącie pod lampą.
— Żeby zrozumieć, dlaczego ludzie żyją tak źle... — mówiła Natasza.
— I dlaczego sami są źli — wtrącił chachoł.
— Trzeba przyjrzeć się, jakie były początki ich życia...
— Przyglądajcie się, moi kochani, przyglądajcie się! — zamruczała matka parząc herbatę.
Wszyscy umilkli.
— Wy o czym, mamo? — zapytał Paweł chmurząc brwi.
— Ja? — obejrzała się, a widząc, że wszyscy patrzą na nią, objaśniła zmieszana:
— Ja tak, do siebie. Że niby... popatrzcie sobie!
Natasza roześmiała się, Paweł uśmiechnął się, a chachoł powiedział:
— Dziękuję, mateńko, za herbatę!
— Nie piliście jeszcze, a już dziękujecie — odpowiedziała i spojrzawszy na syna spytała:
— Czy nie będę przeszkadzać?
Odpowiedziała Natasza:
— Jakże to wy, gospodyni, możecie przeszkadzać gościom?
I z dziecinną skargą poprosiła:
— Moja najmilsza! Dajcie mi prędzej herbaty! Trzęsę się cała, strasznie mi nogi zziębły!
— W tej chwili! Zaraz! — pośpiesznie wykrzyknęła matka.
Natasza wypiła filiżankę herbaty, głośno westchnęła i, odrzuciwszy na plecy warkocz, zaczęła czytać książkę w żółtej okładce, z obrazkami. Matka starając się nie brzękać naczyniami, nalewała herbatę i przysłuchiwała się płynnemu czytaniu dziewczyny. Dźwięczny jej głos zlewał się z cichą, smętną pieśnią samowara. W pokoju, niby barwna wstęga, rozwijało się opowiadanie o dzikich ludziach, którzy żyli w jaskiniach i zabijali zwierzęta kamieniami. Było to podobne do bajki i matka kilka razy spojrzała na syna pragnąc go zapytać, co w tym opowiadaniu jest zakazanego. Ale wkrótce śledzenie toku opowiadania zmęczyło ją i zaczęła, niepostrzeżenie dla gości i dla syna, przyglądać się im wszystkim.
Paweł siedział obok Nataszy. Był najładniejszy ze wszystkich. Natasza, nisko pochyliwszy się nad książką, poprawiała często osuwające się jej na skronie, nieposłuszne pasemka włosów. Czasem podnosiła głowę i, zniżając głos, mówiła coś do siebie, nie patrząc w książkę, a oczy jej prześlizgiwały się przyjaźnie po twarzach słuchaczy. Chachoł zwalił się szeroką piersią na róg stołu i zezował starając się zobaczyć rozstrzępione końce swoich wąsów. Wiesowszczikow siedział na krześle sztywno oparłszy ręce o kolana, jak gdyby był zrobiony z drzewa. Ospowata twarz bez krwi, z cienkimi ustami, była nieruchoma jak maska. Nie mrugnąwszy okiem, patrzył uporczywie na odbicie swojej twarzy w błyszczącej miedzi samowaru. Zdawało się, że nie oddycha. Mały Fedzia słuchając czytania bezdźwięcznie poruszał ustami, jakby powtarzał sobie słowa książki, a jego towarzysz, zgarbiwszy się, z łokciami opartymi na kolanach a głową na rękach, uśmiechał się w zamyśleniu. Jeden z chłopców, którzy przyszli z Pawłem — rudy, kędzierzawy, o wesołych zielonych oczach, chciał widocznie coś powiedzieć, bo kręcił się niecierpliwie; drugi, jasnowłosy, krótko ostrzyżony, gładził się dłonią po głowie i patrzył w podłogę — twarzy jego nie było widać. W pokoju było jakoś niezwykle miło. Matka odczuwała ten szczególny, nieznany jej nastrój i wraz ze zlewającym się w jednostajne szemranie głosem Nataszy napływały wspomnienia. Wspominała gwarne wieczorynki swojej młodości, grubiańskie słowa chłopców, od których zawsze cuchnęło przepalaną wódką, ich cyniczne żarty. Wspominała — i uczucie dławiącego żalu nad samą sobą budziło się powoli w jej sercu.
Przypomniała sobie zaloty swego zmarłego męża. Na jednej z wieczorynek schwycił ją w ciemnej sieni i, przycisnąwszy całym ciałem do ściany, zapytał głucho i gniewnie:
— Pójdziesz za mnie?
Bolało ją i było jej wstyd, a on boleśnie miętosił jej piersi, sapał i oddychał jej w twarz gorącym i wilgotnym oddechem. Próbowała wymknąć się z jego rąk, szarpnęła się w bok.
— Dokąd! — zaryczał. — Odpowiadaj! No?
Dusząc się ze wstydu i obrazy milczała. Ktoś otworzył drzwi do sieni, Własow wypuścił ją nie śpiesząc się, i powiedział:
— W niedzielę przyślę swatkę...
I przysłał.
Matka zamknęła oczy i westchnęła ciężko.
— Mnie obchodzi nie to, jak ludzie żyli, ale jak trzeba żyć! — rozległ się w pokoju niezadowolony głos Wiesowszczikowa.
— Właśnie! — podtrzymał go ryży wstając.
— Nie zgadzam się! — krzyknął Fedzia.
Wybuchł spór. Słowa błyskały i strzelały jak języki ognia w ognisku. Matka nie rozumiała, dlaczego krzyczą. Wszystkie twarze zapłonęły rumieńcem podniecenia, ale nikt nie złościł się, nikt nie mówił znanych jej, ostrych wyrazów.
— Panny się wstydzą — zdecydowała.
Podobała jej się poważna twarz Nataszy, uważnie i opiekuńczo obserwującej wszystkich, jak gdyby ci chłopcy byli dla niej dziećmi.
— Poczekajcie, towarzysze! — powiedziała nagle i wszyscy zamilkli patrząc na nią.
— Słuszność mają ci, którzy mówią, że powinniśmy wszystko wiedzieć. Musimy zapalić sami w sobie światło wiedzy, żeby ciemni ludzie mogli nas widzieć, musimy odpowiadać na wszystko uczciwie i prawdziwie. Trzeba poznać całą prawdę i całe kłamstwo...
Chachoł słuchał, i kiwał głową w takt jej słów. Wiesowszczikow, ryży i przyprowadzony przez Pawła fabryczny, stali wszyscy trzej tworząc ciasno skupioną grupę i nie wiadomo dlaczego nie podobali się matce.
Kiedy Natasza umilkła, wstał Paweł i spokojnie zapytał:
— Czy chcemy być tylko syci? Nie! — odpowiedział sam sobie patrząc twardo w stronę ich trzech. — My musimy pokazać tym, którzy siedzą na naszych karkach i zasłaniają nam oczy, że widzimy wszystko, że nie jesteśmy głupcami ani zwierzętami, że nie tylko jeść chcemy — my chcemy żyć życiem godnym ludzi! Musimy pokazać wrogom, że katorżnicze życie, które nam narzucili, nie może nam przeszkodzić zrównać się z nimi pod względem rozumu, a nawet przewyższyć ich!...
Matka słuchała go i w piersiach jej drżała duma — oto, jak składnie mówi!
— Sytych niemało, ale uczciwych nie ma! — mówił chachoł. — My musimy zbudować most ponad błotem tego rozkładającego się życia, do przyszłego królestwa dobra — oto nasza sprawa, towarzysze!
— Gdy nadszedł czas bić, nie pora wtedy ręce leczyć! — głucho sprzeciwił się Wiesowszczikow.
Było już po północy, gdy zaczęli się rozchodzić. Pierwsi odeszli Wiesowszczikow i ryży, i to znowu nie spodobało się matce:
— Patrzcie, jak im się śpieszy! — pomyślała kłaniając się im chłodno.
— Odprowadzicie mnie, Nachodka? — zapytała Natasza.
— Oczywiście! — odpowiedział chachoł.
Kiedy Natasza ubierała się w kuchni, matka powiedziała jej:
— Pończoszki macie za cienkie, jak na tę porę! Już ja, jeżeli pozwolicie, zrobię wam wełniane?
— Dziękuję, Pelagio Niłowna! Wełniane gryzą! — odpowiedziała Natasza śmiejąc się.
— A ja wam zrobię takie, że nie będą gryzły! — powiedziała Własowa.
Natasza popatrzyła na nią uważnie, lekko zmrużywszy oczy, i to uporczywe spojrzenie zmieszało matkę.
— Nie gniewajcie się za moją głupotę — dorzuciła cicho — ja przecież z serca!
— Jacyście wy dobrzy! — także cicho powiedziała Natasza i porywczo uścisnęła jej rękę.
— Dobranoc, mateńko! — zajrzał jej w oczy chachoł, zgiął się i wyszedł za Nataszą do sieni.
Matka popatrzyła na syna — stał w drzwiach do pokoju i uśmiechał się.
— Czego się śmiejesz? — zapytała zmieszana.
— Tak — wesoło mi!
— Wiadomo, stara jestem i głupia, ale na tym, co dobre, to i ja się rozumiem! — zauważyła z lekką urazą w głosie.
— To wyśmienicie! — powiedział Paweł. — Połóżcie się, już najwyższy czas!...
— Zaraz się położę!
Zakrzątnęła się wokół stołu zbierając naczynia, zadowolona i aż spocona z przyjemnego podniecenia, że wszystko przeszło tak dobrze i tak spokojnie się skończyło.
— Dobrześ to obmyślił, Pawełku! — powiedziała. — Chachoł jest bardzo miły! I panienka — ach, jaka mądra! Kto ona jest?
— Nauczycielka! — krótko powiedział Paweł chodząc po pokoju.
— Tak, tak — biedna! Licho ubrana — ach, jak licho! Czy to trudno się przeziębić? A gdzie są jej rodzice?
— W Moskwie! — powiedział Paweł i, zatrzymawszy się przed matką, zaczął cicho i poważnie:
— Pomyśl: ojciec jej — bogacz. Handluje żelazem, ma kilka domów. Za to, że poszła tą drogą — wygnał ją. Wychowywała się w dostatkach, pieszczono ją, miała wszystko, czego zapragnęła, a teraz pójdzie wśród nocy, siedem wiorst, sama jedna...
To uderzyło matkę. Stała pośrodku pokoju i ze zdziwieniem, poruszając brwiami, patrzyła w milczeniu na syna. Potem spytała cicho:
— Do miasta pójdzie?
— Do miasta.
— O jej! i — nie boi się?!
— A jakże! — nie boi się! — uśmiechnął się Paweł.
— Ale po co? Mogłaby tu przenocować — położyłaby się ze mną!
— Nie. To nie byłoby dobrze! Mogliby ją tu zobaczyć jutro rano, a to nie byłoby pożądane dla nas.
Matka w zamyśleniu spojrzała w okno i cicho zapytała:
— Nie rozumiem tego, Pawełku. Cóż tu niebezpiecznego, zabronionego? Przecież niczego złego w tym nie ma, co? Matka nie była tak zupełnie przekonana o tym i chciała usłyszeć z ust syna potwierdzającą odpowiedź. Ale Paweł patrząc jej spokojnie w oczy, twardo oświadczył:
— Złego — nie. Mimo to jednak w przyszłości czeka nas wszystkich — więzienie. Wiedz o tym...
Matce zadrżały ręce. Załamującym się głosem zapytała:
— A może Bóg da i jakoś... obejdzie się?...
— Nie! — łagodnie powiedział syn. — Nie mogę cię oszukiwać. Nie obejdzie się!
Uśmiechnął się.
— Połóż się. Jesteś przecież zmęczona. Dobranoc!
Matka została sama. Podeszła do okna i stanęła przed nim patrząc na ulicę. Za oknem było zimno i mglisto. Wiatr bawił się zdmuchując śnieg z dachów małych sennych domków, bił o ściany, szeptał coś pośpiesznie, padał na ziemię i gnał w dół ulicy białe obłoki suchych śnieżynek...
— Jezu Chryste, zmiłuj się nad nami! — cicho wyszeptała matka.
Serce płakało w niej i ślepo, żałośnie, jak ćma, trzepotało w oczekiwaniu nieszczęścia, o którym tak spokojnie i z taką pewnością mówił syn. Wydało się jej, że widzi płaską, śnieżną równinę. Jest zimno i z przenikliwym świstem nosi się po niej i miota kosmaty, biały wiatr. Środkiem równiny idzie samotnie chwiejąc się, niewielka, ciemna postać dziewczęca. Wiatr plącze się jej pod nogami, rozdyma spódnicę, rzuca w twarz kłujący śnieg. Trudno iść, maleńkie nogi więzną w śniegu. Chłodno i straszno. Dziewczyna pochyliła się ku przodowi, jak trawka wśród mglistej równiny — igraszka jesiennego wiatru. Na prawo od niej, na błocie, jak ciemna ściana, wznosi się las. Posępnie szumią nagie brzozy i osiny. Gdzieś, daleko przed nią, niewyraźnie błyskają światła miasta...
— Boże, zmiłuj się! — wyszeptała matka wzdrygając się ze strachu...

VII

Dni przesuwały się, jeden po drugim jak paciorki różańca składając się w tygodnie, miesiące. Każdej soboty do Pawła przychodzili towarzysze, każde zebranie było jak gdyby stopniem długiej, pochyłej drabiny, która wiodła gdzieś w dal, zwolna podnosząc ludzi w górę.
Pojawiali się nowi ludzie. W małym pokoiku Własowów stawało się ciasno i duszno. Przychodziła Natasza zziębnięta, zmęczona, ale zawsze niewyczerpanie wesoła i żywa. Matka zrobiła jej pończochy i sama włożyła je na jej maleńkie nogi. Natasza z początku śmiała się, a potem nagle umilkła, zamyśliła się i cichutko powiedziała:
— Miałam nianię — także niezwykle dobrą! Jakie to dziwne, Pelagio Niłowna — pracujący lud żyje takim trudnym, takim poniżającym życiem, a przecież więcej ma serca, więcej dobroci, niż tamci!
I machnęła ręką pokazując gdzieś W dal, bardzo daleko od siebie.
— Jaka wy jesteście! — powiedziała Własowa. — Rodziców straciliście i Wszystko... — nie potrafiła dokończyć swojej myśli, westchnęła i zamilkła patrząc w twarz Nataszy. Czuła dla niej wdzięczność za coś. Siedziała na podłodze przed nią, a dziewczyna uśmiechała się, w zadumie opuściwszy głowę.
— Rodziców straciłam? powtórzyła. — To — nic! Ojciec mój to brutal, brat także. I — pijanica. Starsza siostra — nieszczęśliwa... Wyszła za mąż za człowieka o wiele starszego od siebie... Bardzo bogaty, nudny, chciwy. Mamy — mi żal! Mamę mam taką prostą, szczerą jak wy. Maleńka taka jak myszka — biega prędko i wszystkich się boi. Czasem — tak chciało by się ją zobaczyć...
— Biedactwo ty moje! — smutno pokiwała głową matka. Dziewczyna gwałtownie odrzuciła głowę i wyciągnęła rękę, jakby odpychając coś.
— O nie! Czasem czuję taką radość, takie szczęście!
Twarz jej zbladła i błękitne oczy jasno zapłonęły. Położywszy ręce na ramionach matki powiedziała głębokim głosem, cicho i wnikliwie:
— Gdybyście wiedzieli... Gdybyście zrozumieli jak wielka jest sprawa, której służymy!...
Coś bliskiego zazdrości musnęło serce Własowej. Podnosząc się z podłogi, powiedziała smutno:
— Za stara jestem na to i niepiśmienna...

...Paweł mówił coraz częściej, więcej, coraz goręcej spierał się i — chudł. Matce wydawało się, że kiedy mówi z Nataszą, albo patrzy na nią — jego surowe oczy mają łagodniejszy blask, głos dźwięczy bardziej miękko i zachowanie nabiera prostoty.
— Daj Boże! — myślała. I uśmiechała się.
Zawsze na zebraniach, gdy spory zaczynały nabierać zbyt gorącego i burzliwego charakteru, podnosił się chachoł i kołysząc się jak serce dzwonu, mówił swoim dźwięcznym głosem coś prostego i dobrego, co sprawiało, że wszyscy stawali się spokojniejsi i poważniejsi. Wiesowszczikow przynaglał zawsze wszystkich ponuro do czegoś. On i ryży, który nazywał się Samojłow, pierwsi rozpoczynali wszystkie spory. Z nimi zgadzał się okrągłogłowy, białorzęsy, jakby wymyty ługiem Iwan Bukin. Jakub Somow, gładki i czysty, mówił mało cichym, poważnym głosem, on i Fedzia Mazin, o wysokim czole, zawsze stawali w sporach po stronie Pawła i chachoła. Niekiedy zamiast Nataszy przychodził z miasta Mikołaj Iwanowicz — człowiek w okularach, z maleńką, jasną bródką, pochodzący z jakiejś dalekiej guberni — mówiący osobliwą wymową — na „o“, i cały Mikołaj Iwanowicz był w ogóle jakiś daleki. Opowiadał o prostych rzeczach — o życiu rodzinnym, o dzieciach, o handlu, o policji, o cenach na chleb i mięso — o wszystkim, czym ludzie żyją w codziennym życiu. I we wszystkim odkrywał fałsz, zamęt, coś głupiego, czasem śmiesznego, a zawsze — wyraźnie szkodliwego dla ludzi. Matce zdawało się, że przyjechał skądś z daleka, z innego państwa, gdzie wszyscy żyją uczciwym i łatwym życiem, a tutaj — wszystko jest mu obce i nie może przyzwyczaić się do tego życia, przyjąć je, jak coś nieuniknionego. Nie podoba mu się ono i wzbudza w nim spokojne, uparte pragnienie przebudowania wszystkiego na swój sposób. Twarz miał żółtawą, około oczu cieniutkie, promieniste zmarszczki, głos cichy, a ręce zawsze ciepłe. Witając się z Własową, obejmował całą jej dłoń mocnymi palcami i po takim uścisku ręki robiło jej się jakoś lżej i spokojniej na duszy.
Zjawiali się jeszcze i inni ludzie z miasta, najczęściej — wysoka, zgrabna panna z dużymi oczyma w chudej, bladej twarzy. Nazywali ją Saszeńką. W chodzie jej i ruchach było coś męskiego, gniewnie chmurzyła czarne, gęste brwi, a gdy mówiła — delikatne nozdrza jej prostego nosa drżały.
Saszeńka pierwsza powiedziała głośno i dobitnie:
— My — socjaliści...
Gdy matka usłyszała to słowo, w niemym przerażeniu wlepiła oczy w pannę. Słyszała, że socjaliści zabili cara. To było za dni jej młodości. Mówiono wtedy, że obszarnicy chcąc zemścić się na carze za oswobodzenie chłopów, ślubowali, że nie będą strzyc sobie włosów do tej pory, póki nie zabiją go. Za to nazwano ich socjalistami. I teraz nie mogła zrozumieć — dlaczego syn jej i jego towarzysze są socjalistami?
Gdy wszyscy rozeszli się, zapytała Pawła:
— Pawełku, czy ty jesteś socjalistą?
— Tak! — powiedział jak zawsze — twardo i po prostu stając przed nią. — Bo co?
Matka ciężko westchnęła, spuściła oczy i zapytała:
— Jakże to tak, Pawełku? Przecież oni — przeciw carowi — przecież zabili jednego.
Paweł przeszedł się po pokoju, pogładził ręką policzek i uśmiechnąwszy się powiedział:
— Nam to niepotrzebne!
Długo mówił coś do niej cichym, poważnym głosem.
Matka patrzyła mu w twarz i myślała:
— On nie zrobi niczego złego — on nie może!
A potem straszne słowo zaczęło powtarzać się częściej, ostrze tego słowa starło się i ucho jej przywykło do niego, jak do dziesiątków innych, niezrozumiałych słów. Ale Saszeńka nie podobała się jej i gdy zjawiała się, matka czuła się zaniepokojona i skrępowana...
Pewnego razu powiedziała do chachoła, z niezadowoleniem zaciskając usta:
— Coś za surowa jest ta Saszeńka! Ciągle rozkazuje — musicie to i musicie tamto...
Chachoł zaśmiał się głośno:
— Dobrze uchwycone! Trafiliście w sedno, mateńko! Nieprawdaż, Pawełku?
I pomrugując do matki, dodał z uśmieszkiem w oczach:
— Szlachetczyzna!
Paweł zauważył sucho:
— Sasza jest dobrym człowiekiem.
— To prawda! — potwierdził chachoł. — Tylko nie rozumie, że ona — musi, a my — chcemy i możemy!
Zaczęli się sprzeczać o coś niezrozumiałego.
Matka zauważyła także, że Saszeńka najsurowiej odnosi się do Pawła, czasem krzyczy nawet na niego, a Paweł uśmiecha się, milczy i patrzy w oczy dziewczynie tym samym ciepłym spojrzeniem, jakim przedtem patrzył w oczy Nataszy. I to także nie podobało się matce.
Niekiedy matkę uderzał nastrój nagłej, bujnej radości, zgodnie opanowującej wszystkich. Zwykle było to w te wieczory, kiedy czytali w gazetach o robotnikach za granicą. Oczy wszystkich błyszczały wówczas radością i wszyscy stawali się dziwnie, jakoś po dziecięcemu, szczęśliwi, śmieli się jasnym, wesołym śmiechem, uderzali przyjaźnie jeden drugiego po ramieniu:
— Zuchy towarzysze-Niemcy! — krzyknął ktoś upojony swoją radością.
— Niech żyją robotnicy Włoch! — wołali innym razem.
I posyłając te okrzyki gdzieś w dal, przyjaciołom, którzy ich nie znali i nie mogli zrozumieć ich języka, byli jak gdyby przekonani, że nieznani im ludzie słyszą ich i rozumieją ich uniesienie.
Chachoł mówił z błyszczącymi oczyma, pełen obejmującego wszystkich uczucia miłości:
— Dobrze by było napisać do nich, co? Żeby wiedzieli, że w Rosji mieszkają ich przyjaciele, wyznający i głoszący wspólną z nimi wiarę, ludzie, którzy dążą do tych samych, co oni, celów i radują się zwycięstwami!
I wszyscy w rozmarzeniu, z uśmiechem na twarzy, długo mówili o Francuzach, Anglikach i Szwedach, jak o swoich przyjaciołach, bliskich sercu ludziach, których szanują, żyją ich radością, współczują ich nieszczęściu.
W ciasnym pokoiku rodziło się uczucie duchowego braterstwa robotników całej ziemi. Uczucie to, stapiające wszystkich w jedną duszę, wzruszało i matkę. I chociaż nie rozumiała go, to jednak wyprostowywało ją ono swoją siłą radosną i młodą, upajającą i pełną nadziei.
— Co z was za ludzie! — powiedziała pewnego razu do chachoła. — Wszyscy są dla was towarzyszami — Ormianie, i Żydzi, i Austriacy — za wszystkich — smutek i radość!
— Za wszystkich, mateńko, za wszystkich! — wykrzyknął chachoł — dla nas nie ma narodów, nie ma plemion, są tylko towarzysze i tylko wrogowie. Wszyscy robotnicy — to — nasi towarzysze, wszyscy bogacze, wszystkie rządy — to nasi wrogowie. Kiedy ogarniesz ziemię dobrymi oczyma, kiedy zobaczysz, jak wielu jest nas robotników i ile jest w nas siły — to tak radośnie, tak świątecznie robi się na sercu! I tak samo, mateńko, czuje Francuz i Niemiec, kiedy przyjrzą się życiu, i tak samo cieszy się Włoch. Wszyscy jesteśmy dziećmi jednej matki, niezwyciężonej myśli o braterstwie roboczego ludu wszystkich krajów ziemi. Ta myśl ogrzewa nas, jest słońcem na niebie sprawiedliwości, a niebo to — w sercu robotnika. I kimkolwiek on jest i jakkolwiek się nazywa — socjalista jest zawsze naszym bratem w duchu, teraz i zawsze i na wieki wieków!
Ta dziecięca, mocna wiara coraz częściej budziła się wśród nich i ciągle wzmagała się i rosła w swojej potężnej mocy. I kiedy matka patrzyła na to, mimo woli czuła, że zaprawdę, narodziło się na świecie coś wielkiego i światłego, podobnego do słońca na niebie, i jak ono widzialnego dla niej.
Często śpiewali pieśni. Proste, wszystkim znane pieśni, śpiewali głośno i wesoło, ale niekiedy śpiewali i nowe, jakieś szczególnie składne, ale niewesołe i na nieznaną nutę. Śpiewali je półgłosem, poważnie, jak pieśni cerkiewne. Twarze śpiewaków bladły i płonęły, a w dźwięcznych słowach czuło się ogromną siłę.
Szczególniej jedna z tych nowych pieśni niepokoiła i wzruszała kobietę. W pieśni tej nie było smutnego zamyślenia duszy, skrzywdzonej i samotnie błąkającej się po ciemnych ścieżkach gorzkich zwątpień, jęków duszy, zabitej nędzą, zaszczutej strachem, bezosobowej i bezbarwnej. I nie dźwięczały w niej tęskne westchnienia siły, nieświadomie łaknącej przestrzeni, ani wyzywające okrzyki młodzieńczej, zapalczywej odwagi, gotowej skruszyć bez różnicy wszystko co złe i dobre. Nie było w niej uczucia ślepej zemsty i krzywdy, które zdolne jest wszystko zniszczyć, ale jest bezsilne, gdy trzeba budować — w pieśni tej nie było niczego ze starego, niewolniczego świata.
Ostre jej słowa i surowa melodia nie podobały się matce, ale poza słowami i melodią było jeszcze coś, coś wielkiego, co zagłuszało swą siłą dźwięk i słowo i budziło w sercu przeczucie czegoś nieobjętego dla myśli. To „coś“ widziała matka na twarzach i w oczach młodzieży, czuła w ich piersiach i poddawała się sile pieśni nie mieszczącej się w słowach i dźwiękach, słuchała jej zawsze ze szczególną uwagą, z niepokojem głębszym, niż innych pieśni.
Pieśń tę śpiewali ciszej niż inne, ale dźwięczała silniej niż wszystkie i obejmowała ludzi jak powietrze marcowego dnia — pierwszego dnia nadchodzącej wiosny.
— Czas by już nam zaśpiewać to na ulicy! — ponuro mówił Wiesowszczikow.
Gdy ojciec jego znowu coś ukradł i został uwięziony, Mikołaj spokojnie oświadczył towarzyszom:
— Teraz można się zbierać u mnie...
Prawie każdego wieczora po pracy, u Pawła siedział ktoś z towarzyszy. Czytali, wypisywali coś z książek, zafrasowani, nie zdążywszy się nawet umyć. Jedli kolację i pili herbatę, z książkami w rękach, i coraz bardziej niezrozumiała dla matki stawała się ich mowa.
— Potrzebna nam jest gazeta! — mówił często Paweł.
Życie stawało się pośpieszne i gorączkowe, ludzie coraz prędzej przebiegali od jednej książki do drugej, jak pszczoły z kwiatka na kwiatek.
— Gadają o nas — powiedział pewnego razu Wiesowszczikow — wkrótce pewnie wpadniemy...
— Na to jest przepiórka, żeby w sieci wpadać! — odezwał się chachoł.
Chachoł coraz więcej podobał się matce. Gdy nazywał ją „mateńką“, to słowo to jak gdyby głaskało jej policzki miękką, dziecięcą ręką. W niedzielę, jeśli Paweł nie miał czasu, chachoł rąbał drzewo. Pewnego razu przyszedł z deską na ramieniu i, wziąwszy topór, prędko i zręcznie zmienił zgniły stopień przed gankiem, innym razem, tak samo niespostrzeżenie, naprawił rozwalony płot. Pracując gwizdał. Gwizdał pięknie i smutno.
Pewnego razu matka powiedziała do syna:
— Wiesz co? Weźmy sobie chachoła na lokatora. Lepiej to będzie dla was obu — nie będziecie ciągle biegać jeden do drugiego.
— Po co macie się krępować? — zapytał Paweł wzruszając ramionami.
— Też coś! Całe życie byłam skrępowana nie wiadomo dlaczego — dla dobrego człowieka nie żal!
— Róbcie, jak chcecie — powiedział syn. — Jeżeli sprowadzi się do nas — będę zadowolony...
I chachoł przeprowadził się do nich.

VIII

Maleńki dom na skraju osady budził zainteresowanie ludzi. Ściany jego obmacywały dziesiątki podejrzliwych oczu. Niespokojnie przelatywały i trzepotały nad nim pstre skrzydła wieści — ludzie starali się spłoszyć, odsłonić to „coś“, co przytaiło się za ścianami domu nad jarem. W nocy zaglądali do okien, niekiedy ktoś pukał w szybę i pośpiesznie, bojaźliwie uciekał.
Któregoś dnia Własową zatrzymał na ulicy szynkarz Bieguncow, staruszek o szanownym wyglądzie, zawsze noszący czarną, jedwabną chusteczkę na czerwonej, zwiędłej szyi, a na piersiach grubą, pluszową kamizelkę liliowego koloru. Na jego śpiczastym i błyszczącym nosie siedziały szyldkretowe okulary i dlatego nazywano go: „kościane oczy“.
Zatrzymawszy Własową, jednym tchem nie oczekując odpowiedzi, zasypał ją skrzypiącymi i suchymi słowami:
— Jak się miewacie, Pelagio Niłowna? A synek? Ożenić nie zamierzacie? Młodzieniec w pełni sil — dojrzały do małżeństwa. Ożenić syna wcześnie — spokój dla rodziców. W rodzinie człowiek lepiej się konserwuje i duchem; ciałem, niby grzyb w occie. Ja na waszym miejscu ożeniłbym go. Nasze czasy wymagają surowego nadzoru nad istotą ludzką, ludzie zaczynają żyć każdy swoją głową. W myślach zamęt, postępki godne nagany. Cerkiew bożą młodzież omija, publicznych miejsc unika, zbiera się ukradkiem, po kątach — szepcze. Po co szepcze, pozwólcie się zapytać? Dlaczego unika ludzi? Wszystko, czego człowiek nie śmie powiedzieć przy ludziach — w szynku na przykład — cóż to takiego jest? Tajemnica! A gdzież jest miejsce dla tajemnicy? W naszej świętej, apostolskiej cerkwi. A wszystkie inne tajemnice, po kątach spełniane — omyłka rozumu! Życzę wam dobrego zdrowia.
Przesadnie wytwornym gestem wygiętej ręki zdjął kaszkiet, zatoczył nim w powietrzu i odszedł zostawiwszy matkę pogrążoną w zdumieniu.
Sąsiadka Własowów Maria Korsunowa, wdowa po kowalu, handlująca przed bramą fabryki wiktuałami, spotkawszy matkę na rynku, także powiedziała:
— Pilnuj syna, Pelagio!
— A bo co? — spytała matka.
— Mówią! — tajemniczo zakomunikowała Maria. — Niedobrze mówią, mateńko moja! Powiadają — związek taki urządza w rodzaju chłystów[2]. Sekta — nazywa się to. Chłostać będą jeden drugiego, jak chłysty...
— Mielą językiem, Mario, sami nie wiedzą co!
— Nie ten winien, kto miele, ale ten, kto ziarna dostarcza — powiedziała przekupka.
Matka opowiadała synowi o tych wszystkich rozmowach. Wzruszał w milczeniu ramionami, a chachoł śmiał się swoim niskim, miękkim śmiechem.
— Dziewczęta też mają do was pretensję — mówiła matka — kawalerowie z was przecie, że każda by pozazdrościła! Dobrzy robotnicy, nie pijący, a na dziewczęta nie zwracacie uwagi. Opowiadają, że chodzą do was z miasta panny złego prowadzenia się...
— No, oczywiście! — skrzywiwszy się z odrazą, wykrzyknął Paweł.
— Na błocie wszystko czuć zgnilizną! — westchnąwszy powiedział chachoł. — A wy byście, mateńko, objaśnili im głupiutkim, co to jest małżeństwo! Zęby nie kwapiły się do łamania kości...
— Ach, mój drogi! — powiedziała matka. — One widzą przecie niedolę, rozumieją, ale jakaż przed nimi droga prócz tej? Podziać się nie mają gdzie!
— Źle rozumieją, bo inaczej znalazłyby drogę! — zauważył Paweł.
Matka spojrzała na jego surową twarz.
— To nauczcie je! Zaprosilibyście te, co mądrzejsze, do siebie.....
— To nie byłoby dobrze! — sucho powiedział syn.
— A gdyby spróbować? — odezwał się chachoł.
Paweł milczał chwilę, po czym odpowiedział:
— Zaczną się przechadzki parkami, potem niektórzy pożenią się, ot i wszystko!
Matka zamyśliła się. Mnisza surowość Pawła niepokoiła ją. Widziała, że jego rad słuchają nawet ci towarzysze, którzy — jak chachoł — starsi są od niego wiekiem. Ale zdawało się jej, że wszyscy boją się go i że nikt go nie lubi za jego oschłość. Pewnego razu, kiedy położyła się już spać, a syn i chachoł czytali jeszcze, usłyszała przez cienkie przepierzenie ich cichą rozmowę.
— Podoba mi się Natasza, wiesz? — nagle cicho odezwał się chachoł.
— Wiem! — nie od razu odpowiedział Paweł.
Słychać było, jak chachoł podniósł się powoli i zaczął chodzić. Jego bose nogi zaszurgały po podłodze i rozległo się ciche, tęskne gwizdanie. Potem usłyszała znowu jego niski głos:
— Czy ona to dostrzega?
Paweł milczał.
— Jak myślisz? — zniżywszy głos zapytał chachoł.
— Dostrzega! — odpowiedział Paweł. — Dlatego odmówiła przychodzenia do nas...
Chachoł ciężko powłóczył nogami po podłodze i znowu w pokoju zadrżało jego ciche gwizdanie. Potem zapytał:
— A gdybym powiedział jej...
— Co?
— Że ja... — cicho zaczął chachoł.
— Po co? — przerwał mu Paweł.
Matka usłyszała, że chachoł zatrzymał się i poczuła, że uśmiecha się.
— Bo widzisz, ja uważam, że jeżeli kocha się dziewczynę, to trzeba jej o tym powiedzieć, bo inaczej nic z tego przecie nie wyjdzie!
Paweł głośno zamknął książkę. Usłyszała jego pytanie:
— A czego ty się spodziewasz?
Obaj długo milczeli.
— No? — zapytał chachoł.
— Trzeba, Andrzeju, jasno zdawać sobie sprawę z tego, czego ty chcesz — powiedział Paweł powoli. — Przypuśćmy, że i ona cię kocha — ja sądzę, że nie — ale, przypuśćmy, że tak! I — pobierzecie się. Ciekawe małżeństwo — inteligentka i robotnik! Urodzą się dzieci, pracować będziesz musiał sam i — dużo. Zycie wasze stanie się życiem dla kawałka chleba, dla dzieci, dla mieszkania. Dla sprawy was więcej nie będzie. Obojga!
Ucichło. Po czym Paweł zaczął znowu, ale jakby bardziej miękko:
— Lepiej rzuć to wszystko, Andrzeju. Nie niepokój jej...
Cicho. Wyraźnie tykało wahadło zegara miarowo odmierzając sekundy.
Chachoł powiedział:
— Połowa serca — kocha, połowa nienawidzi, czyż to jest serce, co?
Zaszeleściły stronice książki — widocznie Paweł zaczął znowu czytać. Matka leżała zamknąwszy oczy obawiając się poruszyć. Było jej aż do łez żal chachoła, ale jeszcze bardziej .syna. Myślała o nim: — Kochanie ty moje...
Nagle chachoł zapytał:
— Więc — milczeć?
— To — uczciwiej — cicho powiedział Paweł.
— No, więc po tej drodze pójdziemy! — powiedział chachoł. I po kilku minutach ciągnął dalej, smutno i cicho:
— Trudno ci będzie, Pawełku, jeżeli ty sam tak oto...
— Już mi jest trudno...
O ściany domu tłukł się wiatr. Dokładnie liczyło upływający czas wahadło zegara.
— Z tym nie łatwo się pogodzić! — wolno powiedział chachoł.
Matka wetknęła twarz w poduszkę i bezdźwięcznie- zapłakała.
Rano Andrzej wydał się matce jakby niższego wzrostu i jeszcze milszy. A syn — jak zawsze — chudy, prosty, milczący. Dawniej matka nazywała chachoła Andrzejem Onisimowiczem, a tego dnia nie zauważywszy nawet, powiedziała mu:
— Trzeba by wam, Jędrusiu, buty naprawić — nogi zaziębicie!
— Po wypłacie kupię nowe! — odpowiedział, roześmiał się i nagle, położywszy jej na ramieniu swoją długą rękę, zapytał:
— A może wy jesteście moją rodzoną matką, tylko nie chcecie się przyznać do tego ludziom, dlatego żem taki brzydki, co?
Milcząc poklepała go po ręku. Miała ochotę powiedzieć mu wiele ciepłych słów, ale serce jej było ściśnięte litością i słowa nie chciały jej przejść przez gardło.

IX

W osadzie mówiono o socjalistach, którzy rozrzucali napisane niebieskim atramentem odezwy. W tych odezwach opisywano złośliwie szykany w fabryce, pisano o strajkach robotniczych w Petersburgu i na południu Rosji, wzywano robotników do zjednoczenia się i do walki o swoje interesy.
Starsi ludzie, którzy zarabiali dobrze w fabryce, klęli:
— Buntownicy! Za takie rzeczy w mordę trzeba bić!
I odnosili odezwy do kantoru. Młodzież czytała proklamacje z entuzjazmem:
— Prawda!
Większość, śmiertelnie wyczerpana pracą î obojętna na wszystko, leniwie mówiła:
— Nic i tak nie będzie — czyż to możliwe?
Ale odezwy podniecały ludzi i jeżeli nie było ich przez tydzień, ludzie mówili już jeden do drugiego:
— Przestali jakoś drukować...
A w poniedziałek odezwy zjawiały się znowu i w fabryce szumiało jak w ulu.
W szynku i w fabryce można było zauważyć nowych, nikomu nie znanych ludzi. Wypytywali się, oglądali, węszyli i od razu rzucali się w oczy wszystkim, jedni — podejrzaną ostrożnością, inni — zbytnim narzucaniem się.
Matka rozumiała, że przyczyną całego tego zamieszania jest robota jej syna. Widziała, jak ludzie skupiali się wokół niego — i obawa o los Pawła mieszała się z dumą.
Jakoś nad wieczorem Maria Korsunowa zastukała z ulicy w okno, a kiedy matka otworzyła je, przemówiła głośnym szeptem:
— Trzymaj się, Pelagio! Doigrali się chłopcy! Dzisiaj w nocy postanowiono zrobić rewizję u was, u Mazina i u Wiesowszczikowa...
Grube wargi Marii pośpiesznie mlaskały jedna o drugą, mięsisty nos sapał, oczy mrugały i zezowały na wszystkie strony wypatrując czy nie ma kogoś na ulicy.
— A ja o niczym nie wiem, nic ci nie mówiłam i nawet nie widziałam cię dzisiaj — słyszysz?
I znikła.
Matka zamknąwszy okno, wolno osunęła się na krzesło. Ale świadomość grożącego synowi niebezpieczeństwa prędko poderwała ją. Pośpiesznie ubrała się, nie wiadomo dlaczego szczelnie okręciła głowę szalem i pobiegła doFedzi Mazina, który był chory i me pracował. Gdy weszła, siedział pod oknem, czytał książkę i huśtał lewą ręką prawą, odginając wielki palec. Usłyszawszy nowinę, zerwał się i zbladł.
— Otóż masz... — mruknął.
— Co trzeba robić? — spytała Własowa ocierając pot z czoła drżącą ręką.
— Poczekajcie — nie bójcie się! — powiedział Fedzia przygładzając zdrową ręką kędzierzawe włosy.
— Ale przecie wy sami się boicie! — wykrzyknęła.
— Ja? — zarumienił się i, uśmiechając się ze zmieszaniem, powiedział: taak, do diabla... Trzeba Pawłowi powiedzieć. Zaraz pośle do niego. Wracajcie — nic strasznego! Bić przecie nie będą?
Powróciwszy do domu, Własowa zebrała wszystkie książki i, przycisnąwszy je do piersi, długo chodziła po mieszkaniu zaglądając do pieca, pod piec i nawet do kadzi z wodą. Sądziła, że Paweł natychmiast rzuci robotę i przyjdzie do domu, a on nie przychodził. W końcu, zmęczona, usiadła w kuchni na ławce podłożywszy pod siebie książki, i tak, obawiając się wstać, przesiedziała aż do czasu, póki nie przyszli z fabryki Paweł i Andrzej.
— Wiecie? — wykrzyknęła nie wstając.
— Wiemy! — uśmiechając się powiedział Paweł.
— Boisz się?
— Boję się... Tak się boję!...
— Nie trzeba się bać! — powiedział chachoł. — To nie pomaga.
— Nawet samowaru nie postawiła! — zauważył Paweł.
Matka wstała i, wskazując na książki, wyjaśniła z zawstydzeniem.
— Bo ja tak ciągle z nimi...
Syn i chachoł roześmieli się. To dodało jej odwagi.
Paweł wybrał kilka książek i wyszedł schować je na podwórzu, a Andrzej nastawiając samowar, mówił:
— Nie ma w tym nic strasznego, mateńko. Tylko wstyd za ludzi, że się głupstwami zajmują. Przychodzą dorośli mężczyźni z szablami u boku, z ostrogami przy butach i szperają wszędzie. Pod łóżko zajrzą i do pieca, jeżeli piwnica jest — do piwnicy polezą, na strych wejdą, tam im na gęby pajęczyna nasiądzie — fyrkają... Nudno im i wstyd i dlatego udają, że są bardzo złymi ludźmi i gniewają się na was. Brudna robota i oni to przecie rozumieją! Jednego razu przewrócili u mnie wszystko, zawstydzili się i poszli sobie, a innym razem zabrali mnie ze sobą. Posadzili do więzienia, siedziałem cztery miesiące. Siedzisz, siedzisz, zawołają do siebie, poprowadzą po ulicy z żołnierzami, zapytają o coś. Mądrzy to, wiecie, oni nie są. Nie do rzeczy mówią. Pomówią — znowu żołnierzom każą odprowadzić do więzienia. I tak wodzą to tu, to tam — muszą przecie coś robić, pieniądze za to biorą! A potem wypuszczą na wolność — ot i wszystko!
— Jak wy zawsze dziwnie mówicie, Jędrusiu! — wykrzyknęła matka.
Chachoł gorliwie dmuchał w kominek klęcząc obok samowaru, ale na te słowa podniósł czerwoną z wysiłku twarz i, obiema rękami poprawiając wąsy, zapytał:
— A jakże ja mówię?
— Tak, jakby was jeszcze nigdy nikt nie skrzywdził...
Andrzej wstał i, potrząsnąwszy głową, powiedział uśmiechając się:
— A czyż jest na świecie ktoś nie skrzywdzony? Mnie tyle razy krzywdzili i obrażali, że przestałem się obrażać. Co robić, jeżeli ludzie nie mogą inaczej? Urazy przeszkadzają pracować, zastanawiać się nad nimi to tylko strata czasu. Takie jest życie! Dawniej, bywało, gniewałem się na ludzi, a teraz pomyślałem — nie warto. Każdy boi się, żeby go sąsiad nie uderzył, no i stara się czym prędzej sam mu dać w ucho. Takie jest życie, mateńko moja!
Słowa jego płynęły spokojnie odsuwając gdzieś na bok lęk oczekiwania rewizji, wypukłe oczy uśmiechały się jasno i cały on, chociaż niezgrabny, był taki jakiś gibki.
Matka westchnęła i powiedziała ciepło:
— Niech Bóg da wam dużo szczęścia, Jędrusiu!
Chachoł szerokim krokiem poszedł do samowaru, znowu przykucnął przed nim i cicho zamruczał:
— Dadzą szczęście — nie odmówię, ale prosić — nie będę!
Paweł wrócił z podwórza i z pewnością siebie powiedział:
— Nie znajdą! — i zaczął się myć.
Potem, mocno i starannie wycierając ręce, powiedział:
— Jeżeli pokażecie im, mamo, żeście się zlękli, to pomyślą: musi w tym domu coś być, jeśli ona tak się trzęsie.
Wy przecież rozumiecie — złego nie chcemy, po naszej stronie jest prawda i całe życie będziemy dla niej pracować — oto cała nasza wina! Czegóż więc bać się?
— Będę się trzymała, Pawełku — obiecała. I zaraz potem wyrwało się jej tęsknie: — Ach! Zęby już prędzej przyszli!
Ale oni nie przyszli tej nocy. I rano, uprzedzając możliwość żartów z jej obaw, matka pierwsza zaczęła żartować z siebie:
— Przestraszyłam się, zanim stracha zobaczyłam!

X

Zjawili się dopiero miesiąc po owej niespokojnej nocy.
U Pawła siedział Mikołaj Wiesowszczikow i we troje z Andrzejem rozmawiali o swojej gazecie. Było późno, około północy. Matka położyła się i drzemiąc już, przez sen, słyszała jeszcze ich zafrasowane, ciche głosy. Oto Andrzej stąpając ostrożnie, przeszedł przez kuchnie, cicho zamknął za sobą drzwi. W sieni brzęknęło żelazne wiadro. I nagle, drzwi rozwarły się gwałtownie na oścież — chachoł wszedł do kuchni i głośnym szeptem powiedział:
— Ostrogi dzwonią!
Matka wyskoczyła z łóżka chwytając drżącymi rękami ubranie, ale w drzwiach od pokoju stanął Paweł i spokojnie powiedział:
— Leżcie — jesteście niezdrowi.
W sieni dało się słyszeć ostrożne szurganie. Paweł podszedł dc drzwi i, pchnąwszy je ręką, zapytał:
— Kto tam?
W drzwi z niewyłą szybkością wkręciła się wysoka, szara postać, za nią druga, dwóch żandarmów odsunęło Pawła, stanęło po obydwóch jego bokach i zabrzmiał wysoki, szyderczy głos:
— Nie ci, których oczekiwaliście, co?
Powiedział to wysoki, szczupły oficer z czarnymi, rzadkimi wąsikami. Koło łóżka matki ukazał się policjant Fedziakin i przykładając jedną rękę do czapki, drugą wyciągnął wskazujące prosto w twarz matki i powiedział zrobiwszy straszne oczy:
— To jest jego matka, wasza wielmożność! — I machnąwszy ręką na Pawła, dodał: — a to on sam!
— Paweł Własow? — zapytał oficer przymrużywszy oczy, a gdy Paweł w milczeniu skinął głową, oznajmił kręcąc wąsa:
— Mam przeprowadzić u ciebie rewizję. Wstawaj, stara! Tam kto jest? — zapytał zaglądając do pokoju i raptownie ruszył ku drzwiom:
— Wasze nazwiska? — rozległ się jego głos.
Z sieni wyszło dwóch świadków — stary giser Twieriakow i jego lokator, palacz Rybin, stateczny, czarny chłop.
— Witajcie, Niłowna! — powiedział głośno basem.
Matka ubierała się i, żeby dodać sobie odwagi, mówiła cicho:
— Cóż to jest takiego! Przychodzą w nocy — ludzie położyli się spać, a oni przychodzą!...
W pokoju było ciasno i nie wiadomo dlaczego czuć była szuwaksem. Dwóch żandarmów i komisarz policji z osady, Ryskin, głośno tupiąc nogami, zdejmował z półki książki i składali je na stole przed oficerem. Dwaj inni obstukiwali pięściami ściany, zaglądali pod krzesła, jeden niezdarnie właził na piec. Chachoł i Wiesowszczikow stali w kącie, przyciśnięci jeden do drugiego. Ospowata twarz Mikołaja pokryła się czerwonymi plamami, a jego maleńkie, szare oczy ani na chwilę nie odrywały się od oficera. Chachoł kręcił wąsy i kiedy matka weszła do pokoju, uśmiechnął się i przyjaźnie kiwnął jej głową.
Starając się zdusić w sobie strach, matka poruszała się nie bokiem, jak zawsze, ale prosto, piersią naprzód — i to nadawało jej postaci śmieszną i napuszoną powagę. Tupała głośno nogami, ale brwi jej drżały...
Oficer szybko chwytał książki cienkimi palcami białej ręki przerzucał ich kartki, wstrząsał i zręcznym ruchem dłoni odrzucał na bok. Czasem książka miękko upadała na podłogę. Wszyscy milczeli, słychać było ciężkie sapanie spoconych żandarmów, dźwięczały ostrogi, niekiedy rozlegało się półgłosem rzucone zapytanie:
— Tu już patrzyłeś?
Matka stanęła obok Pawła, pod ścianą, założyła ręce na piersiach tak jak on i także patrzyła na oficera. Czuła drżenie pod kolanami, ćmiło jej się w oczach.
Nagle, wśród ciszy, rozległ się zgrzytliwy i przenikliwy glos Mikołaja:
— A czy to trzeba — rzucać książki na podłogę?
Matka drgnęła. Twieriakow rzucił głową, jakby pchnięto go w kark, a Rybin chrząknął i uważnie popatrzył na Mikołaja. Oficer zmrużył oczy i utkwił je na sekundę w ospowatej, nieruchomej twarzy. Palce jego zaczęły jeszcze szybciej przerzucać stronice książek. Od czasu do czasu szeroko otwierał swoje duże, szare oczy, jak gdyby nagle przenikał go nieznośny ból i jakby, z bezsilnej wściekłości na ten ból, chciał krzyknąć głośno.
— Żołnierzu! — znowu powiedział Wiesowszczikow. — Podnieś książki...
Wszyscy żandarmi obrócili się ku niemu, po czym spojrzeli na oficera. Oficer znowu podniósł głowę i, obrzuciwszy barczystą postać Mikołaja badawczym spojrzeniem, rzekł przeciągle, przez nos:
— Nno... podnieście.
Jeden z żandarmów schylił się i, spoglądając z ukosa na Wiesowszczikowa, zaczął zbierać z podłogi rozrzucone książki...
— Lepiej by Mikołaj milczał! — cicho szepnęła matka do Pawła.
Paweł wzruszył ramionami. Chachoł spuścił głowę.
— Kto tu czyta biblię?
— Ja! — powiedział Paweł.
— A czyje są te książki?
— Moje! — powiedział Paweł.
— Tak! — odezwał się oficer. Rozparł się na krześle, trzasnął palcami chudych rąk, wyciągnął pod stołem nogi, poprawił wąsy i zapytał Mikołaja:
— Czy to ty jesteś Andrzej Nachodka?
— Ja! — odpowiedział Mikołaj wysuwając się naprzód.
Chachoł wyciągnął rękę, wziął go za ramię i odsunął w tył.
— On omylił się! To ja jestem Andrzej!...
Oficer podniósł rękę i, pogroziwszy Wiesowszczikowi małym palcem, powiedział:
— Ze mną — pilnuj się!
Zaczął grzebać w swoich papierach.
Z ulicy patrzyła w okno obojętnymi oczyma, jasna, księżycowa noc. Ktoś wolnymi krokami przechadzał się pod oknem, skrzypiał śnieg.
— Czy byłeś już pociągany, Nachodka, do odpowiedzialności za przestępstwa polityczne? — zapytał oficer.
— W Rostowie i w Saratowie... Tyko że tam żandarmi mówili mi — „wy“...
Oficer mrugnął prawym okiem, potarł je i wyszczerzając drobne zęby, powiedział:
— A czy nie wiadomo wam, Nachodka. właśnie wam — kto są ci podlecy, którzy rozrzucają w fabryce zbrodnicze odezwy, co?
Chachoł, kołysząc się na długich nogach, uśmiechnął się szerokim śmiechem i chciał coś odpowiedzieć, ale znowu zabrzmiał drażniący głos Mikołaja:
— Podleców to my pierwszy raz widzimy...
Zapadło milczenie, wszyscy zastygli na sekundę. Blizna na czole matki zbielała i prawa brew podniosła się w górę. Rybinowi dziwnie zadrżała jego czarna broda, spuścił oczy i zaczął ją powoli rozczesywać palcami.
— Wyprowadźcie stąd tego bydlaka! — powiedział oficer.
Dwóch żandarmów wzięło Mikołaja pod ręce i brutalnie poprowadziło go do kuchni. W kuchni Wiesowszczikow zatrzymał się, wparł się nogami w podłogę i krzyknął:
— Stójcie... ubiorę się!
Z podwórza przyszedł przodownik i powiedział:
— Nie ma nic. Wszystkośmy obejrzeli!
— No, rozumie się — zawołał oficer uśmiechając się ironicznie — to doświadczony człowiek...
Matka słuchała jego słabego, drgającego i łamliwego głosu i, ze strachem patrząc w żółtą twarz, czuła w tym człowieku wroga bez litości, o sercu pełnym pańskiej pogardy dla ludzi. Niewielu widywała takich i prawie zapomniała, że istnieją.
— Oto komu zakłócili spokój! — pomyślała.
— Panie Andrzeju Onisimow Nachodka, urodzony z nieprawego łoża, aresztuję pana!
— Za co? — spokojnie zapytał chachoł.
— To powiem panu później! — z szyderczą grzecznością odpowiedział oficer.
I zwracając się do Własowej, zapytał:
— Czytać umiesz?
— Nie! — odpowiedział Paweł.
— Nie ciebie pytam! — surowo powiedział oficer i znowu zapytał: — Odpowiadaj, stara!
Matka, którą niespostrzeżenie dla niej opanowało uczucie nienawiści do tego człowieka, nagle, jak gdyby skoczyła w zimną wodę i poczuła wstrząsający nią dreszcz, wyprostowała się. Szrama jej poczerwieniała, jedna brew opuściła się niżej.
— Niech pan nie krzyczy! — powiedziała wyciągając ku niemu rękę. — Pan jest jeszcze młody, nie wie pan, co to cierpienie...
— Uspokój się, mamo! — powstrzymał ją Paweł.
— Poczekaj, Pawle! — krzyknęła matka rzucając się ku stołowi. — Po co wy ludzi łapiecie?
— To was nie obchodzi! Milczeć! — huknął oficer wstając. — Wprowadźcie aresztowanego Wiesowszczikowa.
I zaczął głośno czytać jakiś papier podniósłszy go do twarzy.
Wprowadzono Mikołaja.
— Czapkę zdjąć! — wrzasnął oficer przerywając czytanie.
Rybin podszedł do Własowej i, trąciwszy ją ramieniem, cichutko powiedział:
— Nie gorączkuj się, matko...
— Jak mam zdjąć czapkę, jeżeli trzymają mnie za ręce? — zapytał Mikołaj zagłuszając czytanie protokołu.
Oficer rzucił papier na stół.
— Podpisać!
Matka patrzyła, jak podpisują protokół. Jej podniecenie zgasło, popadła w przygnębienie, do oczu napłynęły łzy obrazy i bezsilności. Takimi łzami płakała przez dwadzieścia lat swego małżeństwa, ale ostatnimi laty niemal zapomniała ich gryzącego smaku. Oficer popatrzył na nią i, skrzywiwszy się z odrazą, zauważył:
— Za wcześnie plączecie, szanowna pani! Uważajcie! Może nie starczyć wam łez na potem!
Znowu rozzłościwszy się, Własowa odpowiedziała:
— Matce na wszystko wystarczy łez, na wszystko! Jeżeli ma pan matkę — to ona wie o tym, tak!
Oficer pośpiesznie wkładał papiery do nowiutkiej teczki z błyszczącym zamkiem.
— Marsz! — zakomenderował.
— Do zobaczenia, Andrzeju, do zobaczenia, Mikołaju — ciepło i cicho mówił Paweł ściskając ręce towarzyszy.
— Otóż to właśnie — do zobaczenia! — uśmiechając się szyderczo, powtórzył oficer.
Wiesowszczikow sapał ciężko. Jego gruba szyja napłynęła krwią, oczy błyszczały ostrą złością. Chachoł jaśniał uśmiechami, kiwał głową i mówił coś matce. Matka przeżegnała go i powiedziała:
— Bóg widzi niewinnych...
W końcu gromada ludzi w szarych płaszczach wywaliła się z sieni i, zabrzęczawszy ostrogami, znikła. Ostatni wyszedł Rybin. Obrzucił Pawła uważnym spojrzeniem ciemnych oczu i w zamyśleniu powiedział:
— Nno — żegnajcie!
I pokaszlując w brodę, wolno wyszedł do sieni.
Założywszy ręce w tył, Paweł powoli chodził po pokoju, przestępując przez książki i bieliznę walające się po podłodze i mówił ponuro:
— Widzisz — jak się to robi?...
Ze zdziwieniem rozglądając się po rozrzuconych rzeczach matka ze smutkiem wyszeptała:
— Po co Mikołaj był taki zuchwały?...
— Przestraszył się pewnie — cicho powiedział Paweł.
— Przyszli, złapali, uprowadzili — mruczała matka rozkładając ręce.
Syn został w domu, serce jej uspokoiło się, ale myślą zatrzymała się nieruchomo na wydarzeniu nie mogąc ogarnąć go.
— Szydzi ten żółty, groził...
— Już dobrze, matko! — nagle stanowczo powiedział Paweł. — Chodź, uporządkujemy to wszystko..
Powiedział do niej „matko“ i „ty“, jak mówił tylko wtedy, kiedy chciał się do niej zbliżyć. Przysunęła się do niego, zajrzała mu w twarz i cichutko spytała:
— Skrzywdzili cię?
— Tak! — odpowiedział. — To tak ciężko! Lepiej by z nimi...
Wydało się jej, że syn ma łzy w oczach i chcąc go pocieszyć, niejasno odczuwając jego ból, powiedziała:
— Poczekaj, wezmą i ciebie!...
— Wezmą! — potwierdził.
Pomilczawszy chwilę, matka smutno zauważyła:
— Jakiś ty surowy, Pawełku! Gdybyś choć czasem pocieszył mnie! Ale gdzie! Ja powiem coś strasznego, a ty — coś jeszcze straszniejszego.
Spojrzał na nią, podszedł i przemówił cicho:
— Nie umiem, mamo! Musisz przyzwyczaić się do tego.
Westchnęła i, pomilczawszy znowu, opanowując drżenie lęku, powiedziała:
— A może oni męczą ludzi? Rwą ciało, łamią kości? Kiedy pomyślę o tym — Pawełku, kochanie! Tak straszno mi...
— Oni łamią duszę.... To gorzej — kiedy duszę brudnymi łapami...

XI

Na drugi dzień dowiedziano się o aresztowaniu Bukina, Samojłowa, Somowa i jeszcze pięciu. Wieczorem przybiegł Fedzia Mazin — u niego także była rewizja i, uszczęśliwiony tym, czuł się bohaterem.
— Bałes się, Fedzia? — zapytała matka.<br> Pobladł, twarz jego zaostrzyła się, wargi drgnęły.
— Bałem się, że oficer uderzy mnie! Czarnobrody taki, gruby, palce owłosione, a na nosie — czarne okulary. Zupełnie jakby bez oczu. Krzyczał, tupał nogami! W więzieniu cię zgnoję, mówi. A mnie nigdy nie bili, ani ojciec, ani matka. Jestem jedynym synem i kochali mnie.
Zamknął na chwilę oczy, zacisnął usta, szybkim gestem obydwóch rąk wzburzył włosy na głowie i patrząc na Pawła poczerwieniałymi oczyma powiedział:
— Jeżeli mnie kiedy uderzą, cały będę jak nóż, wbiję się w człowieka — zębami będę gryźć — niech od razu dobiją!
— Szczupły jesteś taki, chudziutki! — wykrzyknęła matka. — Jakże ty możesz się bić?
— Będę! — cicho odpowiedział Fedzia.
Gdy odszedł, matka powiedziała Pawłowi:
— Tego pierwszego złamią!...
Paweł milczał.
Po kilku minutach drzwi do kuchni wolno otworzyły się i wszedł Rybin.
— Witajcie! — powiedział uśmiechając się. — Oto znowu jestem. Wczoraj przyprowadzili, a dzisiaj — sam przyszedłem! — Silnie potrząsnął ręką Pawła, wziął matkę za ramię i zapytał:
— Herbatką napoisz?
Paweł w milczeniu przyglądał się jego śniadej, szerokiej twarzy, w obramowaniu gęstej, czarnej brody, i ciemnym oczom. Coś poważnego i wiele znaczącego było w jego spokojnym spojrzeniu.
Matka wyszła do kuchni nastawić samowar. Rybin usiadł, pogładził brodę i, położywszy łokcie na stół, obrzucił Pawła swym pochmurnym spojrzeniem.
— A więc — zaczął, jak gdyby ciągnął dalej przerwaną rozmowę — muszę z tobą pomówić otwarcie. Przyglądam ci się już od dawna, żyjemy prawie obok siebie. Widzę, ludzi do ciebie chodzi dużo, a pijaństwa ani bezeceństwa nie ma. To po pierwsze. Jeśli ludzie nie żyją w bezeceństwie, to zaraz rzucają się w oczy — niby — co takiego? Tak. Ja także nakłułem ludzi w oczy, bo żyję na uboczu.
Mowa jego płynęła ciężko, ale swobodnie. Gładził brodę czarną ręką i badawczo patrzył na Pawła.
— Zaczęli mówić o tobie. Moi gospodarze nazywają cię heretykiem — do cerkwi nie chodzisz. Ja także nie chodzę. Potem pojawiły się te karteczki. Czyś to ty je wymyślił?
— Ja! — odpowiedział Paweł.
— Skądże znów ty! — z niepokojem wykrzyknęła matka wyglądając z kuchni. — Nie ty sam!
Paweł uśmiechnął się, Rybin także.
— Tak! — powiedział.
Matka głośno pociągnęła nosem i wyszła, trochę obrażona, że nie zwrócili uwagi na jej słowa.
— Odezwy — to dobrze pomyślane. Lud niepokoją. Dziewiętnaście było?
— Tak! — odpowiedział Paweł.
— Znaczy — wszystkie czytałem! Tak. Jest w nich niezrozumiałe, jest i zbyteczne — a no, jak człowiek dużo mówi, zdarzy mu się z dziesięć słów zbytecznych też powiedzieć...
Rybin uśmiechnął się. Zęby miał białe i mocne.
— Potem — rewizja. To mnie lepiej usposobiło dla was niż wszystko. I ty, i chachoł, i Mikołaj — wszyscy wy kazaliście się...
Nie znajdując odpowiedniego słowa, zamilkł, spojrzał w okno, postukał palcami po stole.
— Wszyscy pokazaliście — jakie jest wasze postanowienie. Ty, niby wasza wielmożność. rób swoją robotę, a my będziemy robili — swoją. Z chachoła także dobry chłopak. Czasem słucham, jak we fabryce mówi i myślę — tego nie złamią, jego tylko śmierć zwycięży. Mocny człowiek! Ty mi, Pawle, wierzysz?
— Wierzę! — powiedział Paweł kiwnąwszy głową.
— Tak. Spójrz — mam czterdzieści lat, jestem dwa razy starszy od ciebie, dwadzieścia razy więcej widziałem. W wojsku przeszło trzy lata maszerowałem, dwa razy żonaty byłem, jedna umarła, drugą porzuciłem. Na Kaukazie byłem, duchoborców[3] znam. Oni, bracie, życia nie zwyciężą, nie!
Matka słuchała chciwie jego mocnej mowy, przyjemnie jej było, że do syna jej przyszedł starszy człowiek i mówi z nim, jakby się spowiadał. Ale wydało się jej, że Paweł zbyt oschle odnosi się do gościa i, żeby złagodzić ten stosunek, zapytała Rybina:
— Możebyś coś zjadł, Michale Iwanowiczu?
— Dziękuję, matko. Jadłem kolację. A więc, Pawle, ty myślisz, że życie idzie niedobrą drogą, niesprawiedliwą?
Paweł wstał i zaczął chodzić po pokoju założywszy ręce w tył.
— Nie — życie dobrą drogą idzie! Ot, przywiodło was do mnie z otwartym sercem. Nas, którzy całe życie pracujemy razem, łączy coraz bardziej, a przyjdzie czas — połączy wszystkich! Niesprawiedliwie i ciężko jest dla nas urządzone, ale za to samo otwiera nam oczy na swój gorzki sens i samo pokazuje człowiekowi, jak przyśpieszyć jego bieg.
— Prawda! — przerwał mu Rybin — człowieka trzeba odnowić. Jeżeli sparszywieje — zaprowadź go do łaźni, wymyj, włóż czystą odzież — wyzdrowieje! Tak? A jak wewnątrz oczyścić człowieka? To powiedz!
Paweł zaczął mówić gorąco i gwałtownie o władzy, o fabryce, o tym, jak za granicą robotnicy bronią swoich praw. Rybin od czasu do czasu uderzał palcem po stole, jakby stawiając kropkę. Czasem wykrzykiwał:
— Tak!
Raz zaśmiał się i cicho powiedział:
— Młody jesteś jeszcze! Mało znasz ludzi!
Paweł zatrzymał się przed nim i poważnie zauważył:
— Nie będziemy mówili o starości i młodości! Zastanówmy się lepiej, czyje myśli są słuszniejsze.
— A więc, według ciebie i co do Boga oszukali nas? Tak. Ja także myślę, że religia nasza jest fałszywa.
Tu wmieszała się matka. Kiedy syn mówił o Bogu i o wszystkim, co wiązała ze swoją wiarą w niego i co było dla niej drogie i święte, starała się zawsze spotkać spojrzenie jego oczu. Pragnęła prosić go w milczeniu, żeby nie ranił jej serca ostrymi i twardymi słowami niewiary. Ale poza jego niewiarą czuła wiarę, i to ją uspokajało.
— Jakżeż ja mogę go zrozumieć? — myślała.
Zdawało się jej, że Rybinowi, starszemu człowiekowi, sprawiają przykrość słowa Pawła i że obrażają go. Kiedy jednak Rybin spokojnie zadał Pawłowi pytanie, nie mogła ścierpieć tego i łagodnie, ale z naciskiem powiedziała:
— O panu Bogu — proszę ostrożniej! Wy — jak sobie chcecie! — I zaczerpnąwszy tchu, z jeszcze większą mocą ciągnęła dalej. — Ale ja stara, oprzeć bym się nie miała na czym w zgryzotach moich, gdybyście mi Boga zabrali!
Oczy jej napełniły się łzami. Myła naczynia i palce jej drżały.
— Nie zrozumieliście nas, mamo! — cicho i łagodnie powiedział Paweł.
— Wybacz, matko! — powoli i basem odezwał się Rybin i uśmiechając się popatrzył na Pawła. — Zapomniałem, żeś już za stara, żeby ci brodawki wycinać...
— Mówiłem — ciągnął dalej Paweł — nie o tym dobrym i miłosiernym Bogu, w którego wy wierzycie, ale o tym, którym popi grożą nam jak pałką — o Bogu, w którego imieniu chcą zmusić wszystkich ludzi do poddania się złej woli nielicznych...
— Otóż to — wykrzyknął Rybin stuknąwszy palcami po stole — oni nawet Boga nam sfałszowali! Wszystko, co tylko znajduje się w ich rękach, zwracają przeciw nam! Pamiętaj, matko, że Bóg stworzył człowieka na obraz i podobieństwo swoje, to znaczy — Bóg jest podobny do człowieka, jeżeli człowiek jest podobny do niego. A my — nie do Boga jesteśmy podobni, ale do dzikich zwierząt. W cerkwi straszydło nam pokazują... Zmienić trzeba Boga, matko, oczyścić go! W kłamstwa i oszczerstwa przyodziali go, żeby zabić w nas duszę!...
Mówił cicho, ale każde jego słowo spadało na głowę matki jak ciężkie, ogłuszające uderzenie. Jego duża twarz w żałobnym obramowaniu czarnej brody przerażała ją. Blask jego ciemnych oczu był nie do zniesienia, budził w jej sercu bolesny niemal lęk.
— Nie, już lepiej pójdę! — powiedziała przecząco potrząsając głową. — Nie mam sił słuchać tego!
I szybko odeszła do kuchni, odprowadzona słowami Rybina:
— Widzisz, Pawle! Nie w głowie, ale w sercu początek wszystkiego! Jest takie miejsce w duszy człowieka, na którym nic innego nie wyrośnie...
— Tylko rozum oswobodzi człowieka! — twardo powiedział Paweł.
— Rozum siły nie daje! — przeczył mu głośno i z uporem Rybin. — Serce daje siłę, a nie głowa! Ot co!
Matka rozebrała się i położyła się do łóżka nie pomodliwszy się. Było jej zimno i nieprzyjemnie. Rybin, który wydał jej się z początku taki solidny i rozumny, teraz budził w niej uczucie wrogości.
— Heretyk! Podżegacz! — myślała słuchając jego głosu — Także przyszedł — potrzebny!
A Rybin mówił spokojnie i z przekonaniem:
— Święte miejsce nie powinno zostać puste. Tam, gdzie Bóg żyje — miejsce obolałe. Jeżeli wyrwać go z duszy — rana w niej będzie — ot co! Trzeba, Pawle, wiarę nową wymyślić... trzeba stworzyć Boga — przyjaciela ludzi!
— Przecież był Chrystus! — wykrzyknął Paweł.
— Chrystus nie był twardego ducha. Oddal ode mnie — powiada — kielich. I cesarza uznawał. Bóg nie może uznawać władzy ludzi nad ludźmi, on jest wszelką władzą! I duszy swojej nie dzieli: to — boskie, to — ludzkie... A on — handel uznawał, małżeństwo uznawał. I drzewo figowe niesprawiedliwie przeklął — czy z własnej woli nie rodziło? Dusza także nie z własnej woli nie jest płodna dobrem. Czyż to ja sam posiałem w niej zło? Ot co!
W pokoju nieustannie dźwięczały dwa podniecone głosy, ścierając się i zmagając ze sobą jak borykający się zapaśnicy. Paweł chodził — podłoga skrzypiała pod jego nogami. Kiedy mówił, wszystkie dźwięki tonęły w jego głosie, a kiedy spokojnie i powoli płynął niski głos Rybina — słychać było tykanie wahadła i cichy trzask mrozu, obmacującego ściany domu ostrymi pazurami.
— Powiem ci po swojemu, jak palacz — Bóg podobny jest do ognia. Tak! Żyje w sercu. Powiedziano — Bóg — słowo, a słowo — duch...
— Rozum! — z uporem powiedział Paweł.
— Tak! To znaczy — Bóg jest w sercu i w rozumie, a nie w cerkwi. Cerkiew to grób Boga...
Matka usnęła i nie słyszała, kiedy odszedł Rybin.
Ale odtąd zaczął przychodzić często i, jeśli u Pawła był ktoś z towarzyszy, siadał w kącie i milczał, z rzadka tylko wtrącając:
— Ot co! Tak!
A jednego razu patrząc na wszystkich z kąta pochmurnym spojrzeniem, powiedział posępnie:
— Trzeba mówić o tym, co jest, a co będzie — tego nie wiemy — ot co! Kiedy lud oswobodzi się, sam zobaczy; co dla niego lepsze. Dosyć mu głowę nabijał tym, czego wcale sobie nie życzył — dosyć! Niech sam się zastanowi. Może zechce wszystko odrzucić — całe życie i wszystkie nauki, może zobaczy, że to przeciw niemu skierowane, jak na przykład — Bóg cerkiewny. Wy tylko oddajcie mu wszystkie książki do ręki, a on już sam odpowie — ot co!
Ale jeśli Paweł był sam, Rybin rozpoczynał z nim natychmiast nie kończący się, choć zawsze spokojny spór, i matka z niepokojem słuchając ich słów i, obserwując ich, starała się zrozumieć — o czym mówią. Czasem zdawało się jej, że barczysty, czarnobrody chłop i jej syn, smukły i silny — obydwaj oślepli. Miotają się na wszystkie strony w poszukiwaniu wyjścia, chwytają wszystko silnymi, ale ślepymi rękami. trzęsą, przesuwają z miejsca na miejsce, upuszczają na podłogę i rozdeptują to, co upadło, nogami. Zawadzają o wszystko, obmacują wszystko i odrzucają od siebie, nie tracąc wiary ani nadziei...
Przyzwyczaili ją do strasznych w swojej prostocie i śmiałości słów i słowa te nie uderzały już w nią z taką siłą, jak za pierwszym razem — nauczyła się odtrącać je. Niekiedy poza słowami, przeczącymi istnieniu Boga, odczuwała ich mocną wiarę w niego. Wówczas uśmiechała się cichym, wybaczającym uśmiechem.. I chociaż Rybin nie podobał się jej, ale nie wzbudzał już w niej wrogości. Raz w tygodniu nosiła do więzienia bieliznę i książki dla chachoła, pewnego razu dano jej widzenie z nim i po powrocie do domu opowiadała z rozrzewnieniem:
— On i tam — taki jak w domu. Dla wszystkich łagodny, wszyscy z nim żartują. Trudno mu, ciężko, ale — okazać tego nie chce...
— Tak właśnie trzeba! — zauważył Rybin. — My wszyscy w cierpieniu jak w skórze — cierpieniem oddychamy, w cierpienie się odziewamy. A chwalić się nie ma czym. Nie wszystkim zalepiono oczy — niektórzy sami je zamykają — ot co! A jeżeliś głupi — to cierp!...

XII

Szary domek Własowów coraz bardziej ściągał na siebie uwagę osiedla. Było w tej uwadze dużo podejrzliwości i nieświadomej wrogości, ale rodziła się już i ufna ciekawość. Czasem przychodził jakiś człowiek, ostrożnie oglądał się i mówił do Pawła:
— No, bracie, ty tu książki czytasz, na prawie się znasz. Więc objaśnij mnie...
I opowiadał Pawłowi o jakiejś niesprawiedliwości policji albo administracji fabrycznej. W zawikłanych sprawach Paweł dawał mu liścik do znajomego adwokata, do miasta, a jeżeli mógł — objaśniał sprawę sam.
Stopniowo w ludziach budził się szacunek dla młodego, poważnego człowieka, który mówił o wszystkim prosto i śmiało, patrząc na wszystko i słuchając wszystkiego z uwagą, uparcie grzebiąc się w plątaninie każdego poszczególnego wypadku i zawsze i wszędzie znajdując jakąś wspólną, nie kończącą się nić, tysiącami mocnych węzłów łączącą ludzi.
Szczególniej podniosła powagę Pawła w oczach ludzi historia „kopiejki na błota“.
Za fabryką, prawie okrążając ją zgniłym pierścieniem, ciągnęły się obszerne bagna, porosłe jedliną i brzozą. Latem oddychały gęstymi, żółtymi oparami i na osiedle leciały z nich chmury komarów siejąc gorączkę. Błota należały do fabryki i nowy dyrektor chcąc wyciągnąć z nich pożytek, postanowił je osuszyć, a przy sposobności wybrać torf. Wskazując robotnikom, że w ten sposób uzdrowi okolicę i polepszy warunki ich życia, wydał rozporządzenie, żeby odliczać z ich zarobków kopiejkę od każdego rubla na osuszenie błota.
Wśród robotników zawrzało. Najbardziej oburzało ich to, że urzędnicy fabryczni nie wchodzili w liczbę płatników nowego podatku.
W sobotę, kiedy wywieszono ogłoszenie dyrektora o ściąganiu kopiejki, Paweł był chory, nie pracował i nie wiedział nic o tym. Na drugi dzień, po mszy, przyszedł do niego starszy robotnik o szanownym wyglądzie, giser Sizow i wysoki i zły ślusarz Machotin i opowiedzieli mu o zarządzeniu dyrektora.
— Najstarsi z nas zebrali się — mówił z powagą Sizow — naradzili się i posłali nas do ciebie zapytać się, jako że jesteś człowiekiem, który dużo wie — czy jest takie prawo, żeby wolno było dyrektorowi naszymi kopiejkami z komarami wojować?
— Zważ tylko! — powiedział Machotin błyskając wąskimi oczyma. — Cztery lata temu na łaźnię, złodzieje, zbierali. Trzy tysiące osiemset rubli zebrano. A gdzie one są? Łaźni — nie ma!
Paweł wyjaśnił niesprawiedliwość podatku i oczywistą korzyść tego przedsięwzięcia dla fabryki: zachmurzeni, odeszli.
Odprowadziwszy ich matka powiedziała uśmiechając się:
— No, Pawełku, i starsi zaczęli do ciebie po rozum chodzić!
Paweł nie odpowiadając, pogrążony w myślach, usiadł przy stole i zaczął coś pisać. Po kilku minutach powiedział jej:
— Proszę cię, pojedź do miasta i oddaj tę kartkę.
— Czy to niebezpieczne? — zapytała.
— Tak. Tam drukują dla nas gazetę. Histora kopiejki musi koniecznie ukazać się w tym numerze...
— Dobrze, dobrze! — odezwała się. — Ja zaraz...
Było to pierwsze polecenie, dane jej przez syna. Ucieszyła się, że tak otwarcie powiedział jej, o co chodzi.
— I ja to rozumiem, Pawełku — mówiła ubierając się. — Toż to grabież! Jak się ten człowiek nazywa — Jegor Iwanowicz?
Wróciła późnym wieczorem, zmęczona, ale zadowolona.
— Saszeńkę widziałam! — opowiadała synowi. — Kazała ci się kłaniać. A ten Jegor Iwanowicz, prosty taki w obejściu i żartowniś. Śmiesznie tak mówi.
— Zadowolony jestem, że ci się podobają! — cicho powiedział Paweł.
— Szczerzy ludzie, Pawełku, prości. Dobrze, jeżeli ludzie są prości! I wszyscy — szanują ciebie...
W poniedziałek Paweł znowu nie poszedł do roboty, bolała go głowa. Ale w obiad przybiegł Fedzia Mazin, wzburzony, szczęśliwy, i dysząc ze zmęczenia, oznajmił:
— Idziemy! Cała fabryka zbuntowała się! Posłali po ciebie! Sizow i Machotin mówią, że ty lepiej od innych możesz objaśnić Co się tam dzieje!
Paweł w milczeniu zaczął się ubierać.
— Baby przyleciały — piszczą!
— Pójdę także! — oznajmiła matka. — Co oni tam zamierzają? Pójdę!
— Chodź! — powiedział Paweł.
Przez ulicę szli prędko i w milczeniu. Matce wzburzenie aż zapierało oddech — czują, że nadciąga coś ważnego. W bramie fabryki stała gromada kobiet krzykliwie wymyślając. Gdy we troje przecisnęli się na podwórze, wpadli od razu w czarny, gęsty, podniecony i huczący tłum. Matka widziała, że wszystkie głowy zwrócone były w jedną stronę, do ściany oddziału kowalskiego, gdzie na kupie starego żelaziwa, na tle czerwonej cegły, stali wymachując rękami Sizow, Machotin, Wiałow i jeszcze pięciu starszych, wpływowych robotników.
— Własow idzie! — krzyknął ktoś.
— Własow? Dawajcie go tutaj...
— Ciszej! — zakrzyczano od razu w kilku miejscach. I gdzieś, blisko, rozległ się równy głos Rybina:
— Nie kopiejki trzeba bronić, ale — sprawiedliwości! Ot co! Droga nam jest nie nasza kopiejka — nie okrąglejsza jest od innych, ale — cięższa. Ludzkiego, krwawego potu więcej w niej niż w dyrektorskim rublu — ot co! I nie kopiejka jest nam droga, ale — krew i prawda — ot co!
Słowa jego padały w tłum i krzesały gorące okrzyki:
— Prawdę mówi! Dobrze, Rybin!
— Racja, palaczu!
— Własow przyszedł!
Głosy zlewały się w jednostajne wycie wichru, zagłuszając hałaśliwy stukot maszyn, ciężkie westchnienia pary, szum pasów transmisyjnych. Zewsząd biegli pośpiesznie ludzie machając rękami, podniecając się wzajemnie gorącymi i jątrzącymi słowami. Rozgoryczenie i złość, zawsze drzemiące w zmęczonych piersiach ludzkich, budziły się, domagały się ujścia, zdawały się unosić w powietrzu, coraz szerzej rozpościerały ciemne skrzydła, coraz dalsze zataczały kręgi, porywając za sobą ludzi, zderzając ich ze sobą, przeradzając się w płomienny gniew. Nad tłumem kołysała się chmura dymu i sadzy, zlane potem twarze pałały, skóra policzków płakała czarnymi łzami. W ciemnych twarzach paliły się oczy, błyskały zęby.
Tam, gdzie stali Sizow i Machotin, ukazał się Paweł i rozległ się jego krzyk:
— Towarzysze!
Matka widziała, że twarz mu zbladła, a wargi drżą. Mimo woli posunęła się naprzód rozpychając tłum. Mówiono do niej ze złością:
— Dokąd leziesz?
Popychano ją, ale to nie powstrzymywało jej: rozsuwając ludzi ramionami i łokciami, powoli przeciskała się coraz bliżej i bliżej do syna, poddając się niepokonanemu pragnieniu znalezienia się przy jego boku.
A Paweł wyrzuciwszy z piersi to słowo, któremu zwykł był nadawać głęboki i ważny sens, poczuł, że gardło ściska mu spazm radości walki; owładnęło nim pragnienie rzucenia ludziom swego serca, płonącego ogniem marzenia o prawdzie.
— Towarzysze! — powtórzył czerpiąc z tego słowa podnietę i siłę. — Jesteśmy ludźmi, którzy budują kośćioły i fabryki, kują łańcuchy i pieniądze. My — to żywa siła, która karmi i bawi wszystkich, od urodzenia aż do grobu...
— Tak! — krzyknął Rybin.
— My zawsze i wszędzie — pierwsi w pracy, ostatni w życiu. Kto troszczy się o nas? Kto pragnie naszego dobra? Kto uważa nas za ludzi? Nikt!
— Nikt! — odezwał się jak echo czyjś głos.
Paweł opanowując się, zaczął mówić prościej, spokojniej. Tłum powoli zbliżał się do niego, stawał się ciemnym, tysiącogłowym ciałem, patrzył w jego twarz setkami uważnych oczu, chłonął jego słowa.
— Nie wywalczymy sobie lepszej doli, póki nie poczujemy się towarzyszami, rodziną przyjaciół mocno związanych jednym pragnieniem — pragnieniem walki o nasze prawa.
— Gadaj o sprawie! — rozległy się grubiańskie okrzyki, gdzieś obok matki.
— Nie przeszkadzaj! — odezwały się dwa niegłośne okrzyki w różnych miejscach.
Zakopcone twarze chmurzyły się niedowierzająco i ponuro, dziesiątki oczu patrzyło w twarz Pawła poważnie, w zamyśleniu.
— Socjalista, ale — niegłupi! — zauważył ktoś.
— Śmiało gada! — trąciwszy matkę w ramię powiedział wysoki, ślepy na jedno oko, robotnik.
— Czas, towarzysze, zrozumieć, że nikt prócz nas samych nie pomoże nam! Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego — oto nasze prawo, jeśli chcemy zwyciężyć wroga!
— Prawdę mówi, chłopcy! — krzyknął Machotin.
I szeroko machnąwszy ręką, potrząsnął w powietrzu pięścią.
— Trzeba wezwać dyrektora! — powiedział Paweł.
W tłum jakby wicher uderzył. Zachwiał się i dziesiątki głosów krzyknęły od razu:
— Dyrektora tutaj!
— Delegatów wysłać po niego!
Matka, przepchnąwszy się ku przodowi, patrzyła na syna z dołu, pełna dumy: Paweł stał wśród starych, najbardziej szanowanych robotników, wszyscy słuchali go i zgadzali się z nim. Podobało się jej, że nie złościł się i nie wymyślał jak inni.
Jak grad na żelazo, sypały się urywane okrzyki, przekleństwa, złe słowa. Paweł patrzył na ludzi z góry i szukał czegoś wśród nich szeroko otwartymi oczyma.
— Delegatów!
— Sizowa!
— Własowa!
— Rybina! On umie się odgryzać!
Nagle w tłumie rozległy się niegłośne okrzyki:
— Idzie!
— Dyrektor!...
Tłum rozstąpił się robiąc miejsce wysokiemu człowiekowi z ostrą bródką i długą twarzą.
— Przepraszam! — powiedział odsuwając z drogi robotników krótkim gestem ręki, ale nie dotykając ich. Oczy jego były przymrużone. Wzrokiem doświadczonego władcy ludzi badawczo obmacywał twarze robotników. Zdejmowano przed nim czapki, kłaniano mu się — szedł nie odpowiadając na ukłony i siał w tłumie ciszę, skrępowanie, wstydliwe uśmiechy i niegłośne okrzyki, w których słychać już było skruchę dzieci, przyznających się do złej psoty.
Przeszedł obok matki, prześliznąwszy się po jej twarzy surowymi oczyma, zatrzymał się obok kupy żelaza. Ktoś z góry wyciągnął do niego rękę — nie przyjął jej, swobodnie, silnym ruchem ciała wstąpił na górę. Stanął przed Pawłem i Sizowem i zapytał:
— Co to za zbiegowisko? Dlaczego porzuciliście pracę?
Kilka sekund było cicho. Głowy ludzi chwiały się jak kłosy. Sizow machnął w powietrzu czapką, wzruszył ramionami i spuścił głowę.
— Pytam was! — krzyknął dyrektor.
Paweł stanął obok niego i powiedział głośno wskazując na Sizowa i Rybina:
— My trzej jesteśmy upoważnieni przez towarzyszy do zażądania, by pan odwołał swoje rozporządzenie o potrącaniu kopiejki...
— Dlaczego? — zapytał dyrektor nie spojrzawszy na Pawła.
— Uważamy taki podatek za niesprawiedliwy! — głośno odpowiedział Paweł.
— Więc widzicie w moim zamiarze osuszenia błot tylko chęć eksploatacji robotników, a nie troskę o polepszenie ich bytu? Tak?
— Tak! — odpowiedział Paweł.
— I wy także? — zapytał dyrektor Rybina.
— Wszyscy jednakowo! — odpowiedział Rybin.
— A pan szanowny? — zwrócił się dyrektor do Sizowa.
— Tak, ja także poproszę: już lepiej zostawcie nam tę kopiejkę!...
I znów spuściwszy głowę, Sizow uśmiechnął się wstydliwie i z zakłopotaniem.
Dyrektor wolno powiódł oczyma po tłumie, wzruszył ramionami. Potem spojrzał badawczo na Pawła i zauważył:
— Robicie wrażenie dosyć inteligentnego człowieka, czy naprawdę nie rozumiecie pożytku tego zarządzenia?
Paweł głośno odpowiedział:
— Jeśli fabryka osuszy błota na swój rachunek — to wszyscy zrozumieją!
— Fabryka nie zajmuje się filantropią! — sucho zauważył dyrektor. — Rozkazuję, by wszyscy natychmiast stawili się do pracy!
I zaczął spuszczać się w dół, ostrożnie macając nogą żelazo i nie patrząc na nikogo.
W tłumie rozległ się niezadowolony pomruk.
— Co? — zapytał dyrektor zatrzymując się.
Wszyscy umilkli, tylko skądś, z daleka, rozległ się pojedynczy głos:
— Pracuj sam!...
— Jeżeli za piętnaści minut nie staniecie do roboty, każę zapisać wszystkim karę! — sucho i wyraźnie odpowiedział dyrektor.
Znowu przeszedł przez tłum, ale teraz podnosiło się za nim głuche szemranie i im bardziej oddalała się i niknęła w głębi jego postać, tym głośniejsze rozlegały się okrzyki.
— Mów z nim!
— Oto macie — prawo! Ech, dolo ty nasza, dolo...
Zwracali się do Pawła krzycząc:
— Ej, ty, prawnik, co teraz robić?
— Mówiłeś, mówiłeś, a on przyszedł — wszystko starł...
— No, Własow, co będzie?
Kiedy okrzyki stały się bardziej nalegające, Paweł oświadczył:
— Towarzysze, proponuję porzucić robotę aż do tej pory, póki nie cofnie rozporządzenia o kopiejce.
W podnieceniu zaskakały słowa:
— Znalazł głupców!
— Strajk?
— O kopiejkę?
— No to co? Jak strajk, to strajk!
— Wszystkich za to wygonią!
— A kto będzie pracował?
— Znajdą się tacy!
— Judasze?

XIII

Paweł zszedł na dół i stanął obok matki. Wszyscy wokoło huczeli spierając się ze sobą, denerwując się, krzycząc.
— Nie scementujesz strajku! — powiedział Rybin podchodząc do Pawła. — Choć chciwy z nich naród, ale tchórzliwy. Trzy setki staną po twojej stronie, nie więcej. Takiej kupy gnoju jednymi widłami nie podniesiesz...
Paweł milczał. Przed nim kołysała się ogromna, czarna twarz tłumu i patrzyła mu w oczy, jak gdyby domagając się czegoś. Serce bije niespokojnie. Własowowi zdawało się, że jego słowa znikły bez śladu w ludziach, jak rzadkie krople deszczu padające na ziemię, wyczerpaną długą posuchą.
Poszedł do domu smutny, zmęczony. Za nim podążyła matka i Sizow, a obok szedł Rybin i grzmiał mu w ucho:
— Dobrze mówisz, ale — nie do serca — ot co! Trzeba w serce głęboko rzucić iskrę. Nie weźmiesz ludzi rozumem, nie dla ich nóg to obuwie — za cienkie i za ciasne!
Sizow mówił matce:
— Czas nam, starym, już na cmentarz, Niłowna! Inni teraz ludzie! Jakeśmy żyli? Na kolanach pełzaliśmy i pokłony biliśmy. A teraz ludzie — czy opamiętali się, czy też może — jeszcze bardziej błądzą, ale — niepodobni do nas. Ot na przykład młodzież mówi z dyrektorem, jak z równym... Taak! Do zobaczenia, Pawle Michajlowiczu — dobrze ty, bracie, za ludźmi obstajesz! Daj ci Boże — może znajdziesz drogę i wyjście — daj ci Boże!
Poszedł.
— Tak, umierajcie! Czas już! — mruczał Rybin. — Z was już i tak nie ludzie, ale — kit, szpary wami kitować! Widziałeś, Pawle, kto krzyczał, żeby ciebie wybrać na delegata? Ci, którzy mówią, żeś socjalista, mąciwoda — tak! — oni! Że niby — wygonią go — to krzyżyk na drogę!
— Mają swoją rację!
— I wilki mają rację, gdy towarzysza szarpią...
Twarz Rybina była ponura, głos, zwykle tak spokojny i równy, załamywał się:
— Nie uwierzą ludzie nagiemu słowu — cierpieć trzeba, trzeba we krwi obmyć słowo...
Cały dzień Paweł chodził ponury, zmęczony, dziwnie niespokojny. Oczy pałały mu i jakby szukały czegoś. Matka, zauważywszy to, zapytała ostrożnie:
— Co ci jest, Pawełku?
— Głowa boli — odpowiedział zamyślony.
— Położyłbyś się — doktora przyprowadzę.
Spojrzał na nią i pośpiesznie odpowiedział:
— Nie, nie trzeba!
I nagle zaczął cicho:
— Młody jestem, słaby — tak! Nie uwierzyli mi, nie poszli za moją prawdą — to znaczy — nie umiałem wypowiedzieć jej!... Źle mi — wstyd i żal taki — do siebie!
Popatrzyła na jego posępną twarz i, chcąc go pocie szyć, cichutko powiedziała:
— Poczekaj! Dzisiaj nie zrozumieli — jutro zrozumieją...
— Muszą zrozumieć! — wykrzyknął.
— Przecież nawet ja — widzę twoją prawdę...
Paweł podszedł do niej.
— Dobry z ciebie człowiek, matko...
I odwrócił się od niej. Matka drgnęła, jakby żar tych cichych słów sparzył ją. Przyłożyła rękę do serca i odeszła, troskliwie unosząc jego pieszczotę.
Nocą, kiedy już spała, a Paweł leżąc w łóżku czytał książkę, zjawili się żandarmi i ze złością zaczęli grzebać wszędzie, na podwórzu, na strychu. Zółtolicy oficer zachowywał się tak, jak za pierwszym razem — obraźliwie, szyderczo, znajdował przyjemność w naigrawaniu się, starał się ukłuć w samo serce. Matka siedziała w kącie i milczała nie odrywając oczu od syna. Paweł starał się nie okazać swego wzburzenia, ale, gdy oficer śmiał się, palce jego poruszały się dziwnie i matka czuła, że trudno mu nie odpowiadać żandarmom, znosić ich żarty. Teraz nie bała się tak, jak w czasie pierwszej rewizji. Czuła więcej nienawiści do tych szarych, nocnych gości z ostrogami u butów i nienawiść pochłaniała lęk.
Paweł zdążył jej szepnąć:
— Wezmą mnie...
Spuściwszy głowę, odpowiedziała cicho:
— Rozumiem...
Rozumiała — posadzą go do więzienia za to, co mówił dzisiaj robotnikom. Ale z tym, co on mówił, zgadzali się wszyscy i wszyscy powinni ująć się za nim, więc — długo trzymać go nie będą...
Pragnęła objąć go, zapłakać, ale obok niej stał oficer i patrzył na nią przymrużonymi oczyma. Usta jego drgały, wąsy ruszały się — Własowej wydawało się, że człowiek ten czeka na jej łzy, skargi i prośby. Zebrała wszystkie siły i, starając się mówić jak najmniej, ścisnęła rękę syna i, wstrzymując oddech, powoli, cicho, odezwała się:
— Do widzenia, Pawełku. Wziąłeś wszystko, co trzeba?
— Wszystko. Nie tęsknij...
— Chrystus z tobą.
Kiedy wyprowadzili go, usiadła na ławce i zamknąwszy oczy zaniosła się cichym łkaniem. Była jak gdyby mocno skrępowana beznadziejnym smutkiem » poniżającym uczuciem własnej bezsilności. Oparła się plecami o ścianę, jak to niegdyś robił jej mąż i, odrzuciwszy głowę w tył, zawodziła długo i monotonnie, wylewając w tym zawodzeniu ból swego zranionego serca. A przed nią, niby nieruchoma plama, stała żółta twarz oficera z rzadkimi wąsikami i przymrużywszy oczy patrzyła na nią z zadowoleniem. Gniew i zawziętość przeciw ludziom, którzy zabierają matce syna za to tylko, że syn jej szuka prawdy, wzbierała w jej sercu i zwijała się w ciężki, czarny kłąb.
Było zimno, o szyby dzwonił deszcz, zdawało się, że w ciemności czają się szare postacie z szerokimi, czerwonymi twarzami, bez oczu, z długimi rękami. Chodzą i ledwie dosłyszalnie dzwonią ostrogami.
— Wzięliby i mnie — pomyślała.
Zawyła syrena wzywając ludzi do pracy.
Dzisiaj wyła głucho, nisko i jakby niepewnie. Drzwi otworzyły się, wszedł Rybin. Stanął przed nią i, ścierając dłonią krople deszczu z brody, zapytał:
— Zabrali? — Zabrali, przeklęci! — odpowiedziała westchnąwszy.
— Więc tak stoi sprawa! — uśmiechnął się ironicznie.
— I u mnie byli, obmacali, taak. Zwymyślali... Ale — nie skrzywdzili. Zabrali więc Pawła! Dyrektor mrugnął, żandarm kiwnął i — nie ma człowieka! Zgodnie żyją. Jedni lud doją, a drudzy za rogi trzymają...
— Wy byście ujęli się za Pawiem! — krzyknęła matka wstając. — Przecież on za wszystkich poszedł.
— Kto ma się ująć? — zapytał Rybin.
— Wszyscy!
— Ehe! Nie, z tego nic nie będzie.
I uśmiechając się wciąż, wyszedł swoim ciężkim krokom. zwiększywszy ból matki surową beznadziejnością swoich słów.
— A jeżeli — bić będą, męczyć?...
Wyobraziła sobie skatowane, porwane i pokrwawione ciało syna i strach, jak zimna bryła lodu, kładł się jej na piersiach, dławił ją. Oczy bolały.
Nie zapaliła w piecu, nie zgotowała obiadu i nie wypiła herbaty. Dopiero późnym wieczorem zjadła kawałek chleba. Kiedy ułożyła się do snu, myślała, że jeszcze nigdy w życiu nie była taka samotna, tak odarta ze wszystkiego. W ciągu ostatnich lat przyzwyczaiła się żyć w oczekiwaniu czegoś ważnego i dobrego. Wokoło niej gwarnie i wesoło kręciła się młodzież i zawsze widziała przed sobą poważną twarz syna, twórcy tego niespokojnego, ale pięknego życia. A teraz nie ma go i — nie ma nic.

XIV

Wolno przeszedł dzień, bezsenna noc i jeszcze wolniej — drugi dzień. Oczekiwała kogoś, ale nikt się nie zjawiał. Nadszedł wieczór. I — noc. Wzdychał i siekł o ściany zimny deszcz, w kominie huczało, poruszało się coś pod podłogą. Z dachu kapała woda i jednostajny jej plusk dziwnie zlewał się z tykaniem zegara. Zdawało się, że cały dom kołysze się wolno i wszystko wokół było niepotrzebne, zmartwiałe w smutku...
Do okna zapukał ktoś cicho — raz, dwa...
Matka przywykła już do tego pukania, nie lękała się go, ale teraz drgnęła, jakby od radosnego ukłucia w sercu. Niejasna nadzieja szybko podniosła ją na nogi. Zarzuciwszy na plecy chustkę, otworzyła drzwi...
Wszedł Samojłow, a za nim jeszcze jakiś człowiek z twarzą zakrytą kołnierzem palta, z czapką nasuniętą na brwi.
— Czy obudziliśmy was? — nie witając się zapytał Samojłow, wbrew swemu zwyczajowi zafrasowany i pochmurny.
— Nie spałam jeszcze! — odpowiedziała i wlepiła w nich oczy w milczącym oczekiwaniu.
Towarzysz Samojłowa, ciężko i ochryple wzdychając, zdjął czapkę i, wyciągnąwszy do matki szeroką rękę z krótkimi palcami, powiedział przyjaźnie jak do starej znajomej:
— Dobry wieczór, mamusiu! Nie poznaliście?
— To wy? — zawołała Własowa, nie wiadomo dlaczego ucieszywszy się. — Jegor Iwanowicz?
— Jam jest! — odpowiedział pochylając swoją wielką głowę z długimi, jak u duchownego, włosami.
Jego pełna twarz uśmiechała się dobrodusznie, maleńkie szare oczy patrzyły na nią przyjaznym i jasnym spojrzeniem. Był podobny do samowaru — taki sam okrągły, niziutki, z grubą szyją i krótkimi rękami. Twarz jego lśniła się i błyszczała, oddychał głośno, a w piersiach jego ciągle coś bulgotało i chrypiało.
— Wejdźcie do pokoju, zaraz ubiorę się! — zaproponowała matka.
— Mamy do was interes! — z zakłopotaniem powiedział Samojłow patrząc na nią spode łba. Jegor Iwanowicz przeszedł do pokoju i mówił stamtąd.
— Dziś rano, droga mamusiu, wyszedł z więzienia znany wam Mikołaj Iwanowicz...
— A czyż on był w więzieniu? — zapytała matka.
— Dwa miesiące i jedenaście dni. Widział tam chachoła, który kłania się wam, i Pawła, który kłania się także i prosi, żebyście nie niepokoili się i żeby wam powiedzieć, iż na jego drodze więzienie będzie zawsze miejscem odpoczynku — tak to już zarządziła nasza troskliwa zwierzchność. Za czym, mamusiu, przystąpię do sprawy. Czy wiecie, ilu ludzi zabrano wczoraj?
— Nie! A czyż — oprócz Pawełka? — zawołała matka.
— On jest — czterdziesty dziewiąty! — przerwał jej spokojnie Jegor Iwanowicz. — Trzeba oczekiwać, że władze zabiorą jeszcze z dziesięciu ludzi! Oto i tego pana także...
— Tak, i mnie! — pochmurnie powiedział Samojłow. Własowa poczuła, że łatwiej jej oddychać...
— Nie jest tam sam! — przemknęło jej przez głowę.
Ubrawszy się wyszła z pokoju i uśmiechnęła się rześko do gościa:
— Pewnie nie będą go długo trzymać, jeżeli tak dużo zabrali...
— Racja! — powiedział Jegor Iwanowicz. — A jeśli Uda się nam popsuć ich szyki, to wystrychniemy ich na dudków. Sprawa ma się tak: jeżeli przestaniemy teraz dostarczać do fabryki nasze książeczki, to żandarmiątka uczepią się tego żałosnego faktu i zwrócą go przeciw Pawłowi i towarzyszom, którzy wraz z nim rzuceni są do lochu...
— Jak to? — z przestrachem krzyknęła matka.
— To przecież proste! — miękko powiedział Jegor Iwanowicz. — Czasem nawet żandarmi rozumują prawidłowo. Pomyślcie — był Paweł — były książeczki i papierki, nie ma Pawła — nie ma książeczek i papierków! Więc to znaczy, że on rozrzucał książeczki. Aha! No, i zaczną gryźć wszystkich, a żandarmi lubią tak dokładnie skubać człowieka, że zostają z niego tylko niewarte wzmianki resztki...
— Rozumiem, rozumiem! — z przygnębieniem powiedziała matka. — Ach, Boże! I co teraz robić?
Z kuchni rozległ się głos Samojłowa:
— Wszystkich prawie wyłapali — niech ich diabli wezmą!... Teraz musimy sprawę prowadzić dalej tak jak przedtem, nie tylko dla samej sprawy, ale dla uratowania towarzyszy.
— A — pracować nie ma komu! — dorzucił Jegor uśmiechając się. — Literaturę mamy w doskonałym gatunku — sam robiłem!... Ale jak ją zanieść do fabryki — nie wiadomo!
— Zaczęli wszystkich rewidować przy bramie! — powiedział Samojłow.
Matka czuła, że chcą od niej czegoś, że na coś czekają i skwapliwie dopytywała się:
— No, więc jak? Co robić?
Samojłow stanął w drzwiach i powiedział:
— Wy, Pelagio Niłowna, znacie przekupkę Korsunową?...
— Znam. No?
— Pomówcie z nią, czy ona nie zaniesie?
Matka przecząco zamachała rękami:
— Oj nie! Nie! To baba gadatliwa — nie! A jak dowiedzą się, że to ode mnie — z tego domu — nie! Nie!
I raptem, olśniona nagłą myślą, poczęła mówić cicho:
— Mnie dajcie! Mnie! Ja już to urządzę, sama znajdę sposób! Poproszę Marię, żeby wzięła mnie za pomocnicę. Muszę przecież żyć, pracować muszę! Więc będę obiady tam nosić! Ja już to urządzę!
I przycisnąwszy ręce do piersi, gorliwie zapewniała, że zrobi wszystko dobrze, niespostrzeżenie, a w końcu z tryumfem zawołała:
— Zobaczą, że Pawła nie ma, a ręka jego z więzienia dosięga — zobaczą!
Wszyscy troje ożywili się. Jegor mocno zacierając ręce uśmiechał się i mówił:
— Cudownie, mamusiu! Sami nie wiecie, jak to wspaniale! Po prostu — czarująco.
— W więzieniu jak w fotelu będę sobie siedział, jeżeli to się uda! — zacierając ręce zauważył Samojłow.
— Jesteście najpiękniejszą z kobiet! — krzyczał ochryple Jegor.
Matka uśmiechnęła się. Było dla niej jasne, że jeśli teraz odezwy pojawią się w fabryce — władze będą musiały pomyśleć, że nie jej syn je rozrzucał. I czując, że może wykonać zadanie, drżała cała z radości.
— Gdy pójdziecie na widzenie z Pawłem — mówił Jegor — powiedzcie mu, że ma dobrą matkę...
— Ja go przedtem zobaczę! — z uśmiechem obiecał Samojłow.
— Powiedzcie mu, że zrobię wszystko, co trzeba! Żeby wiedział o tym!
— A jeżeli go nie wsadzą? — zapytał Jegor pokazując na Samojłowa.
— No to trudno — cóż robić!
Roześmieli się obydwaj. A matka połapawszy się, co za głupstwo palnęła, zaśmiała się cicho z zawstydzeniem i trochę przebiegle:
— Własny ból, cudzy zasłania! — powiedziała spuszczając oczy.
— To naturalne! — zawołał Jegor. — A co do Pawła, nie niepokójcie się, nie smućcie. Z więzienia jeszcze lepszy wróci. Tam odpoczywa i uczy się, a na wolności nie ma nasz człowiek na to czasu. Ja trzy razy siedziałem i za każdym razem, chociaż z niewielkim zadowoleniem, ale z niezaprzeczonym pożytkiem dla umysłu i serca.
— Oddech macie ciężki! — powiedziała patrząc przyjaźnie w jego szczerą twarz.
— To ma swoje szczególne przyczyny! — oznajmił podnosząc palec do góry. — A więc zdecydowane, mamusiu? Jutro dostarczymy wam materialiku — znowu zakręci się koło maszyny burzącej odwieczny mrok. Niech żyje wolne słowo i niech żyje serce matki! A tymczasem — do widzenia!
— Do widzenia! — powiedział Samojłow, mocno ściskając jej rękę. — Ja swojej matce nawet pisnąć bym nie mógł o czymś takim — tak!
— Wszyscy zrozumieją! — powiedziała Własowa chcąc mu zrobić przyjemność.
Gdy odeszli, zamknęła drzwi, uklękła na środku pokoju i słowa modlitwy zlewały się z szumem deszczu. Modliła się bez słów, jedną wielką myślą o ludziach, których wprowadził w jej życie Paweł. Przechodzili jak gdyby między nią a ikoną, tacy prości, tak dziwnie bliscy sobie i — tacy samotni.
Wczesnym rankiem udała się do Marii Korsunowej.
Przekupka, jak zwykle, zatłuszczona i hałaśliwa, przywitała ją ze współczuciem.
— Tęsknisz? — zapytała poklepawszy matkę po ramieniu grubą ręką. — Daj pokój! Wzięli, uprowadzili — niewielkie nieszczęście! Nic złego w tym nie ma. Dawniej było, kiedy za kradzież do więzienia wsadzali, ale nie teraz, kiedy zaczęli wsadzać za prawdę. Paweł może i nie tak coś powiedział, ale za wszystkimi się ujmował i — wszyscy to rozumieją, nie bój się! Nie wszyscy mówią, ale wszyscy wiedzą, kto co wart. Ciągle zbierałam się iść do ciebie, ale nie miałam czasu. Gotuję, handluję, a widać nędzarką umrę. Chłopy mnie dobijają, antychrysty! Tak mnie żrą, tak mnie żrą, jak karaluchy chleb. Nazbierasz dziesięć rubli, zjawi się jakiś heretyk — i po pieniądzach! Nieszczęśliwa dola babą być! Najgorsza służba na świecie! Samej żyć nudno, a we dwoje — trudno...
— A ja przyszłam poprosić cię, żebyś mnie wzięła na pomocnicę! — powiedziała Własowa przerywając jej paplaninę.
— Jakże to? — zapytała Maria i, wysłuchawszy przyjaciółki, potwierdzająco kiwnęła głową.
— Da się zrobić! Pamiętasz, jak mnie przed moim mężem chowałaś? No, a ja ciebie teraz przed biedą schowam... Tobie wszyscy powinni pomagać, bo twój syn za wspólną sprawę cierpi. Dobrego masz chłopca, wszyscy to mówią jak jeden człowiek i wszyscy go żałują. A ja ci powiem — z tych aresztów nic dobrego dla władzy nie wyniknie — zobacz, co się we fabryce dzieje! Niedobrze mówią, droga moja! Oni, ci naczelnicy, myślą — ukąsili człowieka w piętę, niedaleko ujdzie! Ale wychodzi tak, że dziesięciu uderzyli, a setki rozgniewali!
Rozmowa skończyła się tym, że na drugi dzień, w obiad, Własowa była w fabryce z dwoma garami jadła, a sama Maria poszła handlować na rynek.

XV

Robotnicy od razu zauważyli nową handlarkę. Podchodząc do niej mówili z uznaniem:
— Do pracy się wzięłaś, Niłowna?
Jedni pocieszali ją dowodząc, że Pawła prędko wypuszczą, drudzy zwiększali jej niepokój i troskę słowami współczucia, trzeci z wściekłością wymyślali na dyrektora i żandarmów znajdując w jej sercu wtórzące im echo. Byli także ludzie, którzy patrzyli na nią ze złośliwym zadowoleniem, a kontroler Izajasz Gorbow powiedział przez zęby:
— Gdybym ja był gubernatorem — powiesiłbym twego syna! Niech nie mąci ludziom w głowach!
Od tej groźby powiało na nią martwym chłodem. Nie odpowiedziała Izajaszowi, spojrzała tylko w jego maleńką, usianą piegami twarz i westchnąwszy wbiła oczy w ziemię.
W fabryce było niespokojnie. Robotnicy zbierali się grupkami, mówili o czymś ze sobą półgłosem, wszędzie kręcili się zafrasowani majstrowie, od czasu do czasu rozlegały się przekleństwa albo zły śmiech.
Dwóch policjantów przeprowadziło obok niej Samojłowa. Szedł wsunąwszy jedną rękę do kieszeni, a drugą przygładzając swoje rudawe włosy.
Odprowadzał go tłum robotników, około stu ludzi, poganiając policjantów wymyślaniem i kpinami...
— Na spacer poszedłeś, Grisza! — krzyknął mu ktoś.
— Szacunek teraz mają dla nas! — dodał drugi. — Ze strażą chodzimy...
I rzucił jakieś ordynarne przekleństwo.
— Złodziei łapać — za wielki kłopot, porządnych ludzi zaczęli ciągać... — mówił wysoki robotnik, ślepy na jedno oko.
— I choćby nocą brali — wtórował ktoś z tłumu — ale w biały dzień — nie wstydzą się, dranie!
Policjanci szli ponuro, prędko, starając się nic nie widzieć i jakby nie słysząc okrzyków, którymi ich odprowadzano. Trzech robotników, idących naprzeciw nich, niosło dużą sztabę żelazną i, skierowując ją w ich stronę, wołało:
— Strzeżcie się, rybacy!
Przechodząc koło Własowej Samojlow kiwnął jej z uśmiechem głową i powiedział:
— Zaciągnęli!
W milczeniu skłoniła mu się nisko. Wzruszali ją ci uczciwi, trzeźwi, młodzi ludzie, idący do więzienia z uśmiechem na ustach. Budziła się w niej macierzyńska, pełna współczucia i czułości, miłość dla nich.
Powróciwszy z fabryki, spędziła cały dzień u Marii pomagając jej w robocie i słuchając jej paplaniny, a późnym wieczorem przyszła do siebie do domu. Było pusto, chłodno i nieprzytulnie. Długo tłukła się z kąta w kąt, nie mogła znaleźć sobie miejsca, nie wiedziała co robić. Niepokoiło ją, że oto już blisko noc, a Jegor Iwanowicz nie przynosi, jak to obiecał, „literatury“.
Za oknem migały ciężkie, szare płaty jesiennego śniegu. Miękko przylegały do szyb i bezszelestnie ześlizgiwały się w dół zostawiając po sobie mokry ślad. Myślała o synu...
Do drzwi zapukano ostrożnie. Matka szybko podbiegła, podniosła haczyk — weszła Saszeńka. Matka nie widziała jej dawno i przede wszystkim rzuciła się jej w oczy nienaturalna tusza dziewczyny.
— Witajcie! — powiedziała ciesząc się, że przyszedł jakiś człowiek i że choć części nocy nie spędzi samotnie.
— Dawno nie byliście u nas. Wyjeżdżaliście?
— Nie, w więzieniu siedziałam! — odpowiedziała dziewczyna uśmiechając się. — Razem z Mikołajem Iwanowiczem — pamiętacie go?
— Jakżebym mogła nie pamiętać! — zawołała matka. — Wczoraj mówił mi Jegor Iwanowicz, że wypuścili go, a o was nic nie wiedziałam... I nikt mi nie powiedział, że i wy tam...
— O czymże tu mówić?... Muszę się przebrać, zanim przyjdzie Jegor Iwanowicz — powiedziała dziewczyna oglądając się.
— Przemoczeni jesteście.
— Przyniosłam odezwy i książki...
— Dawajcie, dawajcie! — przynaglała ją matka.
Dziewczyna rozpięła pośpiesznie palto, wstrząsnęła się i jak liście z drzewa posypały się z szelestem na podłogę paczki papieru. Matka śmiejąc się zbierała je i mówiła:
— Patrzę, pełna taka! Myślałam — za mąż wyszła i dzieciątka oczekuje... Oj! Ileście przynieśli! Czyżby piechotą?
— Tak! — powiedziała Saszeńka. Była teraz zgrabna i szczupła jak dawniej. Matka zauważyła, że policzki jej zapadły, oczy stały się ogromne, a pod nimi kładły się sine plamy.
— Dopiero co was wypuścili, potrzebny wam jest odpoczynek, a wy! — powiedziała z westchnieniem kiwając głową matka.
— Trzeba! — odpowiedziała dziewczyna wzdrygając się. — Powiedzcie, jak tam Paweł Michajłowicz — nic?... Nie bardzo się zdenerwował?
Zadając to pytanie, Saszeńka nie patrzyła na matkę. Schyliwszy głowę, poprawiała włosy ii palce jej drżały.
— Nic! — odpowiedziała matka. — On przecież po sobie nie pokaże.
— Zdrowie ma chyba mocne? — cicho zapytała dziewczyna.
— Nie chorował nigdy! Drżycie cała. Dam wam herbaty z malinowymi konfiturami?
— To byłoby dobrze! Tylko — czy warto was trudzić? Późno już. Poczekajcie, ja sama.
— Taka zmęczona? — z wyrzutem powiedziała matka i zakrzątnęła się koło samowaru. Sasza także weszła do kuchni, siadła na ławce i, założywszy ręce za głowę, mówiła:
— A jednak — więzienie osłabia. Przeklęta bezczynność! Nie ma nic bardziej męczącego. Wiesz, jak dużo potrzeba pracy i — siedzisz w klatce jak zwierzę...
— Kto nagrodzi was za to wszystko? — spytała matka.
I westchnąwszy odpowiedziała sama sobie:
— Nikt, prócz Boga! Ale wy pewnie także nie wierzycie w Boga?
— Nie! — krótko odpowiedziała dziewczyna potrząsnąwszy głową.
— A ja wam nie wierzę! — z nagłym podnieceniem odezwała się matka.
I szybko wycierając o fartuch zabrudzone węglem ręce, z głębokim przekonaniem ciągnęła dalej:
— Wy tylko nic nie wiecie o waszej wierze! Jakże można bez wiary w Boga żyć takim życiem?
W sieni ktoś głośno zatupał i zamruczał. Matka wzdrygnęła się, dziewczyna zerwała się i pośpiesznie zaszeptała:
— Nie otwierajcie! Jeżeli to — oni, żandarmi, nie znacie mnie!... Omyliłam się co do domu i zaszłam do was przypadkiem. Zemdlałam, rozebraliście mnie, znaleźliście te książeczki — rozumiecie?
— Kochanie moje — i po co? — z rozrzewnieniem zapytała matka.
— Poczekajcie! — przysłuchując się powiedziała Sasza. — Zdaje się, że to Jegor...
Był to rzeczywiście Jegor, mokry, ledwie dyszący ze zmęczenia.
— Aha! Samowarek! — zawołał — to najlepsza rzecz w życiu, mamusiu! Wy już tutaj, Saszeńka?
Napełniając maleńką kuchnię ochrypłymi dźwiękami, powoli ściągał z siebie ciężkie palto i bez przerwy mówił:
— Oto, mamusiu, nieprzyjemna dla władzy dziewica! Obrażona przez naczelnika więzienia, oświadczyła, że zamorzy się głodem, jeśli jej nie przeprosi i osiem dni nie jadła, z której to przyczyny omal nie wyciągnęła nóżek! Nieźle, co? O, jaki mam brzuszek!
Paplając i podtrzymując krótkimi rękami potworny, zwisający brzuch, przeszedł do pokoju, zamknął za sobą drzwi, ale i tam nie przestawał mówić.
— Czy naprawdę osiem dni nie jedliście? — ze zdziwieniem zapytała matka.
— To było potrzebne, żeby mnie przeprosił! — powiedziała dziewczyna. Ramiona jej drżały — wstrząsały nią zimne dreszcze.
Jej spokój i surowa stanowczość odezwały się w duszy matki czymś podobnym do wyrzutu.
— Więc to tak!... — pomyślała. I zapytała znowu:
— A gdybyście umarli?
— Cóż robić! — cicho powiedziała dziewczyna. — Przeprosił jednak. Człowiek nie powinien wybaczać obrazy!
— Taak... — powiedziała powoli matka. — A nasze kobiety obraża się całe życie...
— Wyładowałem! — oznajmił Jegor otwierając drzwi. — Samowarek gotowy? Pozwólcie, ja już go zaniosę...
Podniósł samowar i dźwigając go mówił:
— Mój własny ojczulek wypijał nie mniej niż dwadzieścia szklanek herbaty dziennie i dlatego przeżył na tym padole płaczu w zdrowiu i pomyślności siedemdziesiąt trzy lata. Ważył osiem pudów i był diakiem we wsi Woskresieńsku...
— Jesteście synem ojca Iwana? — wykrzyknęła matka.
— Tak jest! A wy skąd wiecie o tym?
— Przecież ja także z Woskresieńska!
— Swojaczka?! A czyja jesteście?
— Sąsiadów waszych! Sieregina.
— Kulawego Niła córka? Osobistość znana mi, jako że nieraz darł mnie za uszy...
Stali naprzeciw siebie i, zasypując się wzajemnie pytaniami, śmieli się. Saszeńka patrząc na nich z uśmiechem, zaczęła zaparzać herbatę. Brzęk naczyń przywołał matkę do rzeczywistości.
— Aj, wybaczcie, zagadałam się! Tak przyjemnie swojaka zobaczyć...
— To ja powinnam prosić o przebaczenie, że tak się tu rządzę! Ale już jedenasta godzina, a czeka mnie daleka droga...
— Dokąd idziecie? Do miasta? — ze zdziwieniem spytała matka.
— Tak.
— Co też wy! Ciemno, mokro — zmęczeni jesteście! Przenocujcie u mnie. Jegor Iwanowicz w kuchni się położy, a my obydwie tutaj.
— Nie. Muszę iść! — z prostotą powiedziała dziewczyna.
— Tak, swojaczko, trzeba żeby ta panienka znikła. Znają ją tutaj. A jeżeli jutro zobaczą ją na ulicy, to nie będzie dobrze! — oświadczył Jegor.
— Ale jakże ona? Sama pójdzie?
— Pójdzie! — powiedział Jegor uśmiechając się.
Dziewczyna nalała sobie herbaty, wzięła kawałek żytniego chleba, posoliła i zaczęła jeść, w zamyśleniu patrząc na matkę.
— Że też wy tak chodzicie, wy i Natasza? Ja bym za nic nie poszła — strach!
— Ależ i ona się boi! — zauważył Jegor. — Boicie się, Sasza?
— Oczywiście! — powiedziała dziewczyna.
Matka spojrzała na nią i na Jegora i cicho powiedziała:
— Jacyście wy... twardzi!
Wypiwszy herbatę Saszeńka w milczeniu ścisnęła rękę Jegora i poszła do kuchni, a matka, odprowadzając ją do drzwi, wyszła za nią. W kuchni Saszeńka powiedziała:
— Jak zobaczycie Pawła Michajłowicza — oddajcie mu ode mnie pozdrowienia. Bardzo was o to proszę!
A położywszy rękę na skoblu, nagle odwróciła się i cicho zapytała:
— Można was pocałować?
Matka w milczeniu objęła ją i gorąco pocałowała.
— Dziękuję! — cicho powiedziała dziewczyna i, kiwnąwszy głową, wyszła.
Wróciwszy do izby matka z niepokojem spojrzała w okno. W ciemnościach ciężko padały mokre płaty śniegu.
— Prozorowych pamiętacie? — zapytał Jegor.
Siedział, szeroko rozstawiwszy nogi, i głośno dmuchał w szklankę herbaty. Twarz miał spoconą, czerwoną, zadowoloną.
— Pamiętam, pamiętam! — w zamyśleniu powiedziała matka podchodząc bokiem do stołu. Usiadła i, patrząc na Jegora smutnymi oczyma, powoli, przeciągając, powiedziała:
— O jej! Saszeńka, jak ona tam dojdzie?
— Zmęczy się! — zgodził się Jegor. — Więzienie mocno ją nadszarpnęło. Dawniej dziewczyna była silniejsza. Prócz tego — delikatne wychowanie... Zdaje się, że już popsuła sobie płuca.
— Kto ona jest? — cicho zapytała matka.
— Córka obszarnika. Ojciec — jak sama mówi — łajdak. Czy wiecie, mamusiu, że oni chcą się pobrać?
— Kto?
— Ona i Paweł. Ale nie udaje się — on na wolności, ona w więzieniu i na odwrót!
— Nie wiedziałam o tym! — po chwili milczenia powiedziała matka. — Pawełek nic o sobie nie mówi...
Teraz zrobiło się jej jeszcze bardziej żal dziewczyny i, z mimowolną niechęcią spojrzawszy na gościa, powiedziała:
— Powinniście byli ją odprowadzić!...
— Nie wolno! — spokojnie odpowiedział Jegor. — Mam tu kupę spraw. Od samego rana, przez cały dzień będę musiał chodzić, chodzić, i jeszcze raz chodzić! Zajęcie niemiłe przy mojej zadyszce...
— Dobra z niej dziewczyna — niezdecydowanie powiedziała matka myśląc o tym, czego dowiedziała się od Jegora. Była dotknięta, że usłyszała o tym nie od syna, ale od obcego człowieka. Mocno zesznurowała usta i nisko opuściła brwi.
— Dobra! — kiwnął głową Jegor. — Widzę, że wam jej żal. Nie trzeba! Nie starczy wam serca, jeżeli zaczniecie żałować wszystkich nas, buntowników. Prawdę mówiąc, życie nas wszystkich nie jest lekkie. Niedawno wrócił z zesłania mój towarzysz. Kiedy jechał przez Niżnij — żona i dziecko oczekiwali go w Smoleńsku, a kiedy zjawił się w Smoleńsku, żona z dzieckiem była już w Moskiewskim więzieniu. Teraz z kolei żona jedzie na Syberię. Ja także miałem żonę, wspaniały był z niej człowiek. Pięć lat takiego życia wpędziło ją do grobu...
Jednym haustem wypił szklankę herbaty i opowiadał dalej. Wyliczał lata i miesiące więzienia i zesłania, opowiadał o różnych nieszczęściach, o biciu w więzieniach, o głodzie w Syberii. Matka patrzyła na niego, słuchała i dziwiła się, z jaką prostotą i spokojem mówił o tym życiu pełnym cierpienia, prześladowań, znęcania się nad ludźmi...
— Ale — pomówmy o sprawie!
Głos jego zmienił się, twarz nabrała powagi. Zaczął dopytywać się, jak myśli przenieść do fabryki książki. Matka podziwiała jego dokładną znajomość różnych drobiazgów. Skończywszy z tym, zaczęła znowu wspominać swoją rodzinną wieś. Jegor żartował, matka w zamyśleniu brodziła po swojej przeszłości, która wydała jej się podobna do bagna, usianego jednostajnymi kępami, porosłego cienką, trwożliwie drżącą osiką, niewysoką jodłą i zbłąkanymi między kępami białymi brzozami. Brzozy rosły powoli i, postawszy pięć lat na niepewnym, zgniłym gruncie, padały i gniły. Patrzyła na ten obraz i było jej czegoś nie do zniesienia żal. Stanęła przed nią postać młodej dziewczyny o wyrazistej, upartej twarzy. Szła teraz wśród mokrych płatów śniegu, samotna, zmęczona. A syn jej siedzi w więzieniu. Może nie śpi teraz i myśli... Ale myśli nie o niej, o matce — ma teraz człowieka bliższego mu niż ona. Jak skłębione chmury pełzły ku niej ciężkie myśli, kładły się brzermeniem na sercu...
— Zmęczyliście się, mamusiu. Pora już spać! — powiedział Jegor uśmiechając się.
Pożegnała się z nim i bokiem, ostrożnie wysunęła się do kuchni unosząc z sercu gryzące, gorzkie uczucie.
Rano, podczas herbaty, Jegor zapytał ją:
— A jeżeli was capną i zapytają, skąd wzięliście wszystkie te heretyckie książki, to co odpowiecie?
— Odpowiem im: nie wasza sprawa!
— Nie, z tym to oni się nie zgodzą! — sprzeciwił się Jegor. — Oni są głęboko przekonani, że to właśnie — ich sprawa, i będą dopytywać się gorliwie i długo!
— A ja nie powiem.
— A oni was — do więzienia!
— No to co? Dzięki Bogu, że choć na to się przydam! — powiedziała wzdychając. — Komu ja jestem potrzebna? Nikomu! A męczyć podobno nie będą...
— Hm! — powiedział Jegor i popatrzył na nią uważnie. — Torturować nie będą. Ale dobry człowiek powinien dbać o siebie...
— U was nie można się tego nauczyć! — powiedziała matka uśmiechając się.
Jegor milczał chwilę, przeszedł się po pokoju, zbliżył się do niej i powiedział:
— Ciężko wam, swojaczko! Czuję to — bardzo wam ciężko!
— Wszystkim ciężko! — powiedziała machnąwszy ręką. — Może tylko tym, którzy rozumieją, jest trochę lżej... Ale ja także trochę rozumiem, czego chcą dobrzy ludzie...
— A jeżeli rozumiecie, mamusiu, to znaczy, że wszystkim nam jesteście potrzebni, wszystkim! — poważnie powiedział Jegor.
Spojrzała na niego i uśmiechnęła się w milczeniu.
W południe matka spokojnie i sprawnie obłożyła sobie pierś książkami, zrobiła to tak zręcznie, że Jegor z zadowoleniem mlasnął językiem i oświadczył:
— Sehr gut! jak mówi dobry Niemiec, gdy wypije wiadro piwa. Was, mamusiu, nie zmieniła literatura: zostaliście dobrą, starszą kobietą, tęgą i wysokiego wzrostu. Niech bogowie błogosławią wasze poczynania!...
Po pół godzinie, zgięta pod ciężarem nosideł, spokojna i pewna siebie, stała u bramy fabryki. Dwóch stróży, podrażnionych kpinami robotników, brutalnie obmacywało wchodzących na podwórze kłócąc się z nimi. Z boku stał policjant i cienkonogi człowiek z czerwoną twarzą i bystrymi oczyma. Matka przesuwając nosidło z ramienia na ramię, śledziła go spode łba czując, że to szpicel.
Wysoki, kędzierzawy chłopak, w czapce zsuniętej do tyłu, krzyczał do stróży, którzy obszukiwali go:
— W głowie szukajcie, głupcy, a nie w kieszeni!
Jeden ze stróży odpowiedział:
— W twojej głowie niczego się nie znajdzie, oprócz wszy...
— Wszy iskać — to w sam raz dla was robota! Jazgarza[4] nie złapiecie!
Szpicel obrzucił go bystrym spojrzeniem i splunął.
— Przepuścilibyście mnie! — prosiła matka. — Widzicie przecie, że człowiek ciężar dźwiga, plecy mi pękają!
— Idź już! Idź! — ze złością krzyknął stróż. — Także mędrkuje...
Matka podeszła do swego miejsca, postawiła gary na ziemię i, ocierając pot z twarzy, obejrzała się.
Prawie natychmiast podeszli do niej ślusarze, bracia Gusiewowie, i starszy z nich, Wasyli chmurząc brwi, zapytał głośno:
— Pierogi są?
— Jutro przyniosę! — odpowiedziała.
Było to umówione hasło. Twarze braci rozjaśniły się, a Iwan nie wytrzymał i wykrzyknął:
— Ach ty, mateńko droga!
Wasyli przykucnął zaglądając do garów i jednocześnie za jego pazuchą znalazła się paczka odezw.
— Iwan — mówił głośno — nie pójdziemy do domu, zjemy u niej obiad — i szybko wsuwając broszury za cholewy butów dodał — trzeba dać zarobić nowej handlarce...
— Trzeba! — powiedział Iwan i zaśmiał się.
Matka oglądając się ostrożnie, wykrzykiwała:
— Kapuśniak! Kluski gorące!
I niespostrzeżenie wyjmując broszury, paczka za paczką, wsuwała je braciom. A za każdym razem, gdy znikały z jej rąk, zapalała się przed nią żółtą plamą, niby ogień zapałki w ciemnym pokoju — twarz oficera żandarmów. I ze złośliwą satysfakcją mówiła mu:
— Masz, to dla ciebie, wasza wielmożność!
I podając następną paczkę dodawała z zadowoleniem:
— Na!...
Podchodzili robotnicy z garnuszkami w rękach. Gdy zbliżali się, Iwan Gusiew zaczynał się głośno śmiać i Własowa spokojnie przerywała wydawanie odezw, rozlewając kapuśniak i kluski, a Gusiewowie żartowali z niej:
— Zręcznie się zwija Niłowna.
— Bieda uczy myszy łowić! — ponuro zauważył jakiś palacz. — Żywiciela jej zabrali! Dranie! — Daj no za trzy kopiejki klusek. I nie trap się, matko! Dasz sobie radę!
— Dziękuję za dobre słowo! — uśmiechnęła się do niego.
— Dobre słowo niedrogo mnie kosztuje... — mruknął odchodząc na bok.
Własowa wykrzykiwała:
— Gorący kapuśniak, kluski, polewka...
I myślała, jak opowie synowi o swoim pierwszym doświadczeniu, a przed nią wciąż stała żółta twarz oficera, zdziwiona i zła. Czarne wąsiki poruszały się w zakłopotaniu, spod górnej, w rozdrażnieniu wzniesionej wargi, błyskała biała kość mocno zaciśniętych zębów. W piersi jej radość śpiewała jak ptak, brwi przebiegle unosiły się i opuszczały, i zręcznie spełniając swoje zadanie dogadywała w myśli:
— A oto — jeszcze! Na!

XVI

Wieczorem, gdy piła herbatę, za oknem rozległ się chlupot końskich kopyt po błocie i odezwał się znajomy glos. Zerwała się, rzuciła się do kuchni, do drzwi. Ktoś szedł prędkim krokiem przez sień. Pociemniało jej w oczach, oparłszy się o framugę, pchnęła drzwi nogą.
— Dobry wieczór, mateńko! — rozległ się znajomy głos i na ramionach jej spoczęły suche, długie ręce. W sercu matki wezbrał jednocześnie — smutek rozczarowania i — radość, że widzi Andrzeja. Wezbrały, zmieszały się w jedno palące uczucie, które objęło ją gorącą falą, objęło, poniosło — i padła twarzą na pierś Andrzeja. Andrzej przyciągnął ją mocno, ręce jego drżały. Matka w milczeniu płakała cicho. Gładzik jej włosy i mówił śpiewnie, jak gdyby nucił:
— Nie płaczcie, mateńko, nie męczcie serca! Daję wam słowo, mówię wam — prędko go wypuszczą! Nie mają żadnych dowodów przeciw niemu, a chłopcy milczą jak gotowane ryby.
Objąwszy matkę przez plecy, wprowadził ją do pokoju, a matka, tuląc się do niego, szybkim gestem wiewiórki ocierała z twarzy łzy i chciwie, całą piersią, chłonęła jego słowa.
— Paweł kłania się wam. Zdrowy, wesoły, że nie bywa lepiej. Ciasno tam! Ludzi więcej niż setkę nałapali, i naszych, i z miasta. W jednej celi po troje, czworo siedzi. Zwierzchność więzienna niczego sobie: dobra, a przy tym zmęczona — dużo roboty dostarczyli ci diabelscy żandarmi! Więc nie bardzo surowo komenderują, a ciągle powtarzają: „Ciszej, panowie, nie narażajcie nas na nieprzyjemności!” No, i wszystko idzie dobrze. Rozmawiają, posyłają sobie książki, jedzeniem się dzielą. Dobre więzienie! Stare, brudne, ale za to łagodne i lekkie. Kryminalni także dobrzy ludzie, pomagają nam. Wypuścili mnie, Buklna i jeszcze czterech. Niedługo i Pawła wypuszczą, to pewne! Najdłużej ze wszystkich Wiesowszczikow będzie siedział, gniewają się na niego bardzo. Wymyśla wszystkim bez wytchnienia! Żandarmi patrzeć na niego nie mogą. Oddadzą go pod sąd, albo pobiją kiedyś. Paweł namawia go: „Zostaw Mikołaju! Nie staną się przecież lepsi, jeżeli ich zwymyślasz!” A on ryczy: „Wyrwę ich z ziemi, wycisnę jak wrzody!” Paweł trzyma się dobrze — równo, twardo. Mówię wam — niedługo go wypuszczą...
— Niedługo! — powiedziała matka uspokojona uśmiechając się łagodnie. — Wiem, że już niedługo!
— To dobrze, że wiecie! No, więc nalejcież mi herbaty i opowiedzcie, jak się wam żyło.
Patrzył na nią uśmiechając się, taki bliski i dobry, a w jego okrągłych oczach paliła się iskra trochę smutnej miłości.
— Bardzo was kocham, Jędrusiu! — głęboko westchnąwszy powiedziała matka przyglądając się z czułością jego chudej twarzy, śmiesznie porośniętej kępkami ciemnych włosów.
— Mnie niewiele potrzeba. Wiem, że mnie kochacie! Wy wszystkich kochacie, serce macie wielkie, mateńko! — huśtając się na krześle mówił chachoł.
— Nie, was kocham nie tak, jak innych! — upierała się matka. — Gdybyście mieli matkę, ludzie zazdrościliby jej takiego syna...
Chachoł potrząsnął głową i mocno potarł ją obiema rękami.
— Mam i ja gdzieś matkę... — powiedział cicho.
— A wiecie, co ja dziś zrobiłam? — wykrzyknęła nagle.
I pośpiesznie zachłystując się niemal z zadowolenia i trochę koloryzując, opowiedziała mu, jak to przyniosła dziś literaturę do fabryki.
Andrzej z początku aż oczy rozwarł ze zdziwienia, potem wybuchnął głośnym śmiechem i tupiąc z uciechy nogami, tłukł się palcami po głowie i krzyczał radośnie:
— Oho, to nie żart! To robota! Ale Paweł będzie się cieszył! Co? To dobrze, mateńko! I dla Pawła dobrze i dla wszystkich!
Z zachwytem strzelał palcami, świstał, huśtał się i promieniał cały radością wzbudzając w niej mocny i pełny oddźwięk.
— Jędrusiu! Kochanie! — zaczęła mówić, jak gdyby otworzyło się w niej serce i wytrysnęły z niego pełne cichej radości słowa. — Myślałam o swoim życiu — Jezu Chryste! Po cóż ja żyłam? Bicie... robota... niczego nie widziałam oprócz męża, niczego nie znałam oprócz strachu! I jak rósł Pawełek — nie. widziałam. I czy go kochałam, póki mąż żył — nie wiem! Troszczyłam się i myślałam tylko o tym, żeby nakarmić swego zwierza smacznie i sytnie, i na czas, żeby mu dogodzić, żeby nie złościł się, nie groził biciem, pożałował choć jeden raz. Ale nie pamiętam, żeby kiedy pożałował. Bił mnie, jak gdyby nie żonę bił, ale wszystkich, na kogo miał złość. Dwadzieścia lat tak żyłam, a co było przedtem — nie pamiętam. Przypominam sobie — i jak ślepa niczego nie widzę! Był tu Jegor Iwanowicz, my z nim z jednej wsi jesteśmy, mówi on o tym i owym, a ja — domy pamiętam, ludzi pamiętam, ale jak ludzie żyli, co mówili, co się u kogo wydarzyło — zapomniałam! Pożary pamiętam — dwa pożary. Widać, wszystko ze mnie wybito, zabito mi duszę na głucho, oślepła, nie słyszy...
Zaczerpnęła tchu i chciwie, jak ryba wyciągnięta z wody połykając powietrze pochyliła się ku przodowi i ciągnęła dalej, zniżywszy głos:
— Umarł mąż, uczepiłam się syna — a on poszedł za tymi sprawami. Ciężko mi. było i żal go... zginie — jakże ja będę żyć? Ile strachu, ile niepokoju wycierpiałam wtedy! Serce mi się krajało, gdy myślałam o jego losie...
Zamilkła na chwilę, po czym, wolno kiwając głową, powiedziała znacząco:
— Nieczysta jest nasza babska miłość! Kochamy to, co nam jest potrzebne. A oto patrzę na was — za matką tęsknicie — a na co wam ona? I wszyscy inni ludzie za naród cierpią, do więzień idą, na Sybir, umierają. Młode dziewczęta chodzą nocą same, po błocie, po śniegu, w deszcz. Idą same siedem wiorst z miasta do nas. Kto je wygania, kto je popycha? Kochają. One kochają — czystą miłością! Wierzą! Wierzą, Jędrusiu! A ja — nie mogę tak! Ja kocham tylko to, co bliskie.
— Możecie! — powiedział Andrzej i, odwróciwszy od niej twarz, potarł mocno, swoim zwyczajem, głowę, policzek i oczy. — Wszyscy kochają to, co bliskie, ale dla wielkiego serca i dalekie — bliskie! Wy dużo możecie. Wielkie jest w was to, co macierzyńskie...
— Daj Boże! — powiedziała cicho. — Czuję przecież — dobrze jest tak żyć! Ot i was kocham — może kocham mocniej niż Pawełka. Pawełek — zamknięty taki. Teraz chce się ożenić z Saszeńką — a mnie, matce, nie powiedział o tym...
— To nieprawda! — zaprzeczył Andrzej. — Wiem o tym. Nieprawda. Kocha ją i ona jego — to prawda. Ale żenić się — nie, tego nie będzie, nie! Ona by chciała, ale Paweł nie chce...
— Więc to tak? — w zamyśleniu powiedziała cicho matka i oczy jej spoczęły ze smutkiem na twarzy Andrzeja. — Tak. Ludzie wyrzekają się siebie...
— Paweł to rzadki człowiek! — cicho odezwał się Andrzej. — Żelazny człowiek...
— Teraz ot — siedzi w więzieniu! — ciągnęła dalej matka, pogrążona w zadumie. — Niepokoi się człowiek, boi się, ale — już nie tak! Całe życie inne i strach też inny — o wszystkich. I serce inne — dusza oczy otworzyła, patrzy: smutno jej i radośnie. Wielu rzeczy nie rozumiem. I tak mi gorzko, tak mi żal, że w Boga nie wierzycie! Ale — to już nic nie poradzisz! I widzę — dobrzy z was ludzie, tak! I skazaliście się na trudne życie za lud, na ciężkie życie za prawdę. I prawdę waszą także zrozumiałam: póki będą bogaci — niczego naród nie dostanie — ani prawdy, ani radości, niczego! Żyję tak wśród was, czasem w nocy wspomnę przeszłość, siłę moją nogami zadeptaną, serce młode, zabite — żal mi siebie, gorzko mi! Ale mimo to lepiej mi teraz żyć. Coraz lepiej sama siebie widzę...
Andrzej wstał i, starając się nie szurać nogami, zaczął ostrożnie chodzić po pokoju, wysoki, chudy, zamyślony.

— Dobrzeście to powiedzieli! — zawołał z cicha. — Dobrze. W Kerczy był taki młodziutki żyd, wiersze pisał i raz napisał tak:

I niewinnie zabitych
Siła prawdy wskrzesi!...

Zresztą zakatowała go policja w Kerczy, ale — to nieważne. Znał prawdę i wiele posiał jej w ludziach. I otóż — wy także byliście przecie — niewinnie zabitym człowiekiem...
— Mówię ja teraz — ciągnęła dalej matka — mówię, sama siebie słucham — sama sobie nie wierzę! Całe życie myślałam tylko o jednym — jakby tu dzień bokiem obejść i jakby go tu niespostrzeżenie dla wszystkich przeżyć, żeby mnie nikt nie tknął. A teraz o wszystkich myślę. Może i nie tak jak trzeba wasze sprawy rozumiem, ale wszyscy bliscy mi jesteście, wszystkich mi was żal, dla wszystkich chcę dobrego. A dla was, Andrzeju — najwięcej!...
Podszedł do niej i powiedział:
— Dziękuję!
Wziął jej rękę w swoje ręce, mocno uścisnął, potrząsnął i pośpiesznie odwrócił się od niej. Zmęczona wzruszeniami matka, nie śpiesząc się, myła filiżanki i milczała. W piersiach jej tliło się krzepiące, ogrzewające jej serce uczucie.
Andrzej przechadzając się po pokoju, mówił:
— Dobrze by było, mateńko, żebyście Wiesowszczikowem się zajęli, dali mu trochę ciepła. Jego ojciec siedzi w więzieniu — paskudny taki staruszek. Zobaczy go Mikołaj z okna — wymyśla. Niedobrze! Mikołaj jest przecie dobry — psy lubi, myszy, każde stworzenie, a ludzi nie lubi! Ot, jak można zepsuć człowieka!
— Matka przepadła bez wieści, ojciec — złodziej i pijanica — w zamyśleniu powiedziała matka.
Kiedy Andrzej odchodził, żeby się położyć, ukradkiem przeżegnała go, a kiedy ułożył się już, po pół godzinie spytała cicho:
— Spicie już, Jędrusiu?
— Nie — a co
— Dobranoc!
— Dziękuję, mateńko, dziękuję! — odpowiedział z wdzięcznością.

XVII

Na drugi dzień, kiedy Niłowna podeszła z nosidłami do wrót fabryki, stróże zatrzymali ją grubiańsko i, rozkazawszy jej postawić nosidła na ziemi, starannie obejrzeli wszystko.
— Wyziębicie mi jedzenie! — spokojnie zauważyła matka, podczas gdy brutalnie obmacywali jej ubranie.
— Milcz! — ponuro powiedział jeden ze stróży, a inny, pchnąwszy ją lekko w ramię, oświadczył z przekonaniem:
— A ja mówię, że to przez płot rzucają!
Pierwszy podszedł do niej stary Sizow i, obejrzawszy ją, zapytał półgłosem:
— Słyszeliście, matko?
— O czym?
— Papierki! Znowu pojawiły się! Po prostu, jak soli na chleb nasypano ich wszędzie! Dużo mają z tych aresztów i rewizji! Mazina, mojego krewniaka, do więzienia wzięli — no i co? Wzięli twojego syna — a teraz przecież widać, że to nie oni!
Zebrał brodę w garść, popatrzył na nią i odchodząc dorzucił:
— Nie zaszłabyś do mnie? Smutno ci przecie samej jednej...
Podziękowała i, głośno wykrzykując nazwy jadła, uważnie przyglądała się niezwykłemu ożywieniu, panującemu w fabryce. Wszyscy byli podnieceni, zbierali się, rozchodzili, biegli od jednego oddziału do drugiego. Powiew czegoś rześkiego i śmiałego unosił się w pełnym sadzy powietrzu. To tu, to tam rozlegały się zachęcające okrzyki, szydercze uwagi. Starsi robotnicy uśmiechali się ostrożnie. Zwierzchnicy przechadzali się zakłopotani, biegali policjanci. Robotnicy zauważywszy ich, rozchodzili się powoli, albo zostawali na miejscu przerywając rozmowę i patrząc w milczeniu w ich złe i rozdrażnione twarze.
Robotnicy robili wrażenie czysto umytych. Mignęła wysoka postać starszego Gusiewa, śmiejąc się przeszedł swoim kaczym chodem jego brat.
Minęli matkę majster stolarskiego cechu Wawiłow i kontroler Isaj. Mały, szczupły kontroler zadzierając głowę do góry, przeginając szyję na lewo i patrząc w nieruchomą i nadętą twarz majstra, mówił prędko, trzęsąc bródką:
— Oni, Iwanie Iwanowiczu, śmieją się! Oni cieszą się z tego, chociaż, jak powiedział pan dyrektor, idzie tu o zagładę państwa! Tu, Iwanie Iwanowiczu, nie pleć by trzeba, ale orać...
Wawiłow szedł założywszy ręce w tył, palce jego były mocno zaciśnięte...
— Ty możesz sobie drukować, psi synu, co chcesz — mówił głośno — ale o mnie nie waż się!
Podszedł Wasyli Gusiew i oznajmił:
— A ja znowu zjem u ciebie obiad — smakuje mi!
I zniżywszy głos, cicho dorzucił, przymrużając oczy:
— Celnie trafiliście... Ech, mamusiu! Bardzo dobrze!
Matka przyjaźnie kiwnęła mu głową. Podobało się jej, że ten młody człowiek, największy zabijaka w osiedlu, mówi z nią potajemnie i zwraca się do niej przez „wy“. Podobało jej się także ogólne podniecenie w fabryce i myślała sobie: A przecież, żeby nie ja...
Niedaleko zatrzymało się trzech od czarnej roboty i jeden z nich powiedział niegłośno, z żalem:
— Nigdzie nie znalazłem...
— A dobrze by było posłuchać! Ja nie umiem czytać, ale widzę, że aż pod siódme żebro im wlazło! — zauważył drugi.
Trzeci obejrzał się i zaproponował:
— Chodźmy do kotłowni...
— Działa... — szepnął Gusiew pomrugując.
Niłowna wróciła do domu wesoła.
— Żałują tam ludzie, że nie umieją czytać — powiedziała Andrzejowi — a ja, jak byłam młoda, umiałam czytać, ale — zapomniałam...
— Przypomnijcie sobie — zaproponował chachoł.
— W moim wieku pośmiewisko z siebie robić? Ale Andrzej wziął z półki książkę i, pokazując końcem noża literę na okładce, zapytał:
— Co to jest?
— Er — odpowiedziała śmiejąc się.
— A ta?
— A.
Czuła się zakłopotana i jakby — urażona. Zdawało się jej, że oczy Andrzeja śmieją się skrycie, i starała się ich unikać. Ale głos jego brzmiał miękko i spokojnie, a twarz była poważna.
— Czyżbyście, Andrzeju, chcieli mnie naprawdę uczyć? — zapytała uśmiechając się mimo woli.
— A bo co? — odezwał się. — Jeżeliście czytali, to łatwo wam będzie przypomnieć sobie. A jak mówią — cudu nie będzie, to się obędzie, a będzie cud — ucieszy się lud...
— Mówią także: na obraz spojrzysz — świętym się nie staniesz!
— E! — kiwnął głową Andrzej — gadek jest dużo — mniej wiesz — mocniej śpisz, może nieprawda? Gadkami — żołądek myśli, cugle dla duszy z nich plecie, żeby łatwiej było rządzić nią. A to jaka litera?
— El! — powiedziała matka.
— Tak! O, jak się rozparto! No, a ta? Natężając wzrok, z wysiłkiem poruszając brwiami, przypominała sobie z trudnością zapomniane litery. I niespostrzeżenie, zapomniała o wszystkim innym, pochłonięta tym wysiłkiem. Wkrótce jednak oczy jej znużyły się. Z początku zebrały się w nich łzy zmęczenia, a potem zakapały na książkę łzy smutku.
— Abecadła się uczę! — powiedziała pociągnąwszy nosem. — Czterdzieści lat mam, a dopiero teraz zaczęłam się uczyć czytać...
— Nie trzeba płakać! — powiedział Andrzej łagodnie i cicho. — Nie mogliście żyć inaczej, a przecież mimo to rozumiecie, że żyliście źle. Tysiące ludzi może żyć lepiej od was, a żyją jak bydło i jeszcze chwalą się — dobrze nam się żyje! A co w tym dobrego? Dzisiaj człowiek przepracował i zjadł, jutro przepracuje i zje, i tak całe swoje życie pracuje i je. Tymczasem napłodzi dzieci, z początku bawi się nimi, a jak zaczną więcej jeść, złości się, wymyśla im. Prędzej rośnijcie, obżartuchy, pracować czas! I chciałby z dzieci swoich zrobić bydło robocze, ale one zaczynają pracować dla swego brzucha i znowu ciągną życie jak złodziej łyko. Tylko ci są prawdziwymi ludźmi, którzy zrywają łańcuchy krępujące rozum człowieka. No, a teraz i wy, wedle waszych sił, wzięliście się do tego.
— Ja, cóż jaT?— westchnęła. — Gdzie mnie do takich spraw?
— A — jakże? To jest jak deszczyk — każda kropla ziarno poi. A zaczniecie czytać...
Roześmiał się, wstał i zaczął chodzić po pokoju.
— Nie, mateńko, uczcie się! Paweł przyjdzie, a wy — ehe?
— Ach, Jędrusiu! — powiedziała matka. — Dla młodego wszystko jest proste. A jak pożyjesz — zgryzoty dużo, sił — mało, a rozumu — zupełnie nie ma...

XVIII

Wieczorem chachoł wyszedł, a matka zapaliła lampę i usiadła przy stole z pończochą. Wkrótce jednak wstała, niezdecydowanie przeszła się po pokoju, wyszła do kuchni, zamknęła drzwi na haczyk i, mocniej niż zwykle ruszając brwiami, wróciła do pokoju. Spuściła firanki w oknach, wzięła książkę z półki, znowu usiadła przy stole i, rozejrzawszy się, schyliła się nad książką. Wargi jej zaczęły się poruszać. Gdy z ulicy dochodził hałas, wzdrygała się, zakrywała książkę dłonią i nadsłuchiwała czujnie. Po czym znowu, to zamykając, to otwierając oczy, szeptała:
— Ż-y-ży-c-i-e-cie — życie...
Zastukano do drzwi. Matka zerwała się, wsunęła książkę na półkę i zapytała z niepokojem:
— Kto tam?
— Ja...
Wszedł Rybin, statecznie pogładził brodę i zauważył:
— Przedtem puszczałaś ludzi bez pytania. Sama jesteś? Tak. A ja myślałem, że chachoł w domu. Widziałem go dzisiaj... Więzienie nie psuje człowieka.
Usiadł i powiedział matce:
— Pogadamy...
Spoglądał znacząco i tajemniczo, budząc w matce nieokreślony niepokój.
— Za wszystko trzeba płacić — zaczął swoim ciężkim głosem. — Za darmo nie urodzisz się i nie umrzesz — ot co! I książki, i odezwy — kosztują. Ty wiesz, skąd pochodzą pieniądze na książki?
— Nie wiem — cicho powiedziała matka czując coś niebezpiecznego.
— Tak. Ja też nie wiem. Po drugie — kto układa książki?
— Uczeni...
— Panowie! — powiedział Rybin i jego brodata twarz poczerwieniała z natężenia. — A więc — panowie książki układają i rozdają. A w książkach pisze się przeciw panom. Teraz — powiedz mi, co oni w tym mają za korzyść, żeby wydawać pieniądze na podburzanie ludu przeciw sobie, co?
Matka zamrugała oczyma i z przestrachem krzyknęła:
— O czym ty myślisz?...
— Aha! — powiedział Rybin i ciężko jak niedźwiedź poruszył się na krześle. — Ot co! Jak doszedłem do tej myśli, to i mnie się zimno zrobiło.
— Dowiedziałeś się czegoś?
— Oszukaństwo! — odpowiedział Rybin — Czuję w tym jakiś podstęp. O niczym nie wiem, ale — jakieś oszukaństwo w tym jest. Ot co! Panowie kręcą. A mnie trzeba prawdy. Prawdę zrozumiałem, a z panami nie pójdę. Panowie, kiedy im będzie trzeba, wypchną mnie naprzód, a potem, po moich kościach, jak po moście, dalej pójdą...
Matka poczuła, że jego ponure słowa, jak powrozami, krępują jej serce.
— Boże! — zawołała ze smutkiem. — Czyżby Pawełek nie rozumiał tego? I wszyscy, którzy...
Przesunęły się przed nią poważne, uczciwe twarze Jegora, Mikołaja Iwanowicza, Saszeńki i serce jej zatrzepotało.
— Nie, nie! — powiedziała, przecząco poruszając głową. — Nie mogę uwierzyć. Oni — według sumienia.
— O kim ty mówisz? — w zamyśleniu zapytał Rybin.
— O wszystkich... o wszystkich co do jednego, o wszystkich, których widziałam!
— Nie tam patrzysz, gdzie trzeba, matko, popatrz dalej! — powiedział Rybin spuściwszy głowę. — Ci, którzy są blisko nas, sami może nie wiedzą. Oni — wierzą — tak trzeba! Ale może — za nimi ukrywają się drudzy, którzy tylko dla własnej korzyści? Człowiek przeciw sobie samemu ni z tego, ni z owego nie pójdzie...
I z mocnym przekonaniem chłopa dorzucił:
— Od panów nic dobrego nie wyjdzie!
— Co ty zamyślasz? — spytała matka, znowu opanowana wątpliwościami.
— Ja? — Rybin spojrzał na nią, pomilczał chwilę, po czym powiedział: — Od panów trzeba jak najdalej — ot co.
Znowu siedział chwilę w posępnym milczeniu.
— Chciałem się do chłopców przyłączyć, żeby razem z nimi. Ja się do tej sprawy nadaję, wiem, co trzeba powiedzieć ludziom. Tak. No, a teraz odejdę. Nie mogę wierzyć, muszę odejść.
Spuścił głowę, pomyślał.
— Pójdę sam po osiedlach, po wsiach. Będę buntował naród. Trzeba, żeby sam naród się do tego wziął. Jeżeli zrozumie — znajdzie sam drogę. Będę się starał, żeby zrozumiał. Dla ludu nie ma nadziei poza nim samym, nie ma rozumu poza jego własnym. Tak!
Matce zrobiło się go żal i poczuła lęk o niego. Zawsze był jej niemiły, a teraz nagle stał się jej bliższy. Powiedziała cicho:
— Złapią cię...
Rybin spojrzał na nią i odpowiedział spokojnie:
— Złapią — wypuszczą. A ja — znowu...
— Sami chłopi cię przecież zwiążą. W więzieniu będziesz siedział...
— Posiedzę — wyjdę. Znowu pójdę. A co do chłopów — to raz i drugi zwiążą, a potem zrozumieją, że nie wiązać trzeba, ale słuchać. Powiem im — nie wierzcie mi, ale słuchajcie, co mówię! A jak zaczną słuchać — uwierzą!
Mówił powoli, jakby obmacywał każde słowo, zanim je wypowiedział.
— Ja się tu w ostatnich czasach sporo nałykałem. Zrozumiałem to i owo...
— Zginiesz, Michale Iwanowiczu! — ze smutkiem kiwając głową, powiedziała matka.
Patrzył na nią ciemnymi oczyma, jak gdyby pytając o coś i na coś czekając. Jego mocne ciało pochyliło się ku przodowi, ręce oparły się o siedzenie krzesła, smagła twarz wydawała się blada w czarnym obramowaniu brody.
— A słyszałaś, co Chrystus o ziarnie powiedział? Jeśli nie umrzesz, nie zmartwychwstaniesz w nowym kłosie. Do śmierci daleko mi jeszcze. Chytry jestem!
Poruszył się na krześle, podniósł się bez pośpiechu.
— Pójdę do szynku, posiedzę tam z ludźmi. Chachoł jakoś nie idzie. Zaczął już krzątać się?
— Tak — powiedziała matka uśmiechając się.
— Tak trzeba. Powiedz mu o mnie...
Weszli ramię przy ramieniu do kuchni i, nie patrząc na siebie, zamieniali krótkie słowa.
— No, żegnaj!
— Żegnaj! Kiedy wypłatę weźmiesz?
— Już wziąłem.
— A kiedy idziesz?
— Jutro. Z samego rana. Zegnaj!
Rybin zgiął się i niechętnie, niezdarnie wylazł do sieni. Matka z minutę postała pod drzwiami przysłuchując się jego ciężkim krokom i wątpliwościom, zbudzonym we własnym sercu. Potem cicho odwróciła się, weszła do pokoju i podniósłszy firankę spojrzała w okno. Za szybami był nieruchomy, ciemny mrok.
— Żyję wśród nocy! — pomyślała.
Było jej żal tego statecznego, barczystego i silnego chłopa.
Przyszedł Andrzej ożywiony i wesoły. Kiedy opowiedziała mu o Rybinie, zawołał:
— A niech chodzi po wsiach, niech dzwoni o prawdzie, budzi lud! Z nami — trudno mu. Wyrosły mu w głowie własne, chłopskie myśli, naszym za ciasno tam...
— Wiesz — o panach mówił... Jest w tym coś! — ostrożnie zauważyła matka. — Żeby nie oszukali!
— Chwyciło?! — śmiejąc się zawołał Andrzej. — Ach, mateńko, pieniądze! Gdybyśmy je mieli! My jeszcze ciągle żyjemy na cudzy rachunek. Mikołaj Iwanowicz dostaje siedemdziesiąt pięć rubli miesięcznie — nam oddaje pięćdziesiąt. Tak samo i inni. Nawet głodujący studenci przyślą trochę czasem, zebrawszy po kopiejce. A panowie, oczywiście — różni bywają. Jedni — oszukają, inni — zostaną po drodze, ą najlepsi — z nami pójdą...
Klasnął w ręce i mocnym głosem mówił dalej:
— Do naszego święta jeszcze daleko, orzeł nie doleci! Ale mimo to, my sobie pierwszego maja niewielkie święto urządzimy! Wesoło będzie!
Jego ożywienie rozpraszało niepokój, posiany przez Rybina. Andrzej chodził po pokoju, pocierał ręką głowę i, patrząc na podłogę, mówił:
— Wiecie, czasem coś takiego dziwnego budzi się w sercu! Zdaje się, że wszędzie, gdzie przyjdziesz — towarzysze i wszyscy płoną jednym ogniem, wszyscy weseli i tacy dobrzy! Bez słów jeden drugiego rozumie. I żyją jakby — chórem: każde serce śpiewa własną pieśń, a wszystkie pieśni płyną jak strumienie, zlewają się w jedną rzekę. I płynie rzeka szeroka i swobodna do morza jasnych radości nowego życia.
Matka starała się nie poruszać, żeby mu nie przeszkodzić, nie przerwać. Zawsze słuchała go z większą uwagą niż innych — mówił prościej od innych i jego słowa mocniej wzruszały jej serce. Paweł nigdy nie mówił o tym, co widzi w przyszłości. A Andrzej był tam już jakby częścią swego serca i słowa jego brzmiały niby bajka o przyszłym święcie dla wszystkich ludzi na ziemi. I ta bajka rozjaśniała matce sens życia i pracy jej syna i wszystkich jego towarzyszy.
— A ockniesz się — mówił Andrzej potrząsnąwszy głową — rozejrzysz się wokoło — zimno, plugawie! Wszyscy zmęczeni, źli...
Z głębokim smutkiem mówił dalej:
— Upokarzające to — ale nie trzeba ufać człowiekowi, ale bać się go i nawet — nienawidzić! Rozdwaja się człowiek. Chciałby tylko kochać, a czyż to możliwe? Jak przebaczyć człowiekowi, jeżeli jak dzikie zwierzę rzuca się na ciebie, nie uznaje w tobie człowieka, depcze twoje ludzkie oblicze? Nie wolno przebaczać! Nie ze względu na siebie — ja każdą obrazę zniosę — ale pozwalać gwałcicielom... nie chcę, nie chcę, żeby na moich plecach uczyli się bić innych.
Teraz oczy jego zapaliły się zimnym płomieniem, w pochyleniu głowy czuło się upór, mówił twardziej:
— Nie wolno mi przebaczać szkodliwych postępków, choćby nie były one szkodliwe dla mnie. Nie jestem sam na ziemi! Dzisiaj pozwolę obrazić siebie i, być może, będę się tylko śmiał — obraza nie zaboli mnie. A jutro wypróbowawszy na mnie swoją siłę, krzywdziciel pójdzie z innych zdzierać skórę. I trzeba niejednakowo odnosić się do ludzi, trzymać serce na wodzy, odróżniać ludzi, ci — swoi, tamci — obcy. To sprawiedliwe, ale to nie pociesza!
Matka, nie wiedzieć dlaczego, przypomniała sobie oficera i Saszeńkę i powiedziała wzdychając:
— Jakiż to może być chleb z nieprzespanej mąki!...
— W tym właśnie bieda! — wykrzyknął Andrzej.
— Taak! — powiedziała matka. I w pamięci stanęła jej postać męża, ponura, ciężka, niby ogromny kamień, porosły mchem. Wyobraziła sobie Andrzeja jako męża Nataszy i syna ożenionego Z Saszeńką.
— A skąd to pochodzi? — zapytał Andrzej zapalając się. — To takie widoczne, że nawet śmiech zbiera. Tylko stąd, że niejednakowe jest położenie ludzi. Dalej więc, zrównajmy wszystkich! Podzielmy równo między wszystkich to, co stworzy! rozum i co zrobiły ręce. Nie będziemy trzymać się wzajemnie w niewoli strachu, zawiści, chciwości i głupoty!...
Od tej pory zaczęli często tak rozmawiać.
Nachodkę znowu przyjęto do fabryki. Oddawał matce cały swój zarobek, a ona brała te pieniądze tak samo spokojnie, jak gdyby otrzymywała z rąk Pawła.
Czasem Andrzej proponował matce z uśmiechem w oczach:
— Może poczytamy, mateńko?
Żartobliwie, ale stanowczo odmawiała. Jego uśmiech krępował ją i, nieco urażona, myślała:
— Jeżeli masz się śmiać — to na co?
Ale coraz częściej pytała, co znaczy to lub inne, obce jej książkowe słowo. Pytając się patrzyła w bok, a głos jej brzmiał obojętnie. Andrzej domyślał się, że potajemnie: uczy się sama, zrozumiał, że wstydzi się, i przestał proponować jej, żeby z nim czytała. Wkrótce oznajmiła mu:
— Oczy mam coraz słabsze, Jędrusiu! Trzeba by mi okularów.
— Zrobione! — powiedział. — W niedzielę pójdę z wami do miasta, pokażę was doktorowi, i będą okulary...

XIX

Już trzy razy chodziła prosić o widzenie z Pawłem i za każdym razem generał żandarmerii, siwy staruszek z bardzo czerwonymi policzkami i dużym nosem, odmawiał jej łagodnie.
— Za tydzień, matuniu, nie wcześniej! Za tydzień zobaczymy — a teraz — niemożliwe.
Był okrągły, syciutki i przypominał jej dojrzałą śliwkę, nieco już zleżałą, pokrytą puszystą pleśnią. Dłubał cały czas w drobnych zębach ostrą, żółtą wykałaczką, małe zielonawe oczki uśmiechały się łagodnie, glos brzmiał grzecznie, przyjaźnie.
— Grzeczny! — w zamyśleniu powiedziała Andrzejowi. — Cały czas uśmiecha się...
— Tak, tak! — zauważył Andrzej. Oni — jak gdyby nigdy nic — łagodni są, uśmiechają się. Powiedzą im — oto mądry i uczciwy człowiek, niebezpieczny dla nas, powieście go! A oni uśmiechną się i — powieszą, a potem — dalej będą się uśmiechać.
— Ten, który u nas z rewizją był — porównywała matka — prostszy — od razu widać, że pies...
— Oni wszyscy to nie ludzie, ale młotki do ogłuszania ludzi. Narzędzia. Obrabia się nimi naszych braci, żeby byli poręczniejsi. Sami są już wygodnie obrobieni dla rządzącej nami ręki — mogą robić wszystko, co im każą, nie zastanawiając się i nie pytając, na co to potrzebne.
W końcu otrzymała widzenie i w niedzielę usiadła skromnie w kącie więziennej kancelarii. Oprócz niej, w ciasnym, brudnym pokoju o niskim suficie, było jeszcze kilka osób, czekających na widzenie. Zapewne nie pierwszy już raz spotykali się tutaj i znali się wzajemnie. Leniwie i wolno snuła się między nimi cicha, lepka jak pajęczyna rozmowa.
— Słyszeliście? — mówiła tęga kobieta o zwiędłej twarzy, z walizką na kolanach. — Dzisiaj podczas rannej mszy w soborze dyrygent naderwał ucho chłopcu z chóru...
Starszy człowiek w mundurze emerytowanego wojskowego głośno odkaszlnął i powiedział:
— Wszyscy chórzyści to urwipołcie!
Niziutki, łysy człowieczek, z długimi rękami, wysuniętą naprzód szczęką i krótkimi nóżkami, uwijał się nieustannie po kancelarii, jak gdyby miał w niej mnóstwo spraw do załatwienia i, nie zatrzymując się ani na chwilę, mówił wylęknionym, trzeszczącym głosem:
— Zycie staje się coraz droższe i dlatego ludzie są źli. Wędlina drugiego gatunku — czternaście kopiejek funt, chleb znowu kosztuje dwie i pół kopiejki...
Czasem wchodzili aresztanci, szarzy, jednakowi, w ciężkich, skórzanych trzewikach. Wchodząc do pół ciemnego pokoju, mrugali oczyma. Na nogach jednego z nich dzwoniły kajdany.
Wszystko było dziwnie spokojne i miało sobie jakąś nieprzyjemną prostotę. Zdawało się, że wszyscy od dawna przyzwyczaili się i zżyli się ze swoim położeniem. Jedni — spokojnie siedzą, drudzy — leniwie nadzorują, trzeci akuratnie i ze znużeniem odwiedzają uwięzionych. Serce matki drżało z niecierpliwości. Nie pojmując tego, oglądała się wokoło, zdziwiona tą przygniatającą ją codziennością.
Obok Własowej siedziała maleńka staruszka o pomarszczonej twarzy i młodych oczach. Obracając to w tę, to w inną stronę cienką szyję, wsłuchiwała się w rozmowę i spoglądała na wszystkich dziwnie wyzywająco.
— Kogo macie tutaj? — cicho zapytała Własowa.
— Syna. Studenta — odpowiedziała prędko i głośno staruszka. — A wy?
— Także syna. Robotnika.
— Jak nazwisko?
— Własow.
— Nie słyszałam. Dawno siedzi?
— Siódmy tydzień.
— A mój — dziesiąty miesiąc! — powiedziała staruszka i w głosie jej Własowa poczuła coś szczególnego, podobnego do dumy.
— Tak, tak! — mówił prędko łysy staruszek. — Cierpliwość zanika... Wszyscy denerwują się, krzyczą, ceny wzrastają, a ludzie odpowiednio do tego — tanieją. Głosów pojednania nie słychać.
— Zupełna prawda! — powiedział wojskowy. — Nieporządek! Trzeba, żeby nareszcie rozległ się twardy glos — milczeć! Oto czego trzeba — twardego głosu...
Rozmowa stała się ogólna, ożywiona. Każdy kwapił się wypowiedzieć swoje zdanie o życiu, ale wszyscy mówili półgłosem i u wszystkich matka wyczuwała coś obcego. W domu mówiono inaczej — zrozumiałej, prościej i głośniej.
Gruby dozorca z kwadratową, rudą brodą wywołał jej nazwisko, obejrzał ją od stóp do głowy i kulejąc poszedł naprzód, rzuciwszy jej:
— Za mną...
Szła i miała ochotę poszturchiwać w plecy dozorcę, żeby szedł prędzej. W maleńkim pokoiku stał Paweł, uśmiechał się i wyciągał rękę. Matka schwyciła ją, zaśmiała się i mrugała oczyma nie znajdując słów. Powtarzała tylko cicho:
— Witaj... witaj...
— Uspokój się, mamo! — ściskając jej rękę powiedział Paweł.
— Już nic...
— Matka! — westchnąwszy powiedział dozorca. — Ale — rozejdźcie się! Żeby między wami była odległość...
I ziewnął głośno.
Paweł pytał o zdrowie, o dom... Matka oczekiwała jakichś innych pytań, szukała ich w oczach syna i nie znajdowała. Był jak zawsze spokojny, tylko twarz mu pobladła, a oczy stały się jakby większe.
— Sasza kłania się! — powiedziała.
Pawłowi drgnęły powieki, twarz złagodniała, uśmiechnął się. Matka poczuła w sercu ostrą, piekącą gorycz.
— Czy prędko cię wypuszczą? — zaczęła z urazą i rozdrażnieniem. — Za co cię posadzili? Przecie papierki znowu się zjawiły...
Pawłowi zabłysły radośnie oczy.
— Znowu? — zapytał szybko.
— O tych sprawach nie wolno mówić! — leniwie oświadczył dozorca. — Można tylko o rodzinnych.
— A czy to nie rodzinne? — zaoponowała matka.
— Nie wiem. Wiem tylko, że zabrania się... — obojętnie nalegał dozorca.
— Mów, mamo, o rodzinnych. Co robisz?
Matka poczuła w sobie jakąś młodzieńczą czupurność i odpowiedziała:
— Noszę do fabryki to wszystko...
Zatrzymała się i, uśmiechnąwszy się, dorzuciła:
— Barszcz, kaszę, różną strawę Marii i — inne jedzenie...
Paweł zrozumiał. Twarz zadrgała mu od powstrzymywanego śmiechu, wzburzył włosy i ciepło, głosem, którego jeszcze nigdy u niego nie słyszała, powiedział:
— Dobrze, że masz robotę — nie tęsknisz!
— A jak się te odezwy zjawiły, to i mnie zaczęli obszukiwać! — powiedziała nie bez przechwałki.
— Znowu o tym! — odezwał się dozorca z obrazą w głosie. — Mówię przecież, że nie wolno! Człowieka pozbawili wolności, żeby o niczym nie wiedział, a ty wciąż swoje! Trzeba zrozumieć, czego nie wolno.
— Zostaw, mamo! — powiedział Paweł. — Matwiej Iwanowicz, to dobry człowiek, nie trzeba go złościć. Żyję z nim w przyjaźni. On dziś jest przypadkowo przy widzeniu — zwykle asystuje pomocnik naczelnika.
— Widzenie skończyło się! — oznajmił dozorca patrząc na zegarek.
— No, dziękuję, mamo! — powiedział Paweł. — Dziękuję ci, kochanie! Nie niepokój się. Już niedługo mnie wypuszczą...
Objął ją mocno, pocałował. Wzruszona i uszczęśliwiona, rozpłakała się.
— Rozejść się! — powiedział dozorca i, odprowadzając matkę, mruczał: — Nie płacz — wypuszczą! Wszystkich wypuszczają... ciasno się zrobiło...
W domu powiedziała Andrzejowi uśmiechając się szeroko i z ożywieniem ruszając brwiami:
— Sprytnie mu powiedziałam — zrozumiał!
I westchnęła smutnie:
— Zrozumiał! Inaczej nie popieściłby mnie — nigdy tego nie robił!
— Ach wy! — zaśmiał się chachoł. — Kto czego szuka, a matka zawsze czułości...
— Ależ Jędrusiu — co to za ludzie, mówię ci! — wykrzyknęła nagle ze zdziwieniem. — Przecież naprawdę — przyzwyczaili się! Oderwali od nich dzieci, posadzili do więzienia, a oni — nic. Przyszli, siedzą, czekają, rozmawiają! Jeżeli wykształceni tak się przyzwyczajają, to co tu mówić o prostym narodzie?...
— To zrozumiałe — powiedział chachoł z właściwym sobie uśmiechem. — Dla nich prawo jest jednak łagodniejsze i mimo wszystko bardziej potrzebne niż dla nas. Toteż, jeśli ich nawet po łbie zwali, skrzywią się wprawdzie, ale nie bardzo. Własny kij — lżej bije...

XX

Pewnego razu matka siedziała przy stole robiąc skarpetki, a chachoł czytał głośno książkę o powstaniu niewolników w Rzymie. Ktoś zapukał mocno i, kiedy Andrzej otworzył drzwi, wszedł Wiesowszczikow z węzełkiem pod pachą, w czapce zsuniętej do tyłu, po kolana zachlapany błotem.
— Idę — widzę, że się u was świeci. Zaszedłem przywitać się. Prosto z więzienia — oznajmił dziwnym głosem i, schwyciwszy rękę Własowej, wstrząsnął nią mocno mówiąc:
— Paweł kłania się...
Potem niezdecydowanie usiadł na krześle i obwiódł pokój właściwym mu posępnym i podejrzliwym spojrzeniem.
Wiesowszczikow nie podobał się matce. W jego kanciastej, ostrzyżonej głowie i małych oczkach było coś, co zawsze napełniało ją lękiem, ale teraz ucieszyła się i, przyjaźnie uśmiechnięta, mówiła z ożywieniem:
— Zmarniałeś! Jędrusiu, dajmy mu herbaty.
— Ja już nastawiam samowar — odezwał się chachoł z kuchni.
— No, jak Paweł? Czy wypuścili jeszcze kogoś, oprócz ciebie?
Mikołaj spuścił głowę i odpowiedział:
— Paweł siedzi — cierpi! Wypuścili tylko mnie! — Podniósł oczy i, spojrzawszy w twarz matki, wolno, przez zęby, dodał:
— Powiedziałem im — dosyć! Puśćcie mnie na wolność, albo zabiję kogoś i siebie także! Wypuścili.
— Taak! — powiedziała matka odsuwając się od niego i mimo woli zamrugała, gdy wzrok jej spotkał się z jego wąskimi, świdrującymi oczyma.
— A jak Fedzia Mazin? — zawołał chachoł z kuchni. — Wiersze pisze?
— Pisze. Nie rozumiem tego! — kiwając głową powiedział Mikołaj. — Czy on — czyżyk? Wsadzili do klatki — śpiewa! Jedno tylko wiem — nie chce mi się iść do domu...
— Bo cóż ty masz w domu? — w zamyśleniu powiedziała matka. — Pusto, piec nie zapalony, wyziębło wszystko...
Wiesowszczikow milczał chwilę przymrużywszy oczy. Wyjął z kieszeni pudełko papierosów, wolno zapalił i, patrząc na szary kłąb dymu, topniejący przed jego twarzą, uśmiechnął się uśmiechem ponurego psa.
— Tak — zimno pewnie. Na podłodze walają się zamarzłe karaluchy. I myszy też pewnie pozamarzały. Pozwólcie mi, Pelagio Niłowna, przenocować u siebie. Czy można? — zapytał głucho nie patrząc na nią.
— Oczywiście, mój drogi! — pośpiesznie powiedziała matka. Czuła się przy nim nieswojo. Była zawsze skrępowana.
— Teraz nadszedł taki czas, że dzieci wstydzą się rodziców...
— Czego? — wzdrygnąwszy się spytała matka.
Spojrzał na nią, zamknął oczy i jego ospowata twarz stała się jakby ślepa.
— Mówię, że dzieci zaczęły się wstydzić rodziców — powtórzył i, westchnąwszy głośno, dodał: — Ciebie Paweł nigdy się nie powstydzi. A ja, widzisz, wstydzę się ojca. I do jego domu... nie pójdę więcej. Nie mam ojca... i domu nie mam!... Oddali mnie pod dozór policyjny, gdyby nie to — pojechałbym na Syberię. Oswobadzałbym tam zesłanych, organizowałbym im ucieczki...
Wrażliwym sercem matka rozumiała, że temu człowiekowi jest ciężko, ale jego ból nie budził w niej współczucia.
— Ha, jeżeli tak, to może i lepiej odejść! — mówiła, żeby nie obrazić go milczeniem.
Z kuchni wyszedł Andrzej i śmiejąc się powiedział:
— O czym ty tak perorujesz?
Matka podniosła się mówiąc:
— Trzeba przygotować coś do jedzenia...
Wiesowszczikow uważnie popatrzył na Andrzeja i nagle oświadczył:
— Myślę, że niektórych ludzi trzeba zabijać!
— Oho! A dlaczegóż to? — zapytał chachoł.
— Zęby ich nie było...
Chachoł, wysoki i chudy kołysząc się na nogach, stał pośrodku pokoju i patrzył na Mikołaja z góry, wsadziwszy ręce w kieszenie, a Mikołaj siedział na krześle, okrążony obłokami dymu, i na jego szarą twarz wystąpiły czerwone plamy.
— Rozwalę łeb Isajowi Gorbowowi — zobaczysz!
— Za co? — zapytał chachoł.
— Nie szpieguj, nie donoś. Przez niego ojciec zginął, przez niego szpiclem chciałby teraz zostać — z ponurą wrogością patrząc na Andrzeja, mówił Wiesowszczikow.
— Więc o to idzie! — wykrzyknął chachoł. — Ale któż może ciebie za to obwiniać? Chyba głupcy!...
— I głupcy, i mądrale — jeden diabeł! — twardo powiedział Mikołaj. — Ot, ty jesteś mądry i Paweł także.
a czy dla was jestem takim samym człowiekiem jak Fedzia Mazin albo Samojłow, albo wy obydwaj jeden dla drugiego? Nie kłam, i tak nie uwierzę; wszyscy mnie odsuwacie na bok, na oddzielne miejsce...
— Boli cię dusza, Mikołaju! — cicho i łagodnie powiedział chachoł siadając obok niego.
— Boli. I was — boli. Tylko że wasze bolączki wydają się wam szlachetniejsze od moich. Wszyscy jesteśmy podli jeden dla drugiego — oto, co ci powiem. A — cóż ty im możesz powiedzieć? No?
Wlepił swoje świdrujące oczy w twarz Andrzeja i czekał wyszczerzywszy zęby. Jego ospowata twarz była nieruchoma, a po grubych wargach przebiegało drżenie, jak gdyby sparzył je czymś gorącym.
— Nic ci nie powiem — powiedział Andrzej piszcząc wrogie spojrzenie Wiesowszczikowa smutnym i ciepłym uśmiechem swych błękitnych oczu. — Widzisz — chcieć przekonywać człowieka wtedy, kiedy wszystkie rany jego serca krwawią — to tylko urażać go, wiem to, bracie!
— Ze mną nie można dyskutować, ja nie umiem! — mruknął Mikołaj spuściwszy oczy.
— Myślę — ciągnął dalej chachoł — że każdy z nas chodził bosymi nogami po tłuczonym szkle i każdy o jakiejś złej godzinie dyszał tym, co ty...
— Nic nie możesz mi powiedzieć! — powoli wyrzekł Wiesowszczikow. — Dusza we mnie wilkiem wyje!...
— I nie chcę powiedzieć. Wiem tylko, że to ci przejdzie. Może niezupełnie, ale przejdzie...
Uśmiechnął się, uderzył Mikołaja po ramieniu i mówił dalej:
— To jest, bracie, dziecięca choroba w rodzaju odry. Wszyscy na nią chorujemy. Silni — mniej, słabi — bardziej. Powala ona człowieka zwykle wtedy, kiedy człowiek odnajduje sam siebie, a życia i własnego miejsca w nim jeszcze nie widzi. Wydaje ci się wtedy, że na całym świecie nie ma takiego smacznego ogóreczka jak ty i że wszyscy chcą cię schrupać. Potem przechodzi nieco czasu i spostrzegasz, że i w piersiach innych ludzi żyje to, co jest dobrego w twoim sercu i — robi ci się lżej i trochę — wstyd. Bo po coś wyłaził na dzwonnicę, kiedy twój dzwon jest taki maleńki, że w czas świątecznego dzwonienia wcale go nie słychać? Potem zobaczysz, że twój dzwon w chórze słychać, a w pojedynkę — stare dzwony zatapiają go w swoim huku jak muchę w maśle. Rozumiesz, co mówię?
— Może i rozumiem! — kiwnął głową Mikołaj. — Ale — nie wierzę!
Chachoł zaśmiał się, zerwał się na nogi i począł hałaśliwie biegać po pokoju.
— I ja także nie wierzyłem! Ach ty — furo!
— Dlaczego furo? — posępnie uśmiechnął się Mikołaj patrząc na Andrzeja.
— Tak — podobny jesteś...
Nagle Wiesowszczikow zaśmiał się głośno szeroko otworzywszy usta.
— Ty — czego? — zapytał zdziwiony chachoł zatrzymując się przed nim.
— Pomyślałem-sobie, że głupcem będzie ten, kto ciebie obrazi! — wyjaśnił Mikołaj kiwając głową.
— A jakże mnie ma obrazić? — zapytał chachoł wzruszając ramionami.
— Nie wiem! — powiedział Wiesowszczikow, dobrodusznie i pobłażliwie szczerząc zęby. — Ja tylko o tym, że temu człowiekowi, który cię obrazi, wstyd będzie później i przykro.
— Co ci przychodzi do głowy! — śmiejąc się powiedział chachoł.
— Jędrusiu! — zawołała matka z kuchni.
Andrzej wyszedł. Pozostawszy sam, Wiesowszczikow rozejrzał się, wyciągnął nogę w ciężkim bucie, popatrzył na nią, schylił się, obmacał rękami grubą łydkę. Podniósł rękę do twarzy, uważnie obejrzał dłoń, potem odwrócił ją. Ręka była gruba, z krótkimi palcami, pokryta żółtym włosem. Pomachał nią w powietrzu, wstał.
Gdy Andrzej wniósł samowar, Wiesowszczikow stał przed lustrem i powitał go takimi słowami:
— Dawno gęby swojej nie oglądałem...
Uśmiechnął się i dorzucił kiwając głową:
— Paskudny mam pysk!
— A co cię to obchodzi? — zapytał Andrzej patrząc na niego z zaciekawieniem.
— Bo Saszeńka mówi, że twarz jest zwierciadłem duszy! — powoli wymówił Mikołaj.
— Bzdury! — zawołał chachoł. — Saszeńka ma nos jak haczyk, szczęki jak nożyce, a duszę jak gwiazda.
Wiesowszczikow spojrzał na niego i uśmiechnął się.
Usiedli do herbaty.
Mikołaj wziął duży Kartofel, mocno posolił kawałek chleba i spokojnie, powoli jak wół, zaczął żuć.
— A jak tutaj idą sprawy? — zapytał pełnymi ustami.
A gdy Andrzej wesoło opowiedział mu o postępach propagandy w fabryce, sposępniał znowu i powiedział:
— Długo to wszystko, długo!... Prędzej by trzeba...
Matka spojrzała na niego i w sercu jej cicho zadrgało wrogie uczucie dla tego człowieka.
— Zycie nie koń, batem go nie popędzisz! — powiedział Andrzej.
Wiesowszczikow z uporem potrząsnął głową.
— Długo! Nie wystarczy mi cierpliwości! Co mam robić?
Bezradnie rozłożył ręce i, patrząc w twarz Andrzeja, zamilkł — oczekiwał odpowiedzi.
— Wszyscy powinniśmy uczyć się i uczyć innych — oto nasza praca! — odezwał się Andrzej spuszczając głowę.
Wiesowszczikow zapytał:
— A kiedy będziemy s>ę bić?
— Do tego czasu nieraz jeszcze nas pobiją, wiem o tym! — z uśmiechem odpowiedział chachoł. — Ale kiedy nam przyjdzie wojować — tego nie wiem! Widzisz, przedtem trzeba głowę uzbroić, a potem ręce. Myślę...
Mikołaj zaczął znowu jeść. Matka przyglądała mu się niespostrzeżenie, spode łba, starając się znaleźć w nim coś, co by ją pogodziło z ciężką, kwadratową postacią Wiesowszczikowa.
I spotykając się z kłującym spojrzeniem jego maleńkich oczu, nieśmiało poruszyła brwiami. Andrzej zachowywał się tak, jakby go coś niepokoiło — nagle zaczynał mówić, wybuchał śmiechem, urywał w pół zdania i zaczynał świstać.
Matce zdawało się, że rozumie jego obawę. A Mikołaj siedział milczący i gdy chachoł pytał go o coś, odpowiadał krótko, z wyraźną niechęcią.
W małym pokoiku dwom jego mieszkańcom stawało się coraz duszniej i to jedno, to drugie rzucało przelotne spojrzenia na gościa.
Wreszcie Wiesowszczikow wstał i powiedział:
— Położyłbym się spać. Siedziałem, siedziałem, nagle puścili, poszedtem... Zmęczony jestem.
Gdy odszedł do kuchni i, pokręciwszy się po niej trochę, nagie jak gdyby zamarł, matka wsłuchując się w ciszę, szepnęła Andrzejowi:
— On zamyśla coś strasznego...
— Ciężki chłopak! — zgodził się chachoł kiwając głową. — Ale to minie! I ja to też przechodziłem. Gdy nie pali się jasno w sercu — dużo sadzy w nim się zbiera. No, ale wy, mateńko, połóżcie się, a ja jeszcze posiedzę i poczytam.
Odeszła w kąt, gdzie stało łóżko, nakryte perkalikową zasłoną, i Andrzej siedząc przy stole, długo jeszcze słyszał ciepły szelest jej modlitw i westchnień. Szybko przerzucając stronice książki, Andrzej nerwowo pocierał sobie czoło, kręcił wąsy długimi palcami, szurał nogami. Stukało wahadło zegara, za oknem wzdychał wiatr.
Rozległ s>ę cichy glos matki:
— O Boże! Tylu ludzi jest na świecie i każdy po swojemu jęczy. Gdzież są ci, którym jest radośnie?
— Są już i tacy, są! Wkrótce będzie ich dużo — ach, jak dużo! — odezwał się chachoł.

XXI

Życie płynęło wartko, dnie były różnobarwne i miały różne oblicza. Każdy przynosił z sobą coś nowego, ale to nie przerażało już matki. Coraz częściej pojawiali się wieczorami nieznani, zafrasowani ludzie, półgłosem rozmawiali z Andrzejem i późną nocą podnosząc kołnierze i nasuwając czapki nisko na oczy, odchodzili w ciemność, ostrożnie, bezszelestnie. W każdym z nich wyczuwało się powstrzymywane podniecenie. Zdawało się, że wszyscy oni chcą śpiewać i śmiać się, ale nie mają czasu, gdyż śpieszą zawsze dokądś. Jedni byli ironiczni i poważni, drudzy weseli, iskrzący się siłą młodości, trzeci zamyśleni i cisi — wszyscy mieli jednak w oczach matki coś wspólnego — wytrwałość i wiarę. I chociaż każdy z nich miał własne oblicze, to dla niej wszystkie ich twarze zlewały się w jedną — chudą, spokojną, stanowczą i jasną twarz z głębokim spojrzeniem ciemnych oczu, łagodną i surową jak spojrzenie Chrystusa na drodze do Emaus.
Matka liczyła ich i w myśli zbierała w tłum otaczający Pawła — w tłumie tym Paweł stawał się niedostrzegalny dla oczu wrogów.
Pewnego razu przyszła z miasta dziarska, kędzierzawa dziewczynka, przyniosła dla Andrzeja jakieś zawiniątko i odchodząc powiedziała do Własowej błyskając wesołymi oczyma:
— Do widzenia, towarzyszko!
— Do widzenia! — powstrzymując uśmiech powiedziała matka.
A odprowadziwszy dziewczynkę, podeszła do okna i patrzyła, jak przez ulicę, żwawo przebierając maleńkimi nóżkami, szła jej towarzyszka, świeża jak wiosenny kwiatek, lekka jak motylek.
— Towarzyszko! — powtórzyła, matka, kiedy gość znikł. — Ech ty, szczebiotko! Niech ci da Bóg uczciwego towarzysza na całe twoje życie!
Często dostrzegała we wszystkich ludziach z miasta coś dziecinnego i uśmiechała się pobłażliwie, ale wzruszała ją i radośnie zadziwiała ich wiara, której głębię odczuwała coraz wyraźniej, a ich marzenia o zwycięstwie sprawiedliwości ogrzewały ją swym ciepłem. I słuchając ich, mimo woli wzdychała pod wpływem jakiegoś nieokreślonego smutku. Najbardziej jednak wzruszała ją ich prostota i piękna, szczodra niedbałość w stosunku do samych siebie.
Rozumiała już wiele z tego, co mówili o życiu, czuła, że odkryli prawdziwe źródło niedoli ludzkiej i przywykła zgadzać się z ich myślami. Ale w głębi duszy nie wierzyła, że zdołają przebudować życie po swojemu, że starczy in siły, by przyciągnąć do swego obozu cały roboczy lud. Każdy chce być syty dzisiaj, nikt nie chce odkładać swego obiadu do jutra, jeśli może zjeść go teraz. Niewielu pójdzie tą daleką i trudną drogą, niewiele oczu dostrzeże na jej końcu bajeczne królestwo braterstwa wszystkich ludzi. Oto dlaczego wszyscy ci dobrzy ludzie, nie bacząc na ich brody i niekiedy znużone twarze, wydawali się jej dziećmi.
— Kochani wy moi — myślała kiwając głową.
Ale wszyscy oni już teraz żyli dobrym, poważnym i rozumnym życiem, mówili o prawdzie i sprawiedliwości i, chcąc nauczyć ludzi tego, co sami wiedzieli, nie szczędzili siebie. Rozumiała, że takie życie można pokochać mimo jego niebezpieczeństw i wzdychając oglądała się wstecz, gdzie wąską, ciemną, jednostajną smugą ciągnęła się jej przeszłość. Niespostrzeżenie zdobyła spokojną świadomość swojej użyteczności dla tego nowego życia — dawniej nigdy nić czuła się potrzebna komuś, a teraz widziała jasno, że jest potrzebna wielu. Było to nowe, przyjemne uczucie i podnosiło jej głowę...
Regularnie nosiła do fabryki odezwy. Uważała to za swój obowiązek. Szpicle przyzwyczaili się do niej — spowszedniała im. Kilka razy rewidowano ją, ale zawsze na drugi dzień po ukazaniu się odezw w fabryce. Gdy nie miała nic, umiała wzbudzić podejrzenia szpicli i stróży. Chwytali ją, obszukiwali, a ona udawała obrażoną, sprzeczała się z nimi i, zawstydziwszy ich, odchodziła dumna ze swojej zręczności. Podobała się jej ta gra.
Wiesowszczikowa nie przyjęto do fabryki. Poszedł na służbę do handlarza drzewa i rozwoził po osiedlu belki, deski i drwa na opał. Matka widywała go prawić codziennie. Mocno wpierając się drżącymi nogami w ziemię, szła para karych koni. Oba były stare, kościste, głowy ich kiwały się ze smutkiem i zmęczeniem, zamglone oczy mrugały ze znużenia. Za nimi ciągnęła się podrygując długa, mokra belka albo kupa desek, których końce uderzały o siebie z hałasem, a z boku puściwszy lejce, szedł Mikołaj, obdarty, brudny, w ciężkich butach i czapce zsuniętej na tył głowy, niezdarny jak pień wyrwany z ziemi. Mikołaj także kiwał głową patrząc pod nogi. Jego konie najeżdżały na oślep na inne wozy, na ludzi. Wokoło niego unosiły się jak trzmiele wściekłe wymysły, przecinały powietrze złe okrzyki. Nie podnosząc głowy i nie odpowiadając na nie, świstał ostro i przenikliwie i głucho mruczał do koni:
— Wio! Ciągnij!
Za każdym razem, gdy u Andrzeja zbierali się towarzysze, żeby przeczytać nowy numer zagranicznej gazety albo broszury, przychodził i Mikołaj, siadał w kącie i w milczeniu słuchał godzinę, dwie. Skończywszy czytanie młodzież długo dyskutowała. Ale Wiesowszczikow nie brał udziału w jej sporach. Zostawał najdłużej, i znalazłszy się sam z Andrzejem, zadawał mu ponure pytanie:
— A kto jest najbardziej winny ze wszystkich?
— Winny jest, widzisz, ten, kto pierwszy powiedział — to moje! Ale człowiek ten umarł kilka tysięcy lat temu i nie warto się na niego gniewać! — mówił żartobliwie chachoł, ale oczy jego patrzyły z niepokojem.
— A — bogaci? A ci, którzy są po ich stronie?
Chachoł chwytał się za głowę, targał wąsy i długo mówił prostymi słowami o życiu i o ludziach. Ale z jego słów wynikało zawsze, że winni są w ogóle wszyscy ludzie, i to nie zadowalało Mikołaja. Mocno zacisnąwszy grube wargi, kręcił przecząco głową, oświadczał z niedowierzaniem, że to coś nie tak, odchdził niezadowolony i ponury.
Pewnego razu powiedział:
— Nie, winni muszą być — oni są tutaj! I powiem ci — powinniśmy przeorać całe życie, jak zachwaszczone pole, bez litości
— Tak właśnie powiedział raz kontroler Isaj o was! — przypomniała sobie matka.
— Isaj? — zapytał po chwili milczenia Wiesowszczikow.
— Tak. Zły człowiek! Podgląda wszystkich, wypytuje — po naszej ulicy zaczął chodzić i do okien nam zaglądać...
— Zagląda? — powtórzył Mikołaj.
Matka leżała już w łóżku i nie widziała jego twarzy, ale zrozumiała, że powiedziała coś zbytecznego, bo chachoł odezwał się pośpiesznie, pojednawczo:
— A niech chodzi i zagląda! Ma dużo wolnego czasu, to chodzi sobie na spacer...
— Nie, poczekaj! — głucho powiedział Mikołaj. — Otóż on jest winny!
— Czemu? — zapytał chachoł. — Czy dlatego, że jest głupi?
Wiesowszczikow nie odpowiedział, odszedł.
Chachoł powoli i ze znużeniem chodził po pokoju, cicho szurając cienkimi pajęczymi nogami. Buty zdjął, robił to zawsze, żeby nie stukać i nie przeszkadzać Własowej. Ale Pelagia nie spała i, kiedy Mikołaj odszedł, powiedziała z lękiem:
— Boję się go!
— Taak! — powoli przeciągnął Andrzej. — Chłopak zacięty. Wy, mateńko, o Isaju z nim nie mówcie — ten Isaj naprawdę szpieguje.
— Cóż tu dziwnego? Ma kuma żandarma — zauważyła matka.
— Jeszcze go Mikołaj gotów pobić — ciągnął dalej z obawą chachoł. — Otóż widzicie, jakie uczucia wychowali panowie komendanci naszego życia u prostych żołnierzy? Gdy tacy ludzie, jak Mikołaj, poczują swoją krzywdę i wyczerpie się ich cierpliwość — co wtedy będzie? Niebo krwią zabryzgają, a ziemia się od niej jak mydło zapieni...
— Tak mi straszno, Jędrusiu! — cicho zawołała matka.
— Żeby nie łykali much, to by nie żygali! — powiedział po chwili milczenia Andrzej. — I mimo wszystko, mateńko, każda kropla ich krwi jest już z góry obmyta morzem łez ludu...
I nagle zaśmiawszy się cicho, dorzucił:
— To sprawiedliwe — ale — to nie pociesza!

XXII

Pewnego razu, w święto, matka przyszła ze sklepiku, otworzyła drzwi i stanęła w progu, oblana nagłą radością jak ciepłym letnim deszczem: w pokoju dźwięczał mocny głos Pawła.
— Otóż i ona! — zawołał chachoł.
Matka widziała, jak gwałtownie odwrócił się Paweł. Jego oczy zapłonęły uczuciem, które zapowiadało dla niej coś wielkiego i nowego.
— Przyszedł i... jest w domu... — wybełkotała i, zaskoczona niespodzianką, zmieszana, usiadła.
Nachylił silę nad nią. Był blady, w kątach jego oczu błyszczały drobne, jasne łzy, usta drżały. Chwilę milczał i matka patrzyła na niego także w milczeniu.
Chachoł, cicho poświstując, przeszedł mimo nich, ze spuszczoną głową, i wyszedł na podwórze.
— Dziękuję, mamo! — głębokim, niskim głosem powiedział Paweł ściskając jej rękę drżącymi palcami. — dziękuję, kochanie!
Radośnie wstrząśnięta wyrazem twarzy i dźwiękiem głosu syna, gładziła jego głowę i, wstrzymując bicie serca, powtarzała cicho:
— Bóg z tobą! Za co?
— Za to, że pomagasz wielkiemu naszemu dziełu, dziękuję! — odpowiedział. — Kiedy człowiek może nazwać swoją matkę matką i z ducha — rzadkie to szczęście!
Matka chłonąc chciwie otwartym sercem jego słowa, w milczeniu rozkoszowała się synem. Stał przed nią taki promienny i bliski.
— Widziałem, mamo, że wiele rzeczy boleśnie raniło ci serce, że ci trudno. Myślałem, że nigdy nie pogodzisz się z nami, nie uznasz naszych myśli za swoje, że będziesz w milczeniu cierpiała, jak cierpiałaś całe życie. To było ciężkie dla mnie!...
— Jędruś dużo rzeczy pomógł mi zrozumieć — przerwała mu.
— Opowiadał mi o tobie! — śmiejąc się powiedział Paweł.
— I Jegor także. To mój swojak. Jędruś mnie nawet czytać chciał uczyć.
— A ty — wstydziłaś silę i sama w tajemnicy zaczęłaś się uczyć.
— Już podpatrzył! — wykrzyknęła zmieszana matka. I zaniepokojona nadmiarem radości napełniającej jej serce, zaproponowała Pawłowi:
— Trzeba go zawołać! Umyślnie odszedł, żeby nie przeszkadzać. On — nie ma matki...
— Andrzej! — krzyknął Paweł otwierając drzwi do sieni — gdzie jesteś?
— Tutaj. Chcę drzewa narąbać.
— Chodź tu!
Ale Andrzej przyszedł nie od razu, a wszedłszy nareszcie do kuchni, zauważył po gospodarsku:
— Trzeba powiedzieć Mikołajowi, żeby drzewa przywiózł — mało już mamy drzewa. Widzicie, mateńko, jak Paweł wygląda? Zamiast tego, żeby karać buntowników, władze odkarmiają ich tylko...
Matka roześmiała się. Serce zamierało w niej jeszcze ze szczęścia, była pijana radością, ale jednocześnie budziła się w niej ostrożność skąpca. Chciała widzieć syna tak spokojnego, jak zawsze: było jej zbyt dobrze i pragnęła złożyć tę pierwszą wielką radość swego życia w głębi serca, ukryć ją w nim, by zachowała się tam tak żywa i silna, jak przyszła. I obawiając się stracić z niej coś, śpieszyła ukryć ją, jak łowca ptaków, który przypadkiem złapał rzadkiego ptaka.
— Siadajmy do obiadu! Ty, Pawełku, nie jadłeś pewnie jeszcze — zaproponowała krzątając się.
— Nie. Dowiedziałem się wczoraj od dozorcy, że postanowiono mnie wypuścić. Nie mogłem ani pić, ani jeść...
— Pierwszego spotkałem tutaj starego Sizowa — opowiadał Paweł. — Zobaczywszy mnie, przeszedł na drugą stronę, wita się. Mówię mu — wy teraz ostrożnie ze mną, jestem człowiekiem niebezpiecznym i znajduję się pod dozorem policji. Nic nie szkodzi — mówi. I wiesz, jak zapytał o siostrzeńca? Jak tam — mówi — Fedzia? Czy dobrze się sprawował? Co to znaczy — dobrze się sprawować w więzieniu? No — powiada — czy nie mówił czegoś niepotrzebnego, nie wypaplał czegoś przeciw towarzyszom? A kiedy odpowiedziałem, że Fedzia jest uczciwym i mądrym człowiekiem, pogładził brodę i dumnie oświadczył — my, Sizowowie, złych ludzi w swojej rodzinie nie mamy!
— To stary z głową! — powiedział chachoł kiwając głową. — Rozmawiamy z nim często — dobry chłop. Czy prędko wypuszczą Fedzię?
— Myślę, że wszystkich wypuszczą — Nie mają w ręku nic, prócz zeznań Isaja, a cóż on mógł powiedzieć?
Matka chodziła tam i z powrotem i patrzyła na syna, Andrzej słuchając jego opowiadań, stał przy oknie założywszy ręce w tył. Paweł chodził po pokoju. Odrosła mu broda i miękkie, delikatne włosy wiły się na policzkach zmiękczając śniadość jego twarzy.
— Siadajcie — poprosiła matka stawiając na stole gorącą strawę.
Przy obiedzie Andrzej opowiedział o Rybinie. Gdy skończył, Paweł zawołał z żalem:
— Gdybym był w domu, nie puściłbym go! Co on zabrał ze sobą? Uczucie wielkiego buntu i — zamęt w głowie.
— No — powiedział chachoł uśmiechając się — gdy człowiek ma czterdzieści lat i długo borykał się w sobie z różnymi myślami — trudno go przerobić...
Wywiązał się jeden z tych sporów, gdy ludzie zaczynali mówić słowami niezrozumiałymi dla matki. Skończyli już jeść, ale ciągle jeszcze obsypywali się wzajemnie gradem mądrych, wymyślnych słów. Czasem mówili coś zrozmialszego.
— Powinniśmy iść naszą drogą i ani na krok nie zbaczać z niej! — twardo powiedział Paweł.
— I natknąć się na tej drodze na kilkadziesiąt milionów ludzi, którzy powitają nas jak wrogów...
Matka przysłuchiwała się ich sporowi i rozumiała, że Paweł nie lubi chłopów, a chachoł występuje w ich obronie dowodząc, że i chłopów trzeba uczyć dobra. Matka lepiej rozumiała Andrzeja i wydawało się jej, że to on ma słuszność, ale gdy mówił Paweł, wytężała całą uwagę i, wstrzymując oddech, czekała odpowiedzi syna, żeby jak najprędzej dowiedzieć się, czy nie obraził go chachoł!... Ale krzyczeli na siebie nie obrażając się...
Czasem matka pytała syna:
— Czy to aby tak, Pawełku?
Odpowiadał uśmiechając się:
— Tak!
— Szanowny pan — z uprzejmą zjadliwością mówił chachoł — podjadł sobie do syta, ale źle przeżuł i kawałeczek utknął w gardle wielmożnemu panu. Może przepłucze pan sobie gardziołko?
— Nie wygłupiaj się! — poradził mu Paweł.
— Ależ ja — jak na żałobnym nabożeństwie!
Matka śmiała się cicho kiwając głową.

XXIII

Zbliżała się wiosna, topniał śnieg obnażając brud i sadzę ukrytą w swojej głębi. Z każdym dniem brud i błoto uporczywiej rzucały się w oczy, cała osada wydawała się odziana w łachmany, nieumyta. Za dnia kapało z dachów, topniał śnieg, szare ściany domów pociły się i dymiły, a w nocy wszędzie bielały niewyraźnie lodowe sopelki. Coraz częściej na niebie ukazywało się słońce i śmielej szemrały spływające ku bagnom strumienie.
Przygotowywano się do obchodu Pierwszego Maja.
Po fabryce i osadzie fruwały odezwy, wyjaśniające znaczenie tego święta, i nawet nietknięta propagandą młodzież mówiła czytając je:
— Trzeba to urządzić!
Wiesowszczikow uśmiechając się ponuro wołał:
— Czas już! Dosyć tej zabawy w chowanego!
Cieszył się Fedzia Mazin. Wychudł bardzo, a nerwowe trzepotanie jego ruchów i słów czyniło go podobnym do skowronka w klatce. Towarzyszył mu zawsze milczący i zbyt poważny na swój wiek Jakub Somow, pracujący teraz w mieście. Samojłow, który jeszcze bardziej wyrudział w więzieniu, Wasyli Gusiew, Bukin, Dragunow i jeszcze niektórzy dowodzili konieczności pójścia z bronią, ale Paweł, Andrzej, Somow i inni nie zgadzali się z nimi.
Przyszedł Jegor, jak zawsze zmęczony, spotniały, zadyszany, i żartował:
— Praca nad zmianą istniejącego ustroju jest wielką pracą, towarzysze, ale żeby miała większe widoki powodzenia, muszę kupić sobie nowe buty! — mówił wskazując na swoje porwane i mokre trzewiki. — Kalosze porwały mi się także nieuleczalnie i każdego dnia przemaczam sobie nogi. Nie chcę przejechać się do wnętrza ziemi, zanim nie wyrzekniemy się publicznie starego świata i dlatego proponuję odrzucić wniosek towarzysza Samojłowa o zbrojnej demonstracji, a natomiast uzbroić mnie w parę mocnych butów, albowiem jestem głęboko przekonany, że będzie to pożyteczniejsze dla tryumfu socjalizmu, niż największe nawet mordobicie!...
Tym samym wyszukanym językiem opowiadał robotnikom o tym, jak w różnych krajach lud starał się ulżyć swojej doli. Matka lubiła go słuchać i wyniosła z jego przemówień szczególne wrażenie: najchytrzejszymi wrogami ludu, którzy go najczęściej i najokrutniej oszukiwali, były maleńkie człowieczki, pyzate, o czerwonych pyskach, niegodziwe, chciwe, chytre i okrutne. Gdy było im ciężko pod władzą cesarzy, podjudzali lud przeciw władzy carskiej, ale kiedy lud powstawał i odbierał władzę z rąk królewskich, człowieczki podstępnie przywłaszczali ją sobie, zaganiali lud do nor, a jeśli przeciwstawiał się im — wybijali go setkami i tysiącami.
Pewnego razu zebrawszy się na odwagę, opowiedziała mu o tym obrazie, który wytworzyła sobie z jego opowiadań, i — zapytała:
— Czy to tak, Jegorze Iwanowiczu?
Jegor śmiał się wywracając oczy, dusił się, rozcierał pierś rękami.
— Zaprawdę tak, mamusiu! Schwyciliście za rogi byka historii! Na tym żółciutkim tle są pewne ornamenty, to jest wyszywanki, ale nie zmieniają one istoty rzeczy! Rzeczywiście te tłuściutkie człowieczki, to główni winowajcy i najbardziej jadowite owady kąsające lud. Francuzi udatnie nazwali ich — burżua. Zapamiętajcie, mamusiu — burżuja. Gryzą one nas, gryzą i wysysają...
— Bogaci, czy tak? — zapytała matka.
— Otóż to właśnie! W tym leży ich nieszczęście. Jeśli, widzicie, do pożywienia dziecka dodawać po odrobinie miedzi, to to wstrzymuje wzrost jego kości, i dziecko staje się karzełkiem, a jeżeli truć człowieka złotem — dusza jego robi się maleńka, martwa i szara, zupełnie jak gumowa piłeczka za pięć groszy.
Pewnego razu mówiąc o Jegorze, Paweł powiedział:
— Wiesz, Andrzeju, najwięcej żartują ci ludzie, w których serce płacze...
Chachoł pomilczał, po czym przymrużywszy oczy, odpowiedział:
— Gdybyś miał słuszność, cała Rosja umierałaby ze śmiechu...
Znowu zjawiła się Natasza. Natasza także siedziała w więzieniu, gdzieś w innym mieście, ale to nie zmieniło jej. Matka zauważyła, że przy niej chachoł stawał się weselszy, sypał żartami, zaczepiał wszystkich z właściwą sobie czułą zjadliwością wzbudzając w niej śmiech. Ale gdy odchodziła zaczynał smutnie gwizdać swoje nie kończące się pieśni i długo chodził po pokoju jednostajnie szurając nogami.
Często przybiegała Sasza, zawsze zachmurzona i śpiesząca się dokądś i coraz bardziej czegoś kanciasta i szorstka.
Pewnego razu Paweł odprowadzając ją wyszedł do sieni i nie zamknął za sobą drzwi; matka usłyszała ich rozmowę:
— To wy będziecie nieść sztandar?
— Ja.
— Czy to postanowione?
— Tak. Mam do tego prawo.
— Znowu więzienie?!
Paweł milczał.
— Czy nie moglibyście... — zaczęła i urwała.
— Co? — zapytał Paweł.
— Ustąpić komu innemu...
— Nie! — powiedział stanowczo.
— Pomyślcie — macie taki wpływ, kochają was!... Wy i Nachodka jesteście na czele tutaj — ile możecie zrobić w osadzie — pomyślcie! A przecież za to ześlą was daleko i na długo!.
Matce wydało się, że w głosie dziewczyny brzmią dobrze znane jej uczucia — smutek i strach. I słowa Saszy padały na jej serce jak wielkie krople lodowatej wody.
— Nie, zdecydowałem się już! — powiedział Paweł. — I nie wyrzeknę się tego za nic.
— Nawet, jeśli ja będę prosić?...
Paweł zaczął nagle mówić prędko i jakoś szczególnie surowo:
— Wy nie powinniście tak mówić! Co wam? Wam nie wolno!. Jestem człowiekiem! — powiedziała cicho.
— Dobrym człowiekiem! — tak samo cicho, ale jakoś osobliwie, jakby dusząc się, powiedział Paweł. — Człowiekiem, który jest mi drogi, i dlatego... dlatego nie trzeba tak mówić...
— Żegnaj!... — odezwała się dziewczyna.
Po stuku jej obcasów matka poznała, że odeszła prędko, prawie pobiegła. Paweł wyszedł za nią na podwórze.
Ciężki, dławiący strach ścisnął serce matki. Nie zrozumiała o czym mówili, ale czuła, że czeka ją cierpienie.
— Co on chce zrobić?
Paweł wrócił razem z Andrzejem; chachoł mówił kiwając głową:
— Ech! Isaj, Isaj! Co z nim począć?
— Trzeba mu poradzić, żeby zaprzestał swoich knowań! — pochmurnie powiedział Paweł.
— Pawełku, co ty chcesz zrobić? — zapytała matka spuszczając głowę.
— Kiedy? Teraz?
— Pierwszego... Pierwszego Maja.
— Aha! — wykrzyknął Paweł. I zniżając głos: — Będę niósł nasz sztandar. Pójdę z nim na czele wszystkich. Za to posadzą mnie pewnie znowu do więzienia.
Oczy zapiekły matkę, w ustach poczuła nieprzyjemną suchość. Paweł wziął jej rękę, pogładził.
— Zrozum, że to potrzebne!
— Ja przecież nic nie mówię! — powiedziała powoli podnosząc głowę. Ale kiedy oczy jej spotkały się z upartym blaskiem jego spojrzenia, spuściła ją znowu.
Puścił jej rękę, westchnął i powiedział z wyrzutem:
— Nie martwić się powinnaś, ale cieszyć. Kiedyż będą matki, które nawet na śmierć poślą swoje dzieci z radością?...
— Hop! Hop! — mruknął chachoł. — Pojechał pan zakasawszy kaftan!...
— Czy ja coś mówię? — powtórzyła matka. — Ja ci nie przeszkadzam przecież. A jeżeli mi ciebie żal, to już takie nasze matczyne...
Odwrócił się od niej i usłyszała jego szorstkie, ostre słowa:
— Jest miłość, która przeszkadza człowiekowi żyć...
Matka wzdrygnęła się. Lękała się, że Paweł powie jeszcze coś odtrącającego serce, i szybko przerwała mu:
— Nie trzeba, Pawełku! Ja rozumiem — inaczej nie możesz — dla towarzyszy...
— Nie! — powiedział Paweł. — Ja — dla siebie.
W drzwiach stanął Andrzej. Był wyższy niż drzwi i teraz stojąc w nich jak w bramie, musiał dziwacznie podgiąć kolana opierając się jednym ramieniem o framugę, a drugie ramię, szyję i głowę wystawiając naprzód.
— Dość już tej gadaniny, mój panie! — powiedział ponuro zatrzymując na twarzy Pawła swoje wypukłe oczy. Był podobny do jaszczurki w szczelinie skalnej.
Matce chciało się rozpłakać. Nie chcąc, żeby syn widział jej łzy, zamruczała nagle:
— Ach, Boże mój! Zapomniałam...
I wyszła do sieni. Tam wetknęła głowę w kąt i dała folgę łzom swojej krzywdy. Płakała w milczeniu, bezdźwięcznie, słabnąc od łez, jak gdyby razem z nimi upływała krew jej serca.
Przez uchylone drzwi dochodziły do niej głuche odgłosy ich sporu.
— Ty co — zachwycasz się sobą męcząc matkę? — pytał chachoł.
— Nie masz prawa tak mówić! — krzyknął Paweł.
— Dobry byłby ze mnie przyjaciel, gdybym milczał widząc twoje głupie, koźlęce podskoki! Czy wiesz chociaż, po coś to powiedział?
— Trzeba zawsze mówić twardo i tak, i nie!
— Jej?
— Wszystkim! Nie chcę ani miłości, ani przyjaźni, która czepia się nóg, zatrzymuje...
— Bohater! Wytrzyj nos! Wytrzyj i — idź powiedzieć to wszystko Saszeńce. Jej trzeba to było powiedzieć...
— Powiedziałem!
— Tak? Kłamiesz! Do niej mówiłeś łagodnie, do niej mówiłeś czule, nie słyszałem, ale — wiem! Ale przed matką rozpuściłeś ogon jak paw... bohater! Zrozum, koźlaku, że twoje bohaterstwo nie warte jest grosza!
Własowa zaczęła prędko ścierać łzy z policzków. Przestraszyła się, że chachoł obrazi Pawła, pośpiesznie otworzyła drzwi, weszła do kuchni i, drżąca jeszcze, pełna rozpaczy i strachu, odezwała się głośno:
— Uch, zimno! A — wiosna przecie....
Zakrzątała się w kuchni przesuwając bez celu różne rzeczy z miejsca na miejsce i starając się zagłuszyć zniżone głosy w pokoju.
— Wszystko się zmieniło — ciągnęła dalej jeszcze głośniej — ludzie stali się gorętsi, a pogoda chłodniejsza. Bywało w tym czasie ciepło takie, niebo jasne, słońce...
W pokoju umilkło. Zatrzymała się pośrodku kuchni, w oczekiwaniu.
— Słyszałeś? — rozległo się ciche pytanie Andrzeja. — To trzeba zrozumieć, do diabła! Tu jest większe bogactwo niż w tobie.
— Napijecie się herbatki? — spytała drżącym głosem. I nie czekając odpowiedzi zawołała, żeby ukryć to drżenie:
— Co to jest, że tak zmarzłam!
Paweł wyszedł do niej powoli. Patrzył spode łba, z zawstydzonym uśmiechem na drżących ustach.
— Przebacz mi, mamo! Smarkacz jeszcze ze mnie! Głupiec! — powiedział cicho.
— Nie odtrącaj mnie! — krzyknęła przytulając jego głowę do piersi. — Nie mów nic! Bóg z tobą — twoje życie to twoja sprawa! Ale nie rań mi serca! Czy może matka nie żałować? Nie może! Wszystkich mi żal! Wszyscyście dla mnie jak rodzeni, wszyscy — zasługujecie... Kto was pożałuje, prócz mnie?... Idziesz, za tobą inni. Wszystko rzucili, poszli... Pawełku!
W piersiach jej trzepotała wielka, gorąca myśl i uskrzydlała jej serce uczuciem natchnionej, bolesnej radości. Matka nie umiała jednak znaleźć słów i w męce swojej niemoty machała ręką i patrzyła w twarz syna oczyma płonącymi wyrazistym, ostrym bólem...
— Już dobrze, mamo! Wybacz... Przecież widzę! — wyjąkał spuszczając głowę. I rzuciwszy jej przelotne spojrzenie, dorzucił z uśmiechem odwracając głowę, zawstydzony, ale szczęśliwy:
— Nie zapomnę tego nigdy — daję słowo!
Odsunęła go od siebie i, zaglądając do pokoju, powiedziała do Andrzeja z czułą prośbą:
— Jędrusiu! Nie krzyczcie na niego! Wy, naturalnie, jesteście starsi, ale...
Chachoł stał, odwrócony do niej plecami. Nie poruszył się, tylko dziwacznie i śmiesznie zaryczał:
— U! U! U! Będę wrzeszczeć na niego! I bić będę także!
Szła ku niemu powoli, z wyciągniętą ręką.
— Najlepszy mój człowieku... — mówiła.
Chachoł odwrócił się, spuścił głowę jak byk i, ścisnąwszy za plecami ręce, przeszedł obok niej do kuchni. Stamtąd odezwał się jego ponuro kpiący głos:
— Zabieraj się stąd, Paweł, żebym ci głowy nie odgryzł! Nie bójcie się, mateńko, ja tylko tak żartuję! Postawię samowar. Tak! Ależ drzewo macie... Mokre, diabła warte!
Zamilkł. Gdy matka weszła do kuchni, siedział na podłodze dmuchając w samowar. Nie patrząc na nią, chachoł zaczął znowu:
— Nie bójcie się — nie dotknę go! Jestem miękki jak parzona rzepa! I ja... Ej ty, bohaterze, nie słuchaj! — I ja kocham go przecież! Tylko nie lubię — jego nowej kamizelki... On, widzicie, włożył nową kamizelkę, która bardzo mu się podoba. Chodzi więc nadęty, brzuch wysuwa i rozpycha wszystkich: popatrzcie, jaką mam kamizelkę! Kamizelka jest ładna — to prawda, ale — po co rozpychać się? I tak jest dość ciasno.
Paweł uśmiechnął się i zapytał:
— Czy długo jeszcze będziesz gderał? Dałeś mi już lanie, więc — dosyć chyba?
Chachoł siedział na podłodze z nogami wyciągniętymi po obydwu stronach samowaru i — przyglądał mu się pilnie. Matka stała przy drzwiach. Oczy jej z łagodnym smutkiem zatrzymały się na okrągłym karku Andrzeja i jego długiej, zgiętej szyi. Chachoł odrzucił w tył tułów opierając się rękoma o podłogę, spojrzał na matkę i syna trochę zaczerwienionymi oczyma i powiedział półgłosem mrugając:
— Dobrzy z was ludzie — tak!
Paweł schylił się, schwycił jego rękę.
— Nie szarp! — głucho powiedział chachoł. — Jeszcze mnie przewrócisz!...
— Czego się wstydzicie? — odezwała się matka. — Pocałowalibyście się, objęlibyście się, mocno, mocno...
— Chcesz? — zapytał Paweł.
— Można! — powiedział chachoł podnosząc się.
I objąwszy się mocno, zamarli na sekundę, dwa ciała i jedna dusza płonąca gorącym uczuciem przyjaźni.
Po twarzy matki popłynęły znowu łzy, ale nie były to już ciężkie łzy smutku. Ocierając je, powiedziała z zawstydzeniem:
— Lubi baba popłakać — ze zmartwienia płacze i z radości płacze!...
Chachoł odsunął Pawła miękkim ruchem i, wycierając oczy palcami, powiedział:
— Dosyć! Naswawoliły się cielęta, czas iść na pieczeń! Ach, diabelskie drzewo! Dmuchałem, dmuchałem — zaprószyłem sobie oczy...
Paweł spuściwszy głowę, usiadł przy oknie i powiedział cicho:
— Takich łez nie wstyd...
Matka podeszła do niego, usiadła obok. Uczucie ciepła i dziwnej rześkości napełniło jej serce. Było jej smutno, ale przyjemnie i spokojnie.
— Już ja zbiorę naczynia, posiedźcie sobie, mateńko! — powiedział chachoł wychodząc z pokoju. — Odpocznijcie! Namęczyliśmy was...
I w pokoju rozległ się jego śpiewny głos.
— Dobrze jest tak poczuć życie jak my teraz — prawdziwe, ludzkie życie!....
— Tak! — powiedział Paweł spojrzawszy na matkę.
— Wszystko stało się inne! — odezwała się. — Cierpienie inne, radość — inna...
— Tak właśnie powinno być! — powiedział chachoł. — Bo rośnie przecież nowe serce, mateńko moja miła, nowe serce w życiu wyrasta. Idzie człowiek, oświeca życie ogniem rozumu i krzyczy, i nawołuje: ludzie wszystkich krajów, łączcie się w jedną rodzinę! I na jego wołanie wszystko, co jest dobrego w sercach, łączy się w jedno wielkie serce, silne i dźwięczne jak srebrny dzwon...
Matka zacisnęła usta, żeby opanować ich drżenie i zamknęła oczy, żeby nie płakały.
Paweł podniósł rękę i chciał coś powiedzieć, ale matka ujęła ją, pociągnęła w dół i szepnęła:
— Nie przeszkadzaj mu...
Wiecie? — powiedział chachoł stając w drzwiach. — Dużo niedoli czeka jeszcze ludzi, wiele krwi wycisną z nich jeszcze, ale wszystko to, całe moje cierpienie i krew, to jeszcze mała cena za to, co już teraz jest w moim sercu i w moim mózgu... Jestem już bogaty, wycierpię, ponieważ jest we mnie radość, której nikt, nic, nigdy nie zabije! W tej radości — siła!
Pili herbatę, siedzieli przy stole do północy prowadząc szczerą i serdeczną rozmowę o życiu, o ludziach, o przyszłości.
I kiedy jakaś myśl była zrozumiała dla niej, matka westchnąwszy brała coś ze wspomnień swojej przeszłości, a było to zawsze coś ciężkiego i brutalnego, i tym kamieniem ze swego serca umacniała myśl.
Strach jej stopniał w ciepłym potoku rozmowy, czuła się teraz, jak w ów dzień, kiedy ojciec powiedział jej surowo:
— Dość tego wykrzywiania gęby! Znalazł się głupiec, chce cię brać, idź! Wszystkie dziewczyny za mąż wychodzą, wszystkie baby dzieci rodzą, wszyscy rodzice przez dzieci cierpią! Ty co jesteś — nie człowiek?
Po tych słowach zobaczyła przed sobą nieuniknioną ścieżkę, która wiła się wokół pustego, ciemnego miejsca. I nieunikniona konieczność pójścia tą ścieżką napełniła jej serce kamiennym spokojem. Tak było i teraz. Ale czując zbliżanie się nowego nieszczęścia, mówiła w duchu do kogoś:
— Macie! Weźcie!
I to sprawiało ulgę jej cichemu bólowi, który drgał i śpiewał w jej piersi jak napięta struna.
W głębi jej duszy tliła się jednak słabym, ale nie gasnącym płomieniem nadzieja, że wszystkiego jej nie zabiorą, nie wydrą... Coś zostanie...

XXIV

Z samego rana, zaledwie Paweł i Andrzej wyszli, zastukała do okna wystraszona Korsunowa i zawołała z pośpiechem:
— Isaja zabili! Chodźmy popatrzeć...
Matka wzdrygnęła się, a w głowie jej jak iskra, przeleciało imię zabójcy.
— Kto? — spytała krótko zarzucając na plecy chustkę.
— Nie siedzi tam przecie nad Isajem! Dźgnął i poszedł — odpowiedziała Maria.
Na ulicy dodała:
— Teraz znowu zaczną szperać, szukać winowajcy. Dobrze, że twoi byli w nocy w domu — ja mogę poświadczyć. Po północy przechodziłam, zajrzałam przez okno, wszyscyście przy stole siedzieli...
— Co ty, Mario? Czy o nich można nawet pomyśleć? — z przestrachem wykrzyknęła matka.
— A kto go zabił? Na pewno wasi! — z przekonaniem powiedziała Korsunowa. — Wszyscy wiedzą, że ich szpiegował...
Matka zatrzymała się tracąc oddech. Przyłożyła rękę do piersi.
— A tobie co? Nie bój się! Należało się to złodziejowi! Chodźmy prędzej, bo go wywiozą!...
Matka chwiała się na nogach na myśl o Wiesowszczikowie.
— No i zdobył się! — myślała tępo.
Niedaleko od murów fabryki, na miejscu niedawno spalonego domu depcząc węgle i podnosząc kurz z popiołu, stał tłum ludzi i huczał jak rój trzmieli. Dużo było kobiet, jeszcze więcej dzieci, sklepikarze, służący z szynku, policjanci, żandarm Peltin, wysoki starzec z puszystą srebrną brodą i medalami na piersiach.
Isaj pół leżał na ziemi, oparty plecami o opalone deski, zwiesiwszy obnażoną głowę na prawe ramię. Prawa ręka była wsunięta w kieszeń spodni, palce lewej wbiły się w pulchną ziemię. — Matka spojrzała mu w twarz. Jedno oko Isaja patrzyło zamglone na czapkę leżącą między jego rozrzuconymi, jakby ze zmęczenia, nogami, pół otwarte usta miały zdziwiony wyraz, ryża bródka sterczała w bok. Chude ciało o ostrej głowie i kościstej, piegowatej twarzy, stało się jeszcze mniejsze, ściągnięte przez śmierć. Matka westchnęła i przeżegnała się. Za życia był jej wstrętny, teraz budził w niej ciche politowanie.
— Nie ma krwi — zauważył ktoś półgłosem. — Pewnie kulakiem huknęli.
Rozległ się donośny, zły głos:
— Zamknęli pysk szpiclowi...
Żandarm wstrząsnął się i, rozsuwając tłum rękami, zapytał z pogróżką:
— Kto tu się mądrzy — co?
Ludzie rozsypali się pod jego szturchańcami, niektórzy szybko uciekli. Ktoś zaśmiał się złośliwie.
Matka poszła do domu.
— Nikt go nie żałuje! — myślała.
A przed nią stała jak cień szeroka postać Mikołaja, jego wąskie oczy patrzyły chłodno i z okrucieństwem, a prawa ręka kiwała się, jakby uderzył się w nią...
Gdy syn i Andrzej przyszli na obiad, spytała ich przede wszystkim:
— No i co? — Nikogo nie zaaresztowali za Isaja?
— Nie słychać! — odezwał się chachoł.
Widziała, że obydwaj byli przygnębieni.
— O Mikołaju nic nie mówią? — zapytała cicho.
Surowe oczy syna zatrzymały się na jej twarzy.
— Nie mówią — powiedział wyraźnie. — I chyba nie myślą. Nie ma go. Wczoraj w południe wyjechał nad rzekę i jeszcze nie powrócił. Pytałem o niego...
— Dzięki Bogu! — odetchnęła z ulgą matka. — Dzięki Bogu! Chachoł spojrzał na nią i spuścił głowę.
— Leży — w zamyśleniu powiedziała matka — i jakby się dziwił — taką ma twarz. I nikt go nie żałuje, nikt nie powie dobrego słowa. Mały taki, niepozorny, zupełnie jak odłamek — odłamał się od czegoś, upadł i leży...
Przy obiedzie Paweł nagle rzucił łyżkę i zawołał:
— Nie rozumiem tego!
— Czego? — zapytał chachoł.
— Zabić zwierzę tylko dlatego, że trzeba jeść — i to już nawet jest wstrętne. Zabić zwierzę — drapieżnika — to zrozumiałe! Ja sam mógłbym zabić człowieka, który stał się zwierzęciem dla ludzi. Ale zabić takiego nędznego człowieczka — że też ręka nie opadnie?
Chachoł wzruszył ramionami, po czym powiedział:
— Ten był szkodliwy nie mniej, niż zwierzę. Komar wypije trochę naszej krwi — też zabijamy!
— No, tak! Mnie nie o to chodzi... Mówię, że... to wstrętne!
— Co robić? — znowu powiedział Andrzej wzruszając ramionami.
— Czy ty mógłbyś zabić takiego? — zapytał w zamyśleniu Paweł, po długiej chwili milczenia.
Chachoł popatrzył na niego swoimi okrągłymi oczyma, przelotnie spojrzał na matkę i ze smutkiem, ale twardo odpowiedział:
— Za towarzyszy, za sprawę — wszystko mogę! I zabiję. Choćby syna.
— Oj, Jędrusiu! — cicho wykrzyknęła matka.
Uśmiechnął się i powiedział:
— Nie można inaczej! Takie jest życie...
— Taak!... — powoli przeciągnął Paweł — Takie jest życie...
W nagłym podnieceniu, jakby pod wpływem jakiegoś wewnętrznego wstrząsu, Andrzej wstał, machnął rękami i zaczął mówić:
— Cóż robić? Trzeba nienawidzić człowieka, żeby prędzej nastał czas, gdy będzie można tylko zachwycać się ludźmi. Trzeba niszczyć tego, kto przeszkadza biegowi życia, kto sprzedaje ludzi za pieniądze, żeby kupić za nie spokój albo szacunek. Jeżeli na drodze sprawiedliwych stoi Judasz i chce ich sprzedać, byłbym sam Judaszem, gdybym nie zgładził go! Nie mam prawa? A oni, nasi panowie, mają prawo utrzymywać żołnierzy i katów, publiczne domy i więzienia, katorgę i całe to plugastwo, które chroni ich spokój i ciepełko ich domowego ogniska? Czasem i ja mogę być zmuszony wziąć do ręki ich pałkę — cóż robić? Wezmę ją, nie uchylę się... Oni zabijają nas dziesiątkami i setkami — to daje mi prawo podnieść rękę i opuścić ją na jedną z głów wroga, który podszedł do mnie bliżej niż inni i jest niebezpieczniejszy dla sprawy mego życia. Takie jest życie. Idę przeciw niemu, nie chcę go. Wiem — ich krwią niczego się nie stworzy, ich krew nie jest płodna!... Prawda rośnie dobrze, gdy nasza krew zrasza ziemię rzęsistym deszczem. Ich krew jest zgniła i znika bez śladu. Wiem o tym! Ale przyjmę na siebie grzech, zabiję, jeśli zobaczę, że — trzeba! Ja przecież mówię tylko w swoim imieniu. Mój grzech umrze wraz ze mną, nie splami przyszłości, nie zabrudzi nikogo, prócz mnie — nikogo!
Chodził po pokoju machając ręką przed twarzą, jak gdyby rąbał coś w powietrzu, odcinał od samego siebie. Matka patrzyła na niego ze smutkiem i niepokojem czując, że coś pękło w nim i że boli go. Ciemne, niebezpieczne myśli o zabójstwie opuściły ją — jeśli nie zabił Wiesowszczikow, to nikt z towarzyszy Pawła nie mógł zrobić tego — myślała. Paweł opuścił głowę i słuchał chachoła, a chachoł mówił z uporem i z mocą:
— Na drodze w przyszłość trzeba czasem iść i przeciw samemu sobie. Trzeba umieć oddać wszystko, całe serce. Oddać życie, umrzeć za sprawę, to łatwe! Oddaj — więcej, oddaj to, co jest ci droższe, niż życie — oddaj — wtedy bowiem wzrośnie w moc to, co ci jest najdroższe — twoja prawda!
Zatrzymał się pośrodku pokoju, pobladły, z pół przymkniętymi oczyma, i przemówił podniósłszy rękę, jakby w uroczystym przyrzeczeniu:
— Wiem — przyjdzie czas, kiedy ludzie będą się sobą wzajemnie zachwycać, kiedy jeden człowiek będzie w oczach drugiego jak gwiazda. Wolni ludzie będą chodzić po ziemi, wielcy swoją wolnością. Wszyscy pójdą z otwartymi sercami, a serce każdego człowieka będzie czyste, wolne od zawiści, i nie będzie w nim złości. To już nie życie będzie wtedy, ale służba człowiekowi, i obraz człowieka wzniesie się wysoko — dla wolnych nie ma nieosiągalnych szczytów. Wtedy będzie się żyć dla prawdy, swobody i piękna, i za najlepszych będzie się uważać tych, którzy szerzej objęli sercem świat, którzy głębiej pokochają go — najlepszymi będą najwolniejsi — w nich jest najwięcej piękna! Wielcy będą ludzie tego życia...
Zamilkł, wyprostował się i powiedział donośnie, całą piersią:
— Tak — dla tego życia gotów jestem na wszystko...
Twarz drgnęła mu, z oczu popłynęły jedna za drugą duże i ciężkie łzy.
Paweł podniósł głowę i patrzył na niego blady, szeroko otwartymi oczyma, matka wstała z krzesła czując jak rośnie i nadciąga ciemny lęk.
— Co z tobą, Andrzeju? — cicho zapytał Paweł.
Chachoł potrząsnął głową, wyciągnął się jak struna i powiedział patrząc na matkę:
— Widziałem... wiem...
Wstała, szybko podeszła do niego, chwyciła go za ręce.
Próbował wydrzeć jej prawą, ale ona uczepiła się jej mocno i mówiła gorącym szeptem:
— Kochanie moje! Ciszej! Najdroższy mój!
— Poczekajcie! — głucho powiedział chachoł. — Opowiem wam jak to było...
— Nie trzeba! — szeptała patrząc na niego oczyma pełnymi łez. — Nie trzeba, Jędrusiu...
Paweł podszedł powoli patrząc na towarzysza wilgotnymi oczyma. Był blady i powiedział z uśmiechem, cicho i powoli:
— Matka boi się, że to ty...
— Ja nie boję się! Nie wierzę! Gdybym nawet widziała, nie uwierzyłabym!
— Poczekajcie! — powiedział chachoł nie patrząc na nich. Poruszał wciąż głową i starał się oswobodzić rękę.
— To nie ja... Ale... mogłem nie pozwolić...
— Zostaw, Andrzeju! — odezwał się Paweł. I ściskając jedną ręką jego rękę, położył mu drugą na ramieniu, jakby starając się powstrzymać drżenie, które wstrząsało jego ogromną postacią. Chachoł pochylił ku nim głowę i cicho, przerywanym głosem, zaczął mówić:
— Nie chciałem tego, wiesz o tym, Pawle. To było tak: kiedyś ty poszedł naprzód, ja zatrzymałem się na rogu z Dragunowem. Isaj wyszedł zza węgła. Stanął z boku. Patrzy na nas, uśmiecha się jadowicie... Dragunow powiedział — widzisz? To mnie on tak śledzi całą noc. Obiję go.
Poszedł. Myślałem, że do domu... A Isaj podszedł do mnie.
Chachoł westchnął.
— Nikt mnie jeszcze nie obraził tak ohydnie, jak ten pies.
Matka w milczeniu pociągnęła go za rękę ku stołowi i wreszcie udało się jej posadzić go. Sama usiadła obok niego, ramię przy ramieniu.
Paweł stał przed nim ponuro skubiąc brodę.
— Mówił, że znają nas wszystkich, że wszystkich nas żandarmi mają na oku i wyłowią nas przed majem. Nie odpowiadałem, śmiałem się, a w sercu aż kipiało. Zaczął mówić, że jestem rozumnym chłopcem i nie powinienem iść tą drogą, że lepiej bym...
Zatrzymał się, wytarł twarz lewą ręką, a oczy jego błysnęły suchym blaskiem.
— Rozumiem! — powiedział Paweł.
— Że lepiej bym — powiada — poszedł na służbę prawa... Ha?
Chachoł machnął ręką i potrząsnął zaciśniętą pięścią.
— Prawa — przeklęta jego dusza! — powiedział przez zęby. — Lepiej uderzyłby w twarz... Lżej by mi było — i jemu także być może. Ale gdy plunął mi w serce swoją śmierdzącą śliną, nie ścierpiałem!
Andrzej kurczowo wydzierał swoją rękę z ręki Pawła i jeszcze bardziej głucho, z obrzydzeniem mówił:
— Uderzyłem go w twarz i poszedłem. Słyszę — z tyłu Dragunow mówi cicho: wpadłeś? Widać stał za węgłem.
Po chwili milczenia chachoł powiedział:
— Nie obejrzałem się, chociaż czułem i słyszałem uderzenie... Idę sobie spokojnie, jakbym żabę odtrącił nogą.
Przyszedłem do roboty, krzyczą — Isaja zabili! Nie wierzyłem. Ale ręka ciągnie mnie — trudno mi nią władać — nie boli, ale, jakby krótsza się stała...
Spojrzał z ukosa na rękę i powiedział:
— Na pewno całe życie nie zmyję teraz tego obrzydliwego piętna...
— Byle tylko serce twoje było czyste, kochanie moje! — cicho powiedziała matka.
— Nie czuję się winny! Nie! — twardo odezwał się chachoł. — Ale takie to wstrętne! Niepotrzebne mi to jest...
— Nie rozumiem cię dobrze! — powiedział Paweł wzruszając ramionami. — Nie ty zabiłeś, a gdyby nawet...
— Bracie, wiedzieć, że zabijają i nie przeszkodzić...
Paweł powiedział twardo:
— Zupełnie tego nie rozumiem...
A potem, pomyślawszy, dorzucił:
— To jest — zrozumieć mogę, ale odczuć — nie.
Zaryczała syrena. Chachoł przechylił głowę na bok, słuchając jej władczego wołania i wstrząsnąwszy się powiedział:
— Nie pójdę do pracy...
— Ja także — odezwał się Paweł.
— Pójdę do łaźni! — uśmiechając się krzywo, powiedział Andrzej i pośpiesznie, zebrawszy się w milczeniu, wyszedł ponury.
Matka odprowadziwszy go współczującym spojrzeniem, zwróciła się do syna:
— Jak chcesz, Pawełku! Wiem, że to grzech zabić człowieka, a nie uważam nikogo za winnego. Żal mi Isaja, taki maleńki się zrobił jak gwoździk. Popatrzyłam na niego, przypomniałam sobie, jak wygrażał się, że cię powiesi — i ani złości do niego, ani zadowolenia, że umarł. Po prostu żal go tylko. A teraz — nawet i nie żal...
Zamilkła, pomyślała i, uśmiechając się ze zdziwieniem, zauważyła:
— Panie Jezu! Słyszałeś, Pawełku, co ja mówię?...
Paweł zdaje się nie słyszał. Chodząc powoli, ze spuszczoną głową po pokoju, w chmurnym zamyśleniu, powiedział:
— Ot, jakie jest życie! Widzisz jak postawiono człowieka przeciw człowiekowi? Nie chcesz, a — bij! I kogo? Takiego samego wydziedziczonego człowieka, który jest jeszcze nieszczęśliwszy od ciebie, bo — głupi. Policja, żandarmi, szpiedzy — wszystko to nasi wrogowie, a przecie — wszyscy są takimi samymi ludźmi jak my. I tak samo wysysają z nich krew, i tak samo nie uważają ich za ludzi. Wszystko tak samo! A przecież postawili ludzi jednych przeciw drugim, oślepili głupotą i strachem, związali im ręce i nogi, ścisnęli i ssą ich, dławią, biją jednych przy pomocy drugich. Zmienili ludzi w strzelby, pałki i kamienie i mówią: to jest państwo!...
Podszedł bliżej do matki.
— To jest przestępstwo, matko! Najpodlejszy mord milionów ludzi — mord dusz... Rozumiesz — duszę zabijają. Widzisz różnicę między nami i nimi — uderzył człowiek i brzydzi się, i wstyd mu, i boli go to. Ale najważniejsze — brzydzi się! A ci zabijają tysiącami, bez litości, bez drżenia serca, z zadowoleniem! I tylko dlatego zadławiają na śmierć wszystko i wszystkich, żeby ocalić srebro, złoto, marne papierki, całe to nędzne paskudztwo, które daje im władzę nad ludźmi. Pomyśl — nie siebie strzegą broniąc się mordem ludu, wypaczając dusze ludzkie, nie dla siebie robią to, ale dla swego majątku. Nie tego strzegą, co jest wewnątrz nich, ale tego, co z zewnątrz...
Wziął jej ręce, pochylił się i, potrząsając nimi, powiedział:
— Gdybyś odczuła całą obrzydliwość i haniebną zgniliznę tego — zrozumiałabyś naszą prawdę, zobaczyłabyś, jak wielka jest i jasna!...
Matka podniosła się wzburzona, przepełniona pragnieniem stopienia swego serca z sercem syna w jeden płomień.
— Poczekaj — Pawełku — poczekaj! — wyjąkała bez tchu. — Ja — czuję — poczekaj!...

XXV

W sieni ktoś zakrzątał się głośno. Paweł i matka wzdrygnęli się i spojrzeli po sobie.
Drzwi otworzyły się wolno i wszedł ciężko Rybin.
— Tak! — powiedział podnosząc głowę i uśmiechając się. — Naszego Fomę ciągnie do wszystkiego, do wódki, do winka, do chleba białego!... Pięknie go powitajcie, nisko mu się kłaniajcie!
Odziany był w półkożuszek poplamiony dziegciem i w łapcie, za pasem miał zatknięte czarne rękawice, na głowie kosmatą czapę.
— Zdrowi jesteście? Wypuścili cię, Pawle? Tak. Jak się miewasz, Niłowna? — Uśmiechał się szeroko ukazując białe zęby, głos jego dźwięczał bardziej miękko niż dawniej, twarz jeszcze gęściej zarosła brodą.
Matka ucieszyła się. Podeszła do niego, ściskała jego dużą, czarną rękę i wdychając zdrowy, mocny zapach dziegciu, mówiła:
— Ach ty!... Taka-m rada... taka-m rada!...
Paweł uśmiechał się oglądając Rybina.
— Dobry chłopek!
Rozbierając się powoli Rybin mówił:
— Tak. Znowu stałem się chłopem. Wy się na panów powoli kierujecie, a ja powracam... Ot co!
Obciągając pasiastą koszulę, wszedł do pokoju, obrzucił go uważnym spojrzeniem i oświadczył:
— Dobytku wam nie przybyło, ale książek więcej — tak! No, powiadajcie, jak tam sprawy?
Usiadł, rozstawiwszy szeroko nogi i oparłszy się d!ońmi o kolana, obmacywał pytająco Pawła swymi ciemnymi oczyma i, uśmiechając się dobrodusznie, czekał odpowiedzi.
— Sprawy idą doskonale! — odpowiedział Paweł.
— Orzemy i siejemy, chwalić się nie umiemy, a urodzaj zbierzemy — z żyta winko zwarzymy, pokotem się położymy — tak? — baraszkował Rybin.
— Jak się wam żyje, Michale Iwanowiczu? — zapytał Paweł siadając naprzeciw niego.
— Niczego sobie. Dobrze mi się żyje. W Jengildziejewie zatrzymałem się, słyszeliście o Jengildziejewie? Dobra wieś. Dwa jarmarki w roku, mieszkańców więcej niż dwa tysiące — zły naród! Swojej ziemi nie mają, na dzierżawach siedzą — marna ziemia. Poszedłem na wyrobnika do jednego pasożyta — jest ich tam jak much na padlinie. Dziegieć gonimy, węgiel palimy. Otrzymuję za robotę cztery razy mniej niż tutaj, a grzbiet gnę dwa razy więcej. Ot co! Siedmiu nas pracuje u niego, u pasożyta. Niczego sobie naród — młodzi wszyscy, oprócz mnie, tamtejsi i czytać umieją wszyscy. Jeden chłopak, Jefim, taka gorączka, że aż bieda z nim!
— Rozmawiacie z nimi? — z ożywieniem zapytał Paweł?
— Nie milczę. Zabrałem z sobą wszystkie tutejsze odezwy — trzydzieści cztery. Ale najwięcej biblii używam — stamtąd jest co brać. Książka gruba, rządowa, synod drukował, można jej wierzyć...
Mrugnął do Pawła i ciągnął dalej z uśmiechem:
— Tylko, że mało tego. Ja do ciebie po książki. Jesteśmy tu we dwóch — Jefima tego mam z sobą. Dziegieć woziliśmy, no, okrążyliśmy nieco i zajechaliśmy do ciebie! Zaopatrz mnie w książki, póki Jefim nie przyjdzie — po co ma za dużo wiedzieć...
Matka patrzyła na Rybina i wydawało się jej, że razem z marynarką zdjął z siebie jeszcze coś. Stracił coś ze swojej stateczności, oczy jego patrzyły chytrzej, nie tak otwarcie, jak dawniej.
— Mamo — powiedział Paweł — idźcie i przynieście książek. Tam wiedzą co dać. Powiedzcie, że dla wsi.
— Dobrze! — odpowiedziała matka. — Samowar zakipi, a ja tymczasem skoczę.
— To i ty zabrałaś się do tych spraw, Niłowna? — z uśmiechem zapytał Rybin.
— Tak. Chętnych do książki nam tam nie brak. Nauczyciel zachęca — mówią, dobry chłop, chociaż pochodzi z duchownego stanu. Nauczycielka także jest o siedem wiorst. No, ale oni się zakazaną książką nie posługują — naród rządowy — boją się. A mnie jest potrzebna zabroniona, ostra książka i ja na ich rachunek będę podrzucał... Gdy komisarz albo pop zobaczą, że to zakazana książka, pomyślą — nauczyciele rozrzucają! A ja na boczku do czasu zostanę.
I zadowolony ze swej przebiegłości wesoło wyszczerzył zęby.
— Widzicie go! — pomyślała matka. — Wygląda na niedźwiedzia, a żyje jak lis...
— Jak myślicie — zapytał Paweł — jeżeli zaczną podejrzewać nauczycieli, że rozdają zabronione książki — posadzą ich za to do więzienia, czy nie?
— Posadzą. A bo co? — zapytał Rybin.
— Wyście dawali książki, a nie oni, wyście powinni iść do więzienia...
— Dziwak z ciebie! — uśmiechnął się Rybin uderzając go ręką po kolanie. — Kto o mnie pomyśli? Prosty chłop zajmuje się takimi sprawami — czyż to kto widział? Książka to pańska sprawa i oni będą za nią odpowiadać...
Matka czuła, że Paweł nie rozumie Rybina, i widziała, że przymrużył oczy — gniewa się. Powiedziała ostrożnie, miękko:
— Michał Iwanowicz chciałby zrobić tak, żeby on pracował, a na rozprawę, żeby za niego inni szli...
— Ot co! — potwierdził Rybin gładząc brodę. — Do czasu.
— Mamo! — zwrócił się do niej sucho Paweł. — Gdyby ktoś z naszych, na przykład Andrzej, zrobił coś na mój rachunek, a mnie posadzili do więzienia — co byś ty na to powiedziała?
Matka drgnęła, spojrzała ze zdziwieniem na syna i rzekła kręcąc przecząco głową:
— Czy można względem towarzysza tak postąpić?
— Ahaa! — przeciągnął Rybin. — Zrozumiałem cię, Pawle.
Mrugnął kpiąco do matki:
— To, matko, delikatna sprawa...
I znowu, pouczająco, do Pawła:
— Zielono masz jeszcze w głowie, bracie! W tajnej pracy — nie ma uczciwości. Zrozum: po pierwsze, posadzą do więzienia tego chłopca, u którego znajdą książkę, a nie nauczycieli — to raz. Po drugie, chociaż nauczyciele dają dozwolone książki, ale sens jest w nich ten sam, co i w zabronionych, tylko słowa inne, prawdy mniej — to dwa. Więc chcą tego samego, co ja — tylko idą polną dróżką, a ja szerokim gościńcem — wobec władzy jesteśmy jednakowo winni, nieprawda? A po trzecie, oni mnie, bracie, nie obchodzą — pieszy konnemu nie towarzysz. Względem chłopa ja bym może i nie zechciał tak postąpić. Ale oni — jeden popowicz, druga — córka dziedzica. Do czego to im jest potrzebne, żeby naród buntować — nie wiem. Mnie, chłopu, nie są wiadome ich pańskie myśli. Co ja sam zrobię — wiem, a czego oni chcą — tego nie wiem. Tysiąc lat ludzie akuratnie panami byli, z chłopa skórę zdzierać, aż tu nagle przebudzili się i dalej chłopu oczy przecierać. Ja, bracie, bajek nie lubię, a to coś w rodzaju bajki. Dla mnie wszyscy panowie są dalecy. Jedziesz zimą polem, przed tobą coś żywego miga, co to takiego? Wilk, czy pies — nie widzę! Daleko...
Matka spojrzała na syna. Twarz miał smutną.
A ciemne oczy Rybina błyskały, patrzył na Pawła zadowolony z siebie, podniecony i, rozczesując palcami brodę, mówił:
— Na grzeczności nie mam czasu, życie jest surowe. Psiarnia — nie owczarnia, każde stado po swojemu beczy...
— Są panowie — odezwała się matka przypomniawszy sobie znajome twarze — którzy zabijają się dla narodu, całe życie w więzieniach się męczą...
— Z nimi inny rachunek i inny szacunek! — powiedział Rybin. — Chłop wzbogaca się, chce na pana wyjść, pan biednieje — do chłopa idzie. Po niewoli dusza czysta, jak kabza pusta. Pamiętasz Pawle, objaśniałeś mnie, że jak kto żyje, tak i myśli, i że jeśli robotnik mówi — tak, to pan z natury swojej musi krzyczeć — nie! Tak więc u chłopa z panem różne natury. Gdy chłop ma co w kałdun pchać, pan nie może w nocy spać. Oczywiście, w każdym stanie znajdzie się psi syn i wszystkich chłopów nie będę bronił...
Podniósł się na nogi, ciemny i silny. Twarz jego zgasła, broda wzdrygnęła się, jakby niedosłyszalnie zgrzytnął zębami i ciągnął dalej zniżonym głosem:
— Wałęsałem się po fabrykach pięć lat, odwykłem od wsi — ot co! Przyszedłem tam, popatrzyłem, widzę — nie mogę tak żyć! Rozumiesz? Nie mogę! Wy żyjecie tutaj — takich krzywd nie widzicie. A tam — głód za człowiekiem jak cień pełza i nie spodziewaj się chleba! Głód pożarł dusze, starł oblicza ludzkie, nie żyją ludzie, ale gniją w niesłychanej nędzy... A wokoło, jak kruki, zwierzchność pilnuje, czy nie ma zbędnego kęska? Zobaczy, wyrwie i w mordę ci da...
Rybin obejrzał się, pochylił się ku Pawłowi opierając się ręką o stół.
— Aż zemdliło mnie, jak znowu spojrzałem na to życie! Widzę — nie wytrzymam! Ale przemogłem się — nie, myślę, nie uda ci się, chłopie! Zostanę! Chleba — myślę — wam nie zdobędę, ale kaszy nawarzę — nawarzę ja, bracie, kaszy! Niosę w sobie gniew za ludzi i na ludzi. Jak nóż, który utkwił w sercu i chwieje się, wbiła mi się w serce krzywda ludzka.
Pot wystąpił mu na czoło, zbliżył się powoli do Pawła, położył mu rękę na ramieniu. Ręka jego drgała.
— Pomóż mi! Daj mi książek, ale takich, żeby człowiek, przeczytawszy je, nie mógł znaleźć już spokoju. Jeża pod czaszkę trzeba mu wsadzić, kolącego jeża! Powiedz swoim miastowym, którzy dla was piszą, że i dla wsi powinni pisać! Niech walą tak, żeby wieś jak warem oblało, żeby naród na śmierć poszedł!
Podniósł rękę i, oddzielnie wymawiając każde słowo, powiedział głucho:
— Śmiercią zwycięż — śmierć! Tak! Znaczy to — umrzyj, żeby ludzie zmartwychwstali. I niech umrą tysiące, żeby wskrzesiły nieprzeliczone tłumy ludzi na całej ziemi! Ot co. Umrzeć jest łatwo, ale żeby zmartwychwstali, żeby podnieśli się ludzie!
Matka wniosła samowar spoglądając z ukosa na Rybina. Jego słowa ciężkie i mocne przygniatały ją. Było w nim coś, co jej przypominało męża — tamten tak samo szczerzy! zęby, poruszał rękami, zakasywał rękawy. Była w nim taka sama niecierpliwa złość, niecierpliwa, ale niema. Ten — mówił. I był mniej straszny.
— To jest potrzebne! — powiedział Paweł kiwnąwszy głową. — Dawajcie nam materiał, a my będziemy drukować wam gazetę...
Matka popatrzyła z uśmiechem na syna, potrząsnęła głową i, ubrawszy się w milczeniu, wyszła z domu.
— Rób! Wszystkiego dostarczymy! Piszcie prościej, żeby nawet cielęta zrozumiały! — wołał Rybin.
W kuchni otworzyły się drzwi, wszedł ktoś.
— To Jefim! — powiedział Rybin zaglądając do kuchni. — Chodź tu, Jefimie!
— Oto Jefim, a to Paweł, mówiłem ci o nim.
Przed Pawłem stanął jasnowłosy, barczysty chłopak, w krótkim półkożuszku, zgrabny i widocznie bardzo silny. Trzymał czapkę w rękach i patrzył na niego spode łba szarymi oczyma.
— Dobrego zdrowia! — powiedział ochryple i, ścisnąwszy rękę Pawła, obiema rękami przygładził proste włosy. Obejrzał pokój i zaraz, powoli, jak gdyby skradał się, podszedł do półki z książkami.
— Zobaczył! — powiedział Rybin i mrugnął do Pawła. Jefim odwrócił się, spojrzał na niego i oglądając książki, mówił:
— Ile tu do czytania u was! A czytać pewnie nie ma kiedy. Na wsi więcej czasu dla tej sprawy...
— Ale ochoty mniej? — zapytał Paweł.
— Dlaczego? I ochota jest! — odezwał się chłopak pocierając podbródek. — Naród zaczął ruszać głową. „Geologia“ — co to?
Paweł objaśnił.
— Nam to niepotrzebne! — powiedział chłopak odstawiając książkę na półkę.
Rybin westchnął głośno i zauważył:
— Chłopa nie obchodzi, skąd się ziemia wzięła, ale jak ją podzielono — jak ją panowie chłopom spod nóg wyrwali? Stoi, czy wierci się — wszystko jedno! Powieś ją sobie nawet na sznurku, byle dawała jeść, przybij gwoździem — byle karmiła ludzi!...
— „Historia niewolnictwa“ — przeczytał znowu Jefim i zapytał Pawła:
— To o nas?
— Jest i o pańszczyźnie — powiedział Paweł dając mu inną książkę. Jefim wziął ją, poobracał w rękach i, odłożywszy na bok, powiedział spokojnie:
— To — przeszło!
— A wy macie nadział? — zapytał Paweł.
— My? Mamy! Trzech nas jest braci, a nadziału — cztery dziesięciny. Piaseczek. Do czyszczenia miedzi dobry, ale pod uprawę — niezdatna ziemia!...
Milczał chwilę, a potem ciągnął dalej:
— Oswobodziłem się od ziemi — na co mi ona? Karmić nie karmi, a ręce wiąże. Już czwarty rok po najmach chodzę. A jesienią do wojska mam iść. Wujko Michał powiada — nie chodź! Teraz — powiada — żołnierzy posyłają, żeby naród bił... A ja myślę iść. Wojsko i za Stieńki Razina naród biło, i za Pugaczowa. Czas z tym skończyć. A po waszemu jak? — zapytał patrząc z uwagą na Pawła.
— Czas! — odpowiedział z uśmiechem Paweł. — Tylko — trudno! Trzeba wiedzieć, co powiedzieć żołnierzom i jak...
— Nauczymy się, będziemy umieli! — powiedział Jefim.
— Jeżeli władze złapią was na tym — mogą rozstrzelać! — I Paweł popatrzył z ciekawością na Jefima.
— Nie oszczędzą! — spokojnie zgodził się chłopak i zaczął znowu przeglądać książki.
— Pij herbatę, Jefim, trzeba się już będzie zbierać! — zauważył Rybin.
— Zaraz! — odezwał się chłopak. I zapytał znowu — Rewolucja to bunt?
Przyszedł Andrzej, czerwony, zgrzany i ponury. W milczeniu ścisnął rękę Jefima, usiadł obok Rybina i, obejrzawszy go, uśmiechnął się.
— Coś niewesoło ci z oczu patrzy? — zapytał Rybin uderzywszy go ręką po kolanie.
— Tak jakoś... — odpowiedział chachoł.
— Także robotnik? — zapytał Jefim wskazując głową na Andrzeja.
— Także! — odrzekł Andrzej. — A bo co?
— Pierwszy raz fabrycznych widzi! — objaśnił Rybin. — Naród — powiada — osobliwy...
— Dlaczego? — zapytał Paweł.
Jefim uważnie obejrzał Andrzeja i odpowiedział:
— Kości macie ostre. Chłop ma kość okrąglejszą...
— Chłop spokojniej na nogach stoi — dorzucił Rybin. — Czuje pod sobą ziemię. Choć nie ma ziemi, a on czuje — ziemia! A fabryczny — niby ptak: nie ma rodzinnej ziemi, domu nie ma, dziś tu, jutro tam. Jego i baba do miejsca nie przywiąże, zdarzy się co — żegnaj, miła, skręć kark! I poszedł szukać, gdzie lepiej. A chłop wokoło siebie chce zrobić lepiej nie ruszając się z miejsca. Ot i matka przyszła!
Jefim podszedł do Pawła i zapytał:
— Może dacie mi jakąś książkę?
— Proszę bardzo! — chętnie zgodził się Paweł.
Oczy chłopca zapaliły się pożądliwie:
— Zwrócę! — powiedział pośpiesznie. — Nasi tu blisko dziegieć wożą, to przywiozą.
Rybin, już ubrany, ściągnął mocno pas i powiedział do Jefima:
— Czas jechać!
— A no poczytam sobie! — zawołał Jefim wskazując na książki i uśmiechając się szeroko.
Kiedy odeszli, Paweł zwrócił się do Andrzeja i wykrzyknął z ożywieniem:
— Widziałeś co za chwaty?...
— Taak! — powoli przeciągnął chachoł. — Oni są jak chmury...
— A Michał? — wykrzyknęła matka. — Jakby nigdy nie był w fabryce. Zupełnym chłopem się stał! I taki straszny!
— Szkoda, że cię nie było! — powiedział Paweł do Andrzeja, który siedząc przy stole patrzył pochmurnie w swoją szklankę herbaty. — Przyjrzałbyś się, jak mogą się rozkołysać uczucia — ty ciągle o sercu mówisz! Tu Rybin takiej pary dodał, że przewrócił mnie, zdławił. Nawet przeczyć mu nie mogłem. Ileż w nim nieufności do ludzi i jak on ich nisko ceni! Prawdę mówi matka — straszną siłę niesie w sobie ten człowiek!...
— Widziałem to! — ponuro powiedział chachoł. — Otruli ludzi! Gdy powstaną, będą obalać wszystko! Potrzebna im jest naga ziemia — i oni obnażą ją, wszystko zerwą!
Mówił powoli i było widać, że myśli o czymś innym. Matka dotknęła go ostrożnie.
— Otrząsnąłbyś się, Jędrusiu!
— Poczekajcie, mateńko, poczekajcie, kochana! — cicho i łagodnie poprosił chachoł.
I nagle podniecając się uderzył ręką w stół.
— Tak, Pawle, chłop obnaży ziemię, kiedy powstanie! Jak po dżumie spali wszystko, żeby ślady swego poniżenia rozwiać jak popiół.
— A potem stanie w poprzek naszej drogi! — cicho zauważył Paweł.
— Nasza rzecz — nie dopuścić do tego! Nasza sprawa, Pawle, zatrzymać go! My jesteśmy najbliżsi mu ze wszystkich. Nam uwierzy, za nami pójdzie!
— Wiesz, Rybin proponuje nam, żebyśmy wydawali gazetę dla wsi! — powiedział Paweł.
— I — trzeba!
Paweł uśmiechnął się i powiedział:
— Zły jestem, że nie dyskutowałem z nim!
Chachoł pocierając głowę zauważył spokojnie:
— Jeszcze podyskutujemy! Graj na swojej dudce — komu nogi w ziemię nie wrosły, ten w takt twojej muzyki będzie tańczyć! Rybin prawdę powiedział — my nie czuje — my pod sobą ziemi i nie powinniśmy jej czuć, bo naszym zadaniem jest rozhuśtać ją. Zahuśtamy raz — ludzie oderwą się, zahuśtamy dwa — i jeszcze!
Matka uśmiechnęła się i powiedziała:
— Dla ciebie, Jędrusiu, wszystko jest proste!
— No tak! — powiedział chachoł. — Proste! Jak życie! Po kilku minutach dodał:
— Pójdę w pole, pochodzę...
— Po łaźni? Wietrzno, przewieje cię! — ostrzegła matka.
— Właśnie potrzeba, żeby przewiało! — odpowiedział.
— Uważaj, przeziębisz się! — łagodnie odezwał się Paweł. Lepiej połóż się.
— Nie, pójdę!
Urał się w milczeniu i wyszedł...
— Ciężko mu! — zauważyła matka wzdychając.
— Wiesz co — powiedział Paweł — dobrześ zrobiła, że po tym, co się stało, zaczęłaś mu mówić „ty“!
Spojrzała na niego ze zdziwieniem i odpowiedziała:
— Nie spostrzegłam nawet, jak się to stało! Stał mi się taki bliski, że nie umiem nawet tego wypowiedzieć!
— Dobre masz serce, matko! — cicho odezwał się Paweł.
— Żebym tylko mogła tobie — wszystkim wam — jakoś pomóc! Gdybym umiała!
— Nie bój się — potrafisz!...
Zaśmiała się cicho i powiedziała:
— A właśnie — nie bać się, nie potrafię!
— Dobrze już, mamo! Nie mówmy. Wiedz — dziękuję ci! Mocno, mocno.
Poszła do kuchni, żeby nie niepokoić go swoimi łzami.
Chachoł wrócił późnym wieczorem, bardzo zmęczony, i natychmiast położył się spać powiedziawszy:
— Myślę, że z dziesięć wiorst goniłem...
— Pomogło? — zapytał Paweł.
— Nie przeszkadzaj, będę spał! I zamilkł, jakby umarł.
Po pewnym czasie przyszedł Wiesowszczikow, obdarty, brudny, niezadowolony jak zawsze.
— Nie słyszałeś, kto Isajkę zabił? — zapytał Pawła niezdarnie chodząc po pokoju.
— Nie! — odpowiedział krótko Paweł.
— Znalazł się człowiek — nie pogardził! A ja wciąż się zbierałem zadławić go. Dla mnie to była robota — najodpowiedniejsza dla mnie!
— Zostaw, Mikołaju, nie mów takich słów! — przyjaźnie powiedział Paweł.
— Bo cóż to, w samej rzeczy! — łagodnie odezwała się matka. — Serce miękkie, a — ryczy jak zwierz. Po co to?
W tej chwili było jej przyjemnie, że widzi Mikołaja, i nawet jego dziobata twarz wydała jej się ładniejsza.
— Nie nadaję się do niczego, prócz takich spraw! — powtórzył wzruszając ramionami Mikołaj. — Myślę, myślę — gdzie moje miejsce? Nie ma dla mnie miejsca! Trzeba mówić z ludźmi, a ja nie umiem! Widzę wszystko, czuję wszystkie ludzkie krzywdy, a powiedzieć — nie mogę! Niema dusza.
Podszedł do Pawła ze spuszczoną głową i, obdłubując palcem stół, powiedział jakoś dziecinnie i żałośnie, nie tak jak zwykle:
— Dajcie mi jakąś ciężką pracę, bracia! Nie mogę tak bez sensu żyć! Wy wszyscy — w sprawie. Widzę — sprawa rośnie, a ja — na uboczu! Wożę belki, deski. Czy można po to żyć? Dajcie mi jakąś ciężką robotę!
Paweł wziął go za rękę, przyciągnął do siebie:
— Damy!
Ale zza zasłony rozległ się głos Andrzeja:
— Nauczę cię, Mikołaju, składać litery i będziesz naszym zecerem — dobrze?
Mikołaj podszedł do niego mówiąc:
— Jeżeli nauczysz, podaruję ci za to nóż...
— Idź do diabła z nożem! — krzyknął Andrzej i nagle roześmiał się.
— Dobry nóż! — nalegał Mikołaj.
Paweł roześmiał się także.
Wtedy Mikołaj zatrzymał się pośrodku pokoju i zapytał:
— Czy to wy ze mnie?
— No tak! — odpowiedział chachoł zeskakując z łóżka. — Wiecie co? Chodźmy przejść się w pole! Noc ładna, księżycowa. Idziemy?
— Dobrze! — powiedział Paweł.
— I ja pójdę! — oznajmił Mikołaj. — Lubię, chachoł, kiedy się śmiejesz...
— A ja — gdy ty podarki obiecujesz! — odpowiedział Andrzej uśmiechając się.
Gdy ubierał się w kuchni, matka powiedziała gderliwie:
— Ubierz się cieplej...
A gdy wszyscy trzej wyszli, popatrzyła na nich przez okno, po czym spojrzała na ikonę i wyszeptała cicho:
— Boże — pomóż im!...

XXVI

Dnie biegły jeden za drugim tak szybko, że matka nie miała kiedy myśleć o Pierwszym Maju. Tylko nocą, gdy, zmęczona hałaśliwą i podniecającą krzątaniną dnia, kładła się do łóżka, czuła w sercu głuchy, tępy ból.
— Żeby już prędzej...
O świcie ryczała fabryczna syrena, syn i Andrzej szybko pili herbatę, przegryzali czymś i odchodzili zostawiając matce dziesiątki poleceń. Cały dzień kręciła się jak wiewiórka w kole, gotowała obiad, liliową galaretę do proklamacyj i klej do nich. Przychodzili jacyś ludzie, wsuwali jej karteczki, które należało wręczyć Pawłowi, i znikali zarażając ją swym podnieceniem.
Odezwy, wzywające robotników do świętowania Pierwszego Maja, prawie każdej nocy naklejano na płotach. Ukazywały się nawet na drzwiach komendy policyjnej i codziennie znajdowano je w fabryce. Rankiem policja chodziła po osadzie i klnąc zrywała i zeskrobywała liliowe papierki z płotów, a w obiad karteczki znowu fruwały po ulicy, pędzone przez wiatr pod nogi przechodniów. Z miasta przysłano wywiadowców, którzy stojąc na rogach ulic, obmacywali oczyma robotników, idących wesoło i z ożywieniem z fabryki na obiad i z powrotem. Wszystkich bawiła bezsilność policji i nawet starsi robotnicy mówili do siebie z uśmiechem:
— To ci wyrabiają — co?
Wszędzie zbierały się grupki ludzi, gorąco debatując nad podniecającym wezwaniem. Życie kipiało i było tej wiosny ciekawsze dla wszystkich, wszystkim przynosiło coś nowego. Jednym — jeszcze jeden powód do rozdrażnienia, złości i wymyślań na buntowników, drugim — nieokreślony lęk i nadzieję, trzecim — tych było najmniej — ostrą radość, że to oni są tą siłą, która budzi wszystkich.
Paweł i Andrzej prawie nie spali po nocach, zjawiali się w domu tuż przed syreną, obaj zmęczeni, ochrypli i bladzi. Matka wiedziała, że urządzają zebrania w lesie, na bagnach. Wiedziała i to, że wokoło osady myszkują podjazdy konnej policji, pełzają szpicle, chwytają i obszukują pojedynczych robotników, rozganiają grupy i od czasu do czasu aresztują tego lub owego. Rozumiała, że jej syna i Andrzeja mogą także aresztować każdej nocy i prawie że pragnęła tego — wydawało się jej, że byłoby to lepiej dla nich.
Sprawa zabójstwa kontrolera dziwnie przycichła. Dwa dni miejscowa policja wypytywała z tego powodu ludzi i, przesłuchawszy z dziesięciu, przestała się interesować zabójstwem.
Maria Korsunowa w rozmowie z matką powiedziała jej, a słowa jej odzwierciadlały zdanie policji, z którą, jak ze wszystkimi ludźmi, żyła w przyjaźni:
— Czy tu można znaleźć winnego? W ciągu ranka może ze stu ludzi widziało Isaja, a dziewięćdziesięciu, jeśli nie więcej, mogło go zdzielić! Przez siedem lat dosyć wszystkim dokuczył.
Andrzej zmienił się bardzo. Twarz mu wychudła, ociężałe powieki opuściły się na wypukłe oczy zakrywając je do połowy. Cienkie zmarszczki przecięły twarz od nozdrzy aż do kątów ust. Mniej teraz mówił o rzeczach i sprawach zwykłych, a coraz częściej wybuchał i, wpadając w oszałamiający i upajający wszystkich zachwyt, mówił o przyszłości, o pięknym i jasnym święcie tryumfu wolności i rozumu.
Kiedy sprawa śmierci Isaja ucichła, powiedział z obrzydzeniem uśmiechając się smutnie:
— Nie tylko lud, ale nawet ci ludzie, którymi nas szczują jak psami — nie są dla nich cenni. Nie żałują swego wiernego Judasza, ale — srebrników...
— Dość już o tym, Andrzeju! — twardo powiedział Paweł. A matka dorzuciła cicho:
— Trącili purchawkę — rozsypała się!
— Sprawiedliwie, ale — nie pociesza!... — ponuro odezwał się chachoł.
Często powtarzał te słowa i w jego ustach nabierały one jakiegoś osobliwego, ogólnego sensu, gorzkiego i zjadliwego...
... I oto przyszedł ów dzień — Pierwszy Maja.
Syrena zaryczała nakazujące i władczo. Matka, która nie usnęła w nocy ani na minutę, wyskoczyła z łóżka, wsunęła żar do przygotowanego z wieczora samowaru i chciała jak zawsze zastukać do drzwi syna i Andrzeja, ale zastanowiła się, machnęła ręką i siadła pod oknem przyłożywszy rękę do twarzy, jakby bolały ją zęby.
Niby duże ptaki, przestraszone głośnym wyciem pary, płynęło po bladobłękitnym niebie stado białych i różowych, lekkich obłoków. Matka patrzyła na nie i wsłuchiwała się w siebie. Głowę miała ciężką, oczy piekły ją po bezsennej nocy i były suche. Ale osobliwy spokój panował w jej piersi Serce biło równo, myślała o zwykłych, codziennych sprawach.
— Za wcześnie samowar nastawiłam — wykipi! Niech dziś dłużej pośpią. Zmęczeni obydwaj...
Do okna, niby w wesołej zabawie, zaglądał młodziutki promień słońca. Podstawiła rękę i, kiedy jasny legł na skórze jej dłoni, pogładziła go drugą ręką uśmiechając się łagodnie, w zamyśleniu. Potem wstała, zdjęła kominek z samowaru, umyła się i zaczęła się modlić żegnając się gorliwie, i bezgłośnie poruszając wargami. Twarz jej rozjaśniała się, a prawa brew to podnosiła się powoli w górę, to opadała nagle...
Druga syrena zawyła ciszej, już nie tak pewnie, z drżeniem w gęstym i wilgotnym głosie. Matce wydało się, że dzisiaj nawołuje dłużej niż zwykle.
W pokoju rozległ się jasny i donośny głos chachoła:
— Paweł! Słyszysz?
Któryś z nich klasnął bosymi nogami o podłogę, któryś ziewnął.
— Samowar gotowy! — zawołała matka.
— Wstajemy! — odpowiedział wesoło Paweł.
— Słońce wschodzi! — mówił chachoł. — Chmurki biegną. Niepotrzebne dzisiaj — te chmurki...
I wszedł do kuchni potargany, zmięty ze snu, ale wesoły.
— Dzień dobry, mateńko! Jak spaliście?
Matka podeszła do niego i powiedziała cicho.
— Już ty, Jędrusiu, idź obok niego!
— Ależ oczywiście! — szepnął chachoł. — Dopóki jesteśmy razem, będziemy zawsze iść obok siebie — wiedzcie o tym!
— O czym tak szepczecie? — zapytał Paweł.
— O niczym, Pawełku!
— Ona mówi mi: myj się lepiej, to panny będą na ciebie patrzyć! — odpowiedział chachoł wychodząc do sieni, żeby się umyć.
— Niech dźwignie się, wstanie roboczy nasz lud... — cicho zanuci! Paweł.
Dzień był coraz jaśniejszy, obłoki odpływały, pędzone przez wiatr. Matka ustawiała naczynia do herbaty i, kiwając głową, myślała o tym, jakie to wszystko jest dziwne: żartują obaj i uśmiechają się tego ranka, a w południe kto wie, co ich czeka? I ona sama jest spokojna i nie wiadomo dlaczego — prawie radosna.
Herbatę pili długo starając się skrócić oczekiwanie. I Paweł, jak zwykle, powoli i starannie mieszał cukier w szklance, dokładnie posypał solą kawałek chleba — przylepkę, którą najbardziej lubił. Chachoł poruszał pod stołem nogami — nigdy nie mógł od razu ustawić wygodnie nóg — i patrząc, jak po suficie i ścianie biega, odbity od płynu w szklance, promień słońca, opowiadał:
— Kiedy byłem dziesięcioletnim chłopcem, zechciało mi się złapać słońce szklanką. Wziąłem więc szklankę, podkradłem się i — bęc w ścianę! Rękę sobie rozciąłem i zbili mnie za to. A jak zbili, wyszedłem na dwór, zobaczyłem słońce w kałuży i dalej deptać je nogami. Obryzgałem się cały błotem i znowu mnie zbili... Co miałem zrobić! Zacząłem krzyczeć do słońca: „A nie boli mnie, ty rudy diable! Nie boli mnie!“ I pokazywałem mu ciągle język. To pocieszyło mnie.
— Dlaczego wydało ci się rude? — zapytał śmiejąc się Paweł.
— A bo naprzeciw nas mieszkał kowal, czerwony taki na pysku i z rudą brodą. Wesoły, dobry chłop. Więc słońce było według mnie podobne do niego...
Matka nie wytrzymała i powiedziała:
— Lepiej byście pomówili o tym, jak pójdziecie!
— Mówić o tym, co postanowione, to tylko gmatwać sprawę! — miękko zauważył chachoł. — W razie, gdyby nas wszystkich zabrali, mateńko, przyjdzie do was Mikołaj Iwanowicz i powie, co robić.
— Dobrze! — powiedziała westchnąwszy matka.
— Na ulicę by wyjść! — rzekł z rozmarzeniem Paweł.
— Nie, lepiej posiedź aż do czasu w domu! — sprzeciwił się Andrzej. — Po co niepotrzebnie leźć policji w oczy? — Jesteś jej już i tak dość dobrze znany!
Przybiegł Fedzia Mazin, promieniejący, z czerwonymi plamami na policzkach, pełen radosnego drżenia, i rozegnał nudę oczekiwania.
— Zaczęło się! — wołał. — Ruszył się naród! Lezie na ulicę, a gęby u wszystkich jak topory. U wrót fabryki stali cały czas Wiesowszczikow z Wasią Gusiewem i Samojłowem i przemawiali. Mnóstwo ludzi zawrócili do domu! Chodźmy! Już pora! Już dziesiąta!...
— Pójdę! — stanowczo powiedział Paweł.
— Zobaczycie — obiecywał Fedzia — po obiedzie stanie cała fabryka!
I uciekł.
— Pali się jak woskowa świeczka na wietrze! — odprowadziła go cichymi słowami matka, wstała, wyszła do kuchni i zaczęła się ubierać.
— Dokąd idziecie, mateńko?
— Z wami! — odpowiedziała.
Andrzej spojrzał na Pawła pociągając wąsy. Paweł szybkim gestem poprawił włosy na głowie i wyszedł do niej:
— Ja ci, mamo, nic nie powiem... I ty mnie nic nie mów! Dobrze?
— Dobrze, dobrze... — szepnęła — Bóg z wami!

XXVII

Gdy wyszła na ulicę i usłyszała unoszący się w powietrzu trwożny, wyczekujący gwar ludzkich głosów, gdy zobaczyła wszędzie — w oknach domów, przed bramami, grupy ludzi, odprowadzające jej syna i Andrzeja ciekawymi spojrzeniami — przed oczyma jej zakołysała się mglista plama, o zmiennych barwach, to przeźroczystozielona, to mętnoszara....
Witano się z nimi i w powitaniach tych było coś szczególnego. Łowiła słuchem niegłośne, urywkowe uwagi.
— Idą — przywódcy...
— My nie wiemy, kto przewodzi...
— Przecie nie mówię nic złego...
W innym miejscu, na podwórzu, ktoś krzyczał z rozdrażnieniem:
— Wyłowi ich policja i przepadną!...
— Już ich łowiła...
Zawodzący, przestraszony głos kobiecy zeskakiwał przez okno na ulicę:
— Opamiętaj się! Czyś ty kawaler, czy co?
Gdy przechodzili obok domu beznogiego Zosimowa, który dostawał od fabryki za swoje kalectwo stałą, miesięczną zapomogę, Zosimow wysunął głowę przez okno i krzyknął:
— Paweł! Ukręcą ci głowę, ty łajdaku, za twoje sprawki! Doczekasz się!
Matka wzdrygnęła się i zatrzymała. Ten okrzyk obudził w jej sercu ostrą złość. Spojrzała w obrzmiałą, grubą twarz kaleki. Schował głowę wymyślając. Wówczas przyśpieszyła kroku, dogoniła syna i, starając się nie pozostać w tyle, podążyła jego śladem.
Paweł i Andrzej zdawali się nie dostrzegać niczego. Nie słyszeli biegnących za nimi okrzyków. Szli spokojnie nie śpiesząc się. Zatrzymał ich Mironow, starszy, skromny człowiek, szanowany przez wszystkich za trzeźwe i czyste życie.
— I wy także nie pracujecie, Daniło Iwanowiczu? — zapytał Paweł.
— Żona tuż przed rozwiązaniem. No i dzień taki — niespokojny... — objaśnił Mironow, uważnie przyglądając się towarzyszom, i przyciszonym głosem zapytał:
— Wy, chłopcy, podobno skandal dyrektorowi chcecie zrobić, szyby mu wybić?
— Czyśmy pijani? — zawołał Paweł.
— Przejdziemy po prostu przez ulice ze sztandarami i pieśni będziemy śpiewać! — objaśni! chachoł. — Posłuchajcie naszych pieśni, w nich jest nasza wiara!
— Wiarę waszą znam! — w zamyśleniu powiedział Mironow. — Papierki te czytałem. Ha, Niłowna! — wykrzyknął uśmiechając się do matki swymi rozumnymi oczyma — i ty buntujesz się?
— Trzeba choć przed śmiercią pod rękę z prawdą się przespacerować.
— Widzisz ją! — powiedział Mironow. — Widać, prawdę o tobie mówią, żeś ty do fabryki zakazane książki nosiła!
— Kto to mówi? — zapytał Paweł.
— Tak gadają. — No, żegnajcie i trzymajcie się mocno!
Matka śmiała się cicho. Było jej przyjemnie, że tak o niej mówią. Paweł powiedział uśmiechając się:
— Będziesz ty jeszcze w więzieniu, mamo!
Słońce podnosiło się coraz wyżej wlewając swoje ciepło w orzeźwiającą świeżość wiosennego dnia. Obłoki płynęły wolniej, cienie ich stały się delikatniejsze i przeźroczystsze. Przesuwały się miękko przez ulice i dachy domów, okrywały ludzi i jakby oczyszczały osadę ścierając brud i kurz ze ścian i dachów, nudę z twarzy. Robiło się weselej, głosy rozbrzmiewały mocniej zagłuszając daleki szum furkotu maszyn.
I znowu do uszu matki dolatywały i pełzły zewsząd, z okien, podwórek, słowa lękliwe i złe, poważne i wesołe. Ale teraz miała ochotę przeczyć, dziękować, objaśniać, wmieszać się w barwne życie tego dnia.
Za węgłem ulicy, w wąskim zaułku, zebrał się tłum około stu ludzi. W głębi jego rozlegał się glos Wiesowszczikowa.
— Wyciskają z nas krew jak sok z żurawiny! — padały na głowy ludzi niezdarne słowa.
— Prawdę mówi! — odpowiedziało od razu kilka głosów donośnym echem.
— Stara się chłopiec! — powiedział chachoł.. — A no, pójdę, pomogę mu!...
Pochylił się i nim Paweł zdołał go powstrzymać, wkręcił swoje długie i gibkie ciało w tłum jak korkociąg w korek. Rozległ się jego śpiewny głos:
— Towarzysze! Mówią, że na ziemi żyją różne narody — Żydzi i Niemcy, Anglicy i Tatarzy. A ja — nie wierzę temu! Są tylko dwa narody, dwa nieprzejednanie wrogie plemiona — bogaci i biedni! Ludzie różnie się ubierają i różnymi językami mówią, a popatrzcie, jak bogaci Francuzi, Niemcy i Anglicy odnoszą się do roboczego ludu, to zobaczycie, że wszyscy oni są dla robotnika takimi samymi baszybożukami, bodajby się udławili!
Ktoś w tłumie roześmiał się.
— A popatrzmy z drugiej strony — to zobaczymy, że robotnik Francuz, Tatarzyn czy Turek, takim samym psim życiem żyje, jak nasz rosyjski lud roboczy!
Coraz więcej ludzi podchodziło z ulicy i jeden za drugim, w milczeniu, wyciągając szyję i stając na palcach, wciskali się w uliczkę.
Andrzej podniósł głos.
— Za granicą robotnicy już zrozumieli tę prostą prawdę i dzisiaj w ten słoneczny dzień Pierwszego Maja...
— Policja!... — krzyknął ktoś.
Z ulicy wjechało w zaułek prosto na ludzi czterech konnych policjantów. Machali nahajkami i krzyczeli:
— Rozchodzić się!
Ludzie chmurzyli się i niechętnie ustępowali z drogi koniom. Niektórzy włazili na płoty.
— Posadzili świnie na konie, a one chrząkają: teraz my jesteśmy panami! — wołał czyjś dźwięczny i zawadiacki głos.
Chachoł został sam pośrodku ulicy. Dwa konie poruszając głowami, następowały na niego. Odsunął się w bok i w tej samej chwili matka chwyciła go za rękę i pociągnęła za sobą gderając:
— Obiecał iść razem z Pawełkiem, a teraz sam lezie na rożen!
— Zawiniłem! — powiedział chachoł uśmiechając się.
Matka czuła się zupełnie rozbita, opanowało ją niespokojne znużenie, podnoszące się gdzieś z wnętrza i powodujące zawrót głowy. Radość i smutek ustępowały sobie kolejno miejsca w jej sercu z dziwną szybkością. Pragnęła, by już prędzej odezwała się obiadowa syrena.
Wyszli na plac przylegający do cerkwi. Wokoło niej, w cerkiewnym ogrodzeniu, stała i siedziała gęsta ciżba ludzi. Było tu z pięć setek wesołej młodzieży i dzieci. Tłum kołysał się, ludzie niespokojnie podnosili głowy ku górze, patrzyli przed siebie, rozglądali się na wszystkie strony, niecierpliwie czekając na coś. Wszyscy byli podnieceni, niektórzy patrzyli z roztargnieniem, niektórzy zachowywali się z udaną zuchowatością. Cicho szemrały zniżone głosy kobiet, mężczyźni odwracali się od nich z gniewem, czasem rozlegało się niegłośne przekleństwo. Głuchy szum jakichś wrogich tarć ogarniał kolorowy tłum.
— Mitia! — drżał cicho kobiecy głos. — Lituj ty się nad sobą!...
— Odczep się! — zadźwięczało w odpowiedzi.
A poważny głos Sizowa mówił spokojnie, przekonywająco:
— Nie, my nie powinniśmy opuszczać młodych! Oni stali się rozumniejsi od nas i śmielej żyją! Kto nie dopuścił do „kopiejki na błota“? Oni! O tym trzeba pamiętać. Ich za to po więzieniach włóczyli, a skorzystali na tym wszyscy!...
Zawyła syrena zatapiając w swym gęstym, czarnym ryku gwar ludzkich głosów. Tłum drgnął, siedzący wstali, na minutę wszyscy zamarli i wytężyli słuch, wiele twarzy pobladło.
Matce zaćmiło się w oczach jakby zasłonił je gorący, suchy i parzący dym, i jednym ruchem nagle okrzepłego ciała stanęła obok syna. Wszyscy obrócili się ku niemu okrążając go jak opiłki żelaza kawałek magnesu.
Matka patrzyła mu w twarz i widziała tylko jego oczy, dumne, śmiałe, płonące...
— Towarzysze! Postanowiliśmy oznajmić dzisiaj otwarcie, kim jesteśmy, oto wznosimy nasz sztandar, sztandar rozumu, prawdy i wolności!
Długie, białe drzewce mignęło w powietrzu, schyliło się, przecięło tłum, skryło się w nim i po chwili nad podniesionymi ku górze twarzami ludzkimi, zatrzepotało, wzbiło się purpurowym ptakiem, czerwone płótno sztandaru ludu roboczego.
Paweł podniósł rękę do góry, drzewce zachwiało się, a wówczas dziesięć rąk pochwyciło białe, gładkie drzewo. Wśród nich była ręka jego matki.
— Niech żyje lud roboczy! — krzyknął.
Setki głosów odpowiedziały mu donośnym okrzykiem.
— Niech żyje socjaldemokratyczna partia robotnicza, nasza partia, towarzysze, nasza duchowa ojczyzna!
Tłum kipiał. Poprzez ciżbę, ku sztandarowi, przepychali się ci, którzy zrozumieli jego znaczenie. Obok Pawła stanęli Mazin, Samojłow, Gusiewowie, pochyliwszy głowę rozpychał ludzi Mikołaj i jeszcze jacyś nieznani matce młodzi ludzie, z płonącymi oczyma, odpychali ją...
— Niech żyją robotnicy wszystkich krajów! — zawołał Paweł. I ciągle rosnąc w silę i radość, odpowiedziało mu fysiącustne echo, wstrząsającym duszę okrzykiem.
Matka schwyciła rękę Mikołaja i jeszcze czyjąś. Łzy tamowały jej oddech, ale nie płakała... Nogi drżały pod nią, i załamującym się głosem mówiła:
— Kochani...
Po ospowatej twarzy Mikołaja rozpływał się szeroki uśmiech, patrzył na sztandar i bełkotał coś wyciągając do niego rękę. Nagle objął matkę tą ręką za szyję, pocałował ją i zaśmiał się głośno.
— Towarzysze! — jakby zaśpiewał chachoł pokrywając swoim miękkim głosem gwar tłumu. — Wyruszyliśmy teraz krzyżowym pochodem w imię nowego Boga — Boga światła, prawdy, rozumu i dobra! Nasz cel jest daleko, a cierniowe wieńce — blisko! Kto nie wierzy w moc prawdy, w kim nie ma odwagi, by walczyć za nią aż do ostatniego tchu, kto nie dowierza sobie i lęka się cierpienia — niech odejdzie od nas! Wzywamy do pójścia z nami tylko tych, którzy wierzą w nasze zwycięstwo. Ci, którzy nie widzą naszego celu, niech nie idą z nami, takich czeka tylko cierpienie. Do szeregów, towarzysze! Niech żyje święto wolnych ludzi! Niech żyje Pierwszy Maja!
Tłum zwarł się ściślej. Paweł machnął sztandarem. Rozwinął się w powietrzu i popłynął naprzód, zalany słońcem, szeroko roześmiany czerwienią.

Wyrzekniemy się świata starego...

— rozległ się dźwięczny głos Fedzi Mazina.
I dziesiątki głosów podchwyciły miękką, silną falą:

Strząśniem jego pył z naszych nóg...

Matka z gorącym uśmiechem na ustach szła za Mazinem i poprzez jego głowę patrzyła na syna i na sztandar.
Wokoło niej migały radosne twarze i oczy o różnych barwach — na czele wszystkich szedł jej syn i Andrzej. Słyszała ich głosy — miękki i wilgotny głos Andrzeja zgodnie zlewał się w jeden dźwięk z gęstym i niskim głosem jej syna.

Niech dźwignie się, wstanie roboczy nasz lud,
Niech stanie do walki lud głodny...

I lud biegł na spotkanie czerwonego sztandaru, krzyczał coś, zlewał się z pochodem i szedł z nim naprzód. Okrzyki jego gasły w dźwiękach pieśni, tej pieśni, którą śpiewano w domu ciszej od innych, a która na ulicy płynęła równo i prosto, ze straszliwą silą. Brzmiało w niej żelazne męstwo. Wzywała ludzi w daleką drogę ku przyszłości, mówiła im uczciwie o trudnościach, które ich czekają. W jej ogromnym, spokojnym płomieniu tonął ciemny szlak przeżytego cierpienia, spalało się na popiół kłębowisko znanych jej, dawnych uczuć i przeklęty lęk przed wszystkim, co nowe...
Czyjaś twarz przestraszona i szczęśliwa kołysała się obok matki, a drżący, płaczliwy glos wołał:
— Mitia! Dokąd?
Matka nie zatrzymując się, mówiła:
— Niech idzie — nie bójcie się! Ja także bałam się bardzo — mój idzie na samym przedzie. Ten, który niesie sztandar — to mój syn!
— Rozbójnicy! Dokąd wy? Przecie tam żołnierze!
I nagle schwyciwszy rękę matki kościstą ręką, wysoka i chuda kobieta wykrzyknęła:
— Posłuchajcie, droga moja — jak to śpiewają! I mój Mitia śpiewa...
— Nie bójcie się — mówiła matka — to święta sprawa... Pomyślcie, przecie i Chrystusa by nie było, gdyby za niego ludzie nie ginęli!
Ta myśl nagle zapłonęła w jej głowie i olśniła ją swoją wielką i prostą prawdą. Spojrzała w twarz kobiety, mocno trzymającej jej rękę, i powtórzyła uśmiechając się ze zdziwieniem:
— Nie było by Chrystusa, gdyby ludzie za niego, pana naszego, nie ginęli!
Obok niej znalazł się Sizow. Zdjął czapkę, machał nią dc taktu pieśni i mówił:
— Otwarcie poszli, matko, co? I pieśń wymyślili. I jaką pieśń! Co?

Car zażądał dla wojska żołnierzy,
Syna oddaj, bo tego chce car...

— Niczego się nie boją! — mówił Sizow. — A mój synek w grobie...
Serce matki biło zbyt silnie. Zaczęła pozostawać w tyle. W krótkim czasie odsunięto ją na bok, przyciśnięto do płotu i obok niej popłynęła kołysząc się gęsta fala ludzi — było ich wielu i to cieszyło ją.

Niech dźwignie się, wstanie roboczy nasz lud...

Zdawało się, że w powietrzu śpiewa ogromna, miedziana trąba, śpiewa i budzi ludzi wywołując u jednych gotowość do boju, w innych niejasną radość, przeczucie czegoś nowego, palącą ciekawość. Tu wzbudza świadome drżenie nadziei, tam otwiera ujście potokowi nagromadzonej przez lata, gryzącej złości. Wszyscy spoglądali ku przodowi, gdzie chwiał się i płynął w powietrzu czerwony sztandar.
— Idą! — wrzeszczał czyjś pełen zachwytu głos. — Wspaniale, chłopcy!
I czując widocznie coś wielkiego, czego nie umiał wyrazić w zwykłych słowach, człowiek wybuchnął mocnymi przekleństwami. Ale w gniewnych słowach wiła się także i syczała ciemna, ślepa złość niewolnika, jak żmija prze straszona światłem, które padło na nią.
— Heretycy! — krzyczał z okna czyjś naderwany głos grożąc wysuniętym kułakiem.
I natrętnie wwiercał się w uszy matki czyjś świdrujący pisk:
— Przeciw najjaśniejszemu panu, przeciw jego — cesarskiej mości? Buntować się?
Obok matki migały stropione twarze, podskakując przebiegali mężczyźni i kobiety, przelewał się ciemną ławą lud, pociągany przez tę pieśń, która naporem swych dźwięków zdawała się przewracać przed sobą wszystko oczyszczając drogę. I patrząc na czerwony sztandar kołyszący się w oddali, widziała nie widząc, twarz syna, jego brązowe czoło i oczy płonące jasnym ogniem wiary.
Ale oto znalazła się w ogonie pochodu, wśród ludzi, którzy szli nie śpiesząc się, obojętnie spoglądając ku przodowi, z chłodną ciekawością widzów, znających z góry zakończenie widowiska. Szli i rozmawiali niegłośno, z pewnością siebie:
— Jedna rota stoi przed szkołą, a druga przed fabryką...
— Gubernator przyjechał...
— Naprawdę?
— Sam widziałem — przyjechał!
Ktoś zaklął z radości i powiedział:
— Ale bać się zaczęli naszych! I wojsko, i gubernator.
— Kochani! — tłukło się w piersiach matki.
Ale słowa wokół niej dźwięczały martwo i chłodno. Przyśpieszyła kroku, żeby odejść od tych ludzi, i z łatwością przegoniła ich powolne, leniwe kroki.
I nagle głowa pochodu uderzyła jakby o coś, ciało jego, nie zatrzymując się, zachwiało się w tył, z niespokojnym, cichym pomrukiem. Pieśń drgnęła także, ale potem popłynęła znowu, szybciej jeszcze i głośniej. I znowu gęsta fala dźwięków opadła, cofnęła się w tył. Głosy jeden za drugim wypadały z chóru, rozlegały się oddzielnie starając się podnieść pieśń na poprzednią wyżynę, popchnąć ją naprzód:

Niech dźwignie się, wstanie roboczy nasz lud.
Niech runie na wroga lud głodny!...

Ale w tym wezwaniu nie było już zbiorowej wiary, drżał w nim już lęk.
Matka nie wiedziała, co się stało na przedzie. Nie widząc nikogo, rozpychała tłum i szybko przeciskała się ku przodowi, a na spotkanie jej parli ludzie, jedni ze spuszczonymi głowami i nachmurzonymi brwiami, drudzy uśmiechający się z zawstydzeniem, jeszcze inni gwiżdżąc szyderczo. Patrzyła ze smutkiem w ich twarze, a oczy jej milcząco pytały, prosiły, wzywały...
— Towarzysze! — rozległ się głos Pawła. — Żołnierze są takimi samymi ludźmi jak my. Nie będą nas bić. Za co bić? Za to, że głosimy prawdę potrzebną wszystkim? Przecież ta prawda i im jest potrzebna. Teraz oni nie rozumieją jeszcze tego, ale już bliski jest czas, kiedy staną w jednym szeregu z nami, kiedy pójdą nie pod sztandarem grabieży i mordu, ale pod naszym sztandarem wolności. I po to, żeby prędzej zrozumieli naszą prawdę, musimy iść naprzód. Naprzód, towarzysze! Zawsze — naprzód!

Głos Pawła dźwięczał twardo, słowa dzwoniły w powietrzu wyraźnie i jasno, ale tłum rozpadał się, ludzie jeden za drugim odchodzili w prawo i w lewo, ku domom przytulając się do płotów. Teraz tłum miał kształt klina, którego ostrzem był Paweł i nad jego głową palił się czerwony sztandar roboczego ludu. Tłum przypominał także czarnego ptaka, który, szeroko rozłożywszy skrzydła, nastroszył się czujnie, gotów zerwać się i ulecieć, a Paweł był jego dziobem...

XXVIII

W końcu ulicy — matka to widziała — zamykając wyjście na plac stała szara ściana jednakowych ludzi bez twarzy. Nad ramieniem każdego z nich błyszczały chłodnym blaskiem ostre i wąskie pasemka bagnetów. I od tej nieruchomej, milczącej ściany wiało na robotników chłodem. Chłód ten przenikał także jej pierś, dochodził aż do serca.
Wcisnęła się w tłum, tam gdzie znani jej ludzie, stojący na przedzie, przy sztandarze, stykali się z nieznanymi, jakby opierając się na nich. Przycisnęła się mocno bokiem do wysokiego, ogolonego człowieka. Był jednooki i, żeby spojrzeć na nią, gwałtownie wykręcił głowę.
— Ty co? Czyjaś ty? — zapytał.
— Matka Pawła Własowa! — odpowiedziała czując, że kolana drżą pod nią, a dolna warga opuszcza się mimo woli.
— Aha! — mruknął jednooki.
— Towarzysze! — przemówił Paweł. — Całe życie naprzód — nie ma przed nami innej drogi!
Zapanowała pełna napiętego oczekiwania cisza. Sztandar podniósł się, zachwiał jakby w zadumie i, powiewając nad głowami ludzi, popłynął ku szarej ścianie żołnierzy. Matka wzdrygnęła się, zamknęła oczy i krzyknęła.
Paweł, Andrzej, Samojłow i Mazin, tylko we czterech oderwali się od tłumu.
Ale w powietrzu zadrżał powoli jasny głos Fedzi Mazina:

Ofiarą — ście padli

— zaśpiewał.

Ostatni szedł bój...

— dwoma ciężkimi westchnieniami odezwały się głębokie, znużone głosy. Ludzie wolno ruszyli naprzód uderzając o ziemię drobnymi krokasni. I popłynęła nowa pieśń, zdecydowana i decydująca:

Ludowi oddałeś, coś tylko sam mógł.

— jaskrawą wstęgą rozwijał się głos Fedzi.

Za wolność...

— zgodnie śpiewali towarzysze.
— Ahaa! — ze złością krzyknął ktoś z boku. — Żałobne nabożeństwo odprawiają sukinsyny!...
— Bij go! — rozległ się gniewny głos.
Matka chwyciła się rękami za pierś, obejrzała się i zobaczyła, że tłum, który przedtem ciasno zapełniał ulicę, stoi niezdecydowany, kurczy się i patrzy, jak odchodzą od niego ludzie ze sztandarem. Za nimi szło już tylko kilka dziesiątków i każdy krok naprzód zmuszał kogoś do odskoczenia w bok, zupełnie jakby droga pośrodku ulicy była rozpalona i parzyła stopy.

Upadnie gwałt!

— prorokowała pieśń w ustach Fedzi...

I powstanie lud!...

— pewnie i groźnie wtórował mu chór mocnych głosów.
Ale poprzez melodię pieśni przedzierały się ciche słowa: — Komenderuje...
— Do ataku broń! — rozległ się ostry krzyk na przedzie.
W powietrzu falistą linią zachwiały się bagnety, opadły i wyciągnęły się na spotkanie sztandaru błysnąwszy chytrym uśmiechem.
— Maarsz!
— Ruszyli — powiedział jednooki i, wsadziwszy ręce w kieszenie, uskoczył w bok.
Matka nie mrużąc oczu patrzyła. Szara fala żołnierzy zakołysała się i, rozciągnąwszy się na całą szerokość ulicy, równo i chłodno ruszyła niosąc przed sobą rzadki grzebień srebrzyście połyskujących stalowych zębów. Matka kilku szerokimi krokami przysunęła się do syna. Widziała, jak Andrzej wysunął się naprzód, stanął przed Pawłem i zasłonił go swym ogromnym ciałem.
— Idź w szeregu, towarzyszu! — ostro krzyknął Paweł.
Andrzej śpiewał, ręce miał założone za plecami, głowę podniósł w górę. Paweł trącił go ramieniem i znowu krzyknął:
— W szeregu! Nie masz prawa! Na przedzie — sztandar!
— Rozejść się! — cienkim głosikiem krzyczał maleńki oficerek machając obnażoną szablą. Podnosił wysoko nogi nie zginając ich w kolanach, czupurnie stukał podeszwami o ziemię. Matce rzuciły się w oczy jego lśniące, wyglansowane buty.
Z boku, nieco za nim, szedł rosły, ogolony człowiek, z gęstymi, siwymi wąsami, w długim, szarym palcie na czerwonej podszewce, z żółtymi lampasami na szerokich spodniach. Tak jak chachoł, ręce założył w tył, podniósł siwe, gęste brwi i patrzył na Pawła.
Matka widziała więcej niż mogła objąć wzrokiem. W piersi jej uwiązł głośny krzyk, gotowy wyrwać się za każdym westchnieniem. Dusił ją, ale wstrzymywała go chwytając się rękami za piersi. Popychano ją, chwiała się na nogach, ale szła naprzód bez myśli, prawie nieprzytomna. Czuła, że za nią było coraz mniej ludzi — chłodny mur szedł jej naprzeciw i rozpędzał ich.
Coraz bliżej przysuwali się do siebie ludzie czerwonego sztandaru i gęsty łańcuch szarych ludzi. Widziała wyraźnie twarz żołnierzy — szeroką na całą ulicę, potwornie spłaszczoną w brudnożółte pasmo, z wkropionymi w nie nierówno różnobarwnymi oczyma. Przed nią błyszczały z okrucieństwem cienkie ostrza bagnetów. Skierowane w piersi ludzkie nie dotknąwszy ich nawet jeszcze, odłupywały jednego człowieka za drugim od tłumu rozpraszając go.
Matka słyszała za sobą tupot biegnących. Zduszone, przestraszone głosy krzyczały:
— Rozchodźcie się, chłopcy!
— Uciekaj, Własow!
— W tył, Pawełku!
— Zostaw sztandar, Pawle! — ponuro powiedział Wiesowszczikow. — Daj go tu, ja schowam!
Chwycił ręką za drzewce, sztandar zachwiał się w tył.
— Zostaw! — krzyknął Paweł.
Mikołaj cofnął rękę, jakby się sparzył. Pieśń zgasła. Ludzie zatrzymali się, ciasnym kręgiem otaczając Pawła. Ale Paweł utorował sobie drogę naprzód. Zapanowała nagła cisza. Stało się to od razu, jak gdyby niespodzianie spłynęła z góry i objęła wszystkich przeźroczystym obłokiem.
Pod sztandarem stało nie więcej niż dwudziestu ludzi, ale stali twardo. Lęk o nich i niejasne pragnienie powiedzenia im czegoś przyciągały ku nim matkę.
— Zabierzcie mu to, poruczniku! — rozległ się równy głos wysokiego starca. Wyciągnął rękę i wskazał na sztandar.
Do Pawła skoczył maleńki oficerek, chwycił za drzewce i krzyknął piskliwie:
— Puszczaj!
— Precz z rękami! — powiedział głośno Paweł.
Sztandar zachwiał się czerwienią w powietrzu, schylił się w prawo i w lewo i znowu stanął prosto — oficerek odskoczył, usiadł na ziemi. Obok matki z nienaturalną szybkością prześliznął się Mikołaj niosąc przed sobą wyciągniętą rękę ze ściśniętym kułakiem.
— Brać ich! — wrzasnął starzec tupiąc nogą o ziemię.
Kilku żołnierzy wyskoczyło naprzód. Jeden z nich zamachnął się kolbą — sztandar drgnął, pochylił się i znikł w szarej grupce żołnierzy.
— Ech! — krzyknął ktoś żałośnie.
I matka zaniosła się zwierzęcym, wyjącym rykiem. Ale w odpowiedzi jej, z tłumu żołnierzy, rozległ się jasny głos Pawła:
— Do widzenia, mamo! Do widzenia, kochana!...
— Żyje! Pamiętał! — dwa razy uderzyło ją w samo serce.
— Do zobaczenia, mateńko!
Podnosząc się na palce, machając rękami, starała się ich zobaczyć i ujrzała nad głowami żołnierzy okrągłą twarz Andrzeja — uśmiechała się do niej, kłaniała się.
— Drodzy moi... Jędrusiu! Pawełku! — krzyczała.
— Do widzenia, towarzysze! — krzyknęli spośród tłumu żołnierzy.
Odpowiedziało im wielokrotne, przerywane echo. Odezwało się z okien, gdzieś z góry, z dachów.

XXIX

Pchnięto ją w pierś. Poprzez mgłę w oczach widziała przed sobą oficerka, twarz miał czerwoną z natężenia i krzyczał do niej:
— Precz, babo!
Spojrzała na niego z góry na dół i zobaczyła u jego nóg drzewce sztandaru, złamane na dwie części. Na jednej z nich ocalał kawałek czerwonej materii. Schyliła się i podniosła je. Oficer wyrwał drążek z jej rąk, odrzucił go na bok i, tupiąc nogami, krzyczał:
— Precz, mówię!
Spośród żołnierzy wybuchnęła i polała się pieśń:

Niech dźwignie się, wstanie roboczy nasz lud!..

Wszystko kręciło się, chwiało, drgało. Powietrze pełne było niespokojnego szumu, podobnego do matowego szumu przewodów telegraficznych.

Oficer odskoczył piszcząc nerwowo:
— Skończyć ze śpiewem! Feldfebel Krajnow...
Matka chwiejąc się podeszła do odłamka drzewca odrzuconego przez niego i znowu podniosła go.
— Zatkać im pyski!...
Pieśń splątała się, zadrżała, rozerwała się, zgasła. Ktoś wziął matkę za ramię, odwrócił ją, pchnął w plecy...
— Idź, idź...
— Oczyścić ulicę! — krzyczał oficer.
Widziała o dziesięć kroków od siebie gęsty tłum ludzi. Wrzeszczeli, mruczeli groźnie, gwizdali, powoli cofając się w głąb ulicy i rozlewając się po podwórzach.
— Idź! Idź do diabła! — krzyknął jej prosto w ucho młody, wąsaty żołnierz i, zrównawszy się z nią, pchnął ją na chodnik.
Szła opierając się o drzewce, nogi uginały się pod nią. Zęby nie upaść, czepiała się drugą ręką ścian i płotów. Przed nią cofali się ludzie, obok niej i za nią parli żołnierze pokrzykując:
— Rozchodzić się, rozchodzić...
Żołnierze wyprzedzili ją. Zatrzymała się, obejrzała. W końcu ulicy rzadkim łańcuchem stali ci sami żołnierze zagradzając wejście na plac. Plac był pusty. Przed nią chwiały się także szare postacie zwolna napierając na ludzi...
Chciała zawrócić, ale nie zdając sobie z tego sprawy, poszła naprzód i doszedłszy do bocznej uliczki, wąskiej i pustej, skręciła w nią.
Znowu zatrzymała się, ciężko westchnęła, przysłuchiwała się. Gdzieś, przed nią, huczał tłum.
Opierając się na drzewcu, poszła dalej. Poczuła, że nagle oblewa ją pot. Brwi jej podnosiły się i opuszczały, poruszała ustami i machała ręką. W sercu jej zapalały się jak iskry jakieś słowa, wybuchały, tłoczyły się, rozniecały w niej uparte, władcze pragnienie wypowiedzenia, wykrzyczenia ich...
Zaułek ostro zakręcał w lewo i za węgłem matka zobaczyła dużą, ciasno zbitą gromadę ludzi. Czyjś głos donośnie i z siłą mówił:
— Dla swawoli, bracia, na bagnety się nie lezie!
— Ależ ludzie z nich! Co? Idą na nich, a ci nic — stoją! Stoją, bracie, bez strachu!
— Taki Pawełek Własow!...
— A chachoł?
— Ręce założył w tył i uśmiecha się diabeł...
— Kochani moi! Ludzie! — krzyknęła matka wciskając się w tłum. Rozstępowano się przed nią z szacunkiem. Ktoś zaśmiał się:
— Popatrz — z chorągwią! Chorągiew ma w ręku!
— Milcz! — surowo powiedział inny głos.
Matka szeroko rozłożyła ręce.
— Posłuchajcie — na Chrystusa! Wszyscyście bracia rodzeni... Wszyscyście bliscy... Popatrzcie bez strachu — co się stało? Idą spokojnie dzieci, krew nasza, idą za prawdą... Dla wszystkich... Dla wszystkich was, dla dzieci waszych ofiarowali się na krzyżową drogę... Szukają jasnych dni... Chcą innego życia. W prawdzie, w sprawiedliwości... Chcą dobra dla wszystkich!
Serce rwało się w niej, w piersiach było ciasno, w gardle sucho i gorąco. Głęboko, wewnątrz niej, rodziły się słowa wszystko i wszystkich obejmującej miłości, paliły jej język. Mówiła coraz mocniej, coraz swobodniej.
Widziała — słuchają jej ludzie, milczą wszyscy. Czuła — myślą ludzie okrążywszy ją ciasno, i rosło w niej pragnienie — jasno już je sobie teraz uświadomiła — pragnienie, by pchnąć ich tam, za synem, za Andrzejem, za wszystkimi, których oddali w ręce żołnierzy zostawiwszy ich samych.
Popatrzyła wokoło po chmurnych i uważnych twarzach i ciągnęła dalej z miękką siłą:
— Idą w świat nasze dzieci ku radości... Poszli za wszystkich i za Chrystusową prawdę, przeciw wszystkiemu, czym ujarzmili, związali, zdławili nas, źli, fałszywi i chciwi. Serdeczni moi! Przecie to za cały naród podniosła się nasza młoda krew, za cały świat, za wszystkich ludzi pracy poszli!... Nie odchodźcie więc od nich, nie wyrzekajcie się ich, nie porzucajcie swoich dzieci na samotnej drodze. Ulitujcie się nad sobą... Uwierzcie synowskim sercom — prawdę zrodziły i za nią giną. Uwierzcie im!
Głos jej załamał się, zachwiała się, osłabła, ktoś chwycił ją pod ręce...
— Boże słowo mówi! — krzyknął ktoś głucho, w podnieceniu. — Słuchajcie jej — dobrzy ludzie — boże słowo!
Ktoś inny litował się:
— Ach, jak się zabija!
Ktoś zaprzeczył z wyrzutem:
— Nie zabija się, tylko nas, głupców bije — zrozum!
Nad tłumem wzbił się wysoki, drżący głos:
— Prawosławni! Mitia mój — czysta dusza — co on zrobił? Poszedł za towarzyszami, za kochanymi... Prawdę ona mówi — dlaczego porzucamy nasze dzieci? Co zrobiły nam złego?
Matka zadrżała pod wpływem tych słów i odpowiedziała cichymi łzami.
— Idź do domu, Niłowna! Idź, matko! Wymęczyłaś się! — głośno powiedział Sizow.
Był blady, potargana broda trzęsła mu się. Nagle nachmurzył brwi, obrzucił wszystkich surowym spojrzeniem, wyprężył się cały i powiedział dobitnie:
— Wiecie, że zadusiło we fabryce syna mego Matwieja. Ale gdyby żył, sam bym go posłał, żeby szedł razem z nimi, z tymi! Sam bym mu powiedział: Idź, Matwieju! Idź — to sprawiedliwie, to — uczciwie!
Urwał, umilkł i wszyscy milczeli ponuro, opanowani przez coś ogromnego i nowego, co ich już jednak nie przerażało. Sizow podniósł rękę, potrząsnął nią i ciągnął dalej:
— Stary człowiek mówi do was — znacie mnie! Trzydzieści lat tu pracuję, pięćdziesiąt trzy lata na ziemi żyję. Krewniaka mojego, chłopca czystego i rozumnego, znowu dzisiaj zabrali. Także na przedzie szedł razem z Własowem, obok samego sztandaru...
Machnął ręką, wzruszył ramionami i, ująwszy dłoń matki, dodał:
— Prawdę powiedziała ta kobieta. Dzieci nasze chcą żyć z honorem i rozumnie, a myśmy porzucili je i poszli — tak! Idź, Niłowna...
— Kochani moi! — powiedziała patrząc na wszystkich zapłakanymi oczyma. — Dla dzieci — życie, dla nich — ziemia!...
— Idź, Niłowna! Masz, weź swój kij — i Sizow podał jej odłamek drzewca.
Patrzano na nią ze smutkiem i szacunkiem, odprowadzał ją szmer współczucia. Sizow w milczeniu odsuwał ludzi z drogi i oni odsuwali się milcząco, ale poddając się niejasnej sile, ciągnącej ich za matką, powoli szli za nią zamieniając ze sobą półgłosem krótkie słowa.
Przed bramą domu odwróciła się ku nim i, opierając się na odłamku sztandaru, ukłoniła się im z wdzięcznością i powiedziała cicho:
— Dziękuję wam...
I znowu przypomniawszy sobie swoją myśl, nową myśl, która, zdawało się jej, urodziła się w jej sercu, dodała:
— Pana naszego Jezusa nie było by, gdyby ludzie nie ginęli na jego chwałę.
Tłum patrzył na nią w milczeniu. Skłoniła się jeszcze raz i weszła do swego domu, a Sizow pochyliwszy głowę, wszedł za nią.
Ludzie stali przed bramą, mówili o czymś.
I rozchodzili się bez pośpiechu.




  1. Chachoł — tak w Rosji żartobliwie nazywano ukraińców
  2. Chłysty — sekta, której przypisywano orgie urządzane po wzajemnym biczowaniu się.
  3. Duchoborcy — sekta rozpowszechniona na południu Rosji. Uważali, że ze złem należy walczyć tylko duchem (niesprzeciwianie się złemu). Odmawiali służby w wojsku i dlatego byli prześladowani, zsyłani na Kaukaz i na Syberię. — Red. przekł.
  4. Jazgarz — kolczasta ryba trudna do pożarcia dla innych ryb. — Red. przekładu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maksim Gorki i tłumacza: Halina Górska.