Matka (Gorki, 1946)/Część druga/XXIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maksim Gorki
Tytuł Matka
Wydawca Spółdzielnia Wydawnicza "Książka"
Data wyd. 1946
Druk Zakłady Graficzne "Książka"
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Halina Górska
Tytuł orygin. Мать
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIV

Lęk ten rozrósł się w jej piersi niby pleśń, tamująca oddech ciężką wilgocią, i gdy nadszedł dzień rozprawy, weszła na salę posiedzeń pochylona pod jego ponurym brzemieniem.
Na ulicy witali się z nią znajomi z osady. Kłaniała się w milczeniu przeciskając się przez ponury tłum. W korytarzach i sali sądu spotkała krewnych oskarżonych, mówili coś do niej zniżonymi głosami. Słowa ich wydawały się jej zbędne, nie rozumiała ich. Wszyscy ludzie opanowani byli tym samym uczuciem przygniatającego smutku — udzielało się to matce i przygnębiało ją jeszcze bardziej.
— Siądźcie koło mnie! — powiedział Sizow posuwając się na ławce.
Usiadła posłusznie obok niego, poprawiła suknię, rozejrzała się wokoło. Przed oczyma jej pływały zlewając się ze sobą, jakieś zielone i malinowe smugi i plamy, migały cienkie, żółte nici.
— Zgubił twój syn naszego Grzesia! — odezwała się cicho siedząca obok niej kobieta.
— Milcz, Natalio! — powiedział ponuro Sizow.
Matka popatrzyła na kobietę — była to Samojłowa. Dalej siedział jej mąż, łysy, o przyzwoitym wyglądzie człowiek, z dużą, rudą brodą. Twarz miał kościstą, patrzył przymrużonymi oczyma przed siebie, broda jego drżała.
Światło szarego dnia równomiernie zalewało salę przez wysokie okna, z zewnątrz po szybach ześlizgiwał się śnieg. Pomiędzy oknami wisiał duży portret cara w grubej, błyszczącej niby od tłuszczu, złotej ramie, ciężkie malinowe draperie okien spływały prostymi fałdami po obydwu stronach ramy. Przed portretem, prawie przez całą szerokość sali, rozciągał się pokryty zielonym suknem stół, na prawo, pod ścianą, stały za kratą dwie drewniane ławki, na lewo — dwa rzędy malinowych foteli. Po sali biegali cicho urzędnicy z zielonymi kołnierzami i złotymi guzikami na piersiach i brzuchu. W mętnym powietrzu błądziły nieśmiało ciche szepty, unosił się jakiś złożony, jak gdyby apteczny zapach. Wszystko to — kolory, blaski, dźwięki i zapachy — przytłaczało oczy, wdzierało się razem z oddechem w pierś i napełniało opustoszałe serce nieruchomym osadem posępnego lęku.
Nagle jeden z ludzi powiedział coś głośno, wszyscy wstali. Matka drgnęła i podniosła się także uchwyciwszy się ramienia Sizowa.
W lewym rogu sali otworzyły się wysokie drzwi i wszedł przez nie chwiejnym krokiem staruszek w okularach. Na jego szarej twarzyczce trzęsły się rzadkie, białe bokobrody, górna, ogolona warga zapadła, ostre szczęki i podbródek wspierały się na wysokim kołnierzu. Wywierało to wrażenie, jak gdyby pod kołnierzem nie było szyi. Podtrzymywał go z tyłu pod ramię idący za nim wysoki, młody człowiek, z porcelanową, rumianą i okrągłą twarzą, a za nimi podążali wolno jeszcze trzej ludzie w haftowanych złotem mundurach i trzej cywilni.
Marudzili długo zanim usadowili się za stołem, a gdy wreszcie usiedli, jeden z nich, w rozpiętym mundurze, z leniwą, ogoloną twarzą, zaczął coś mówić do staruszka, ciężko i bezdźwięcznie poruszając pulchnymi wargami. Staruszek słuchał siedząc dziwnie prosto i nieruchomo, za szkłami jego okularów matka widziała dwie maleńkie, bezbarwne plamki.
Na końcu stołu, przed biurkiem, siedział wysoki, łysawy człowiek, pokasływał i szeleścił papierami.
Staruszek kiwnął się w przód i przemówił. Pierwsze słowo wymawiał wyraźnie, następne jak gdyby rozpełzały się na jego cienkich, szarych wargach.
— Otwieram... Wprowadźcie...
— Patrz! — powiedział Sizow, lekko trącił matkę: wstał.
W ścianie, za kratą, otworzyły się drzwi, wyszedł żołnierz z obnażoną szablą na ramieniu, za nim ukazali się — Paweł, Andrzej, Fedzia Mazin, obaj Gusiewowie, Samojłow, Bukin, Somow i jeszcze pięciu młodych ludzi, nieznanych matce z nazwiska. Paweł uśmiechał się łagodnie, Andrzej szczerzył także zęby kiwając głową; ich ożywienie, uśmiechy i ruchy wniosły na salę coś jasnego î prostego, co wtargnęło w naprężone i napuszone milczenie. Tłusty blask złota na mundurach zbladł, stał się miększy, powiew rześkiej pewności siebie i żywej siły przeniknął serce matki, zbudził je. I na ławach poza nią, gdzie ludzie do tej pory trwali w wyczekującym przygnębieniu, teraz odezwały się także ciche rozmowy.
— Nie boją się! — usłyszała szept Sizowa, a z prawej strony załkała cicho matka Samojłowa.
— Ciszej! — rozległ się surowy okrzyk.
— Ostrzegam... — powiedział staruszek.
Paweł i Andrzej usiedli obok siebie. Razem z nimi na pierwszej ławie — Mazin, Samojłow i Gusiewowie. Andrzej ogolił sobie brodę, wąsy odrosły mu i zwieszały się w dół czyniąc jego krągłą głowę podobną do głowy kota. Coś nowego pojawiło się w wyrazie jego twarzy — ostrego i zjadliwego w kątach ust, posępnego w oczach. Na górnej wardze Mazina czerniały dwa ciemne pasemka, twarz stała się pełniejsza. Samojłow był tak samo kędzierzawy jak przedtem i tak samo szeroko uśmiechał się Iwan Gusiew.
— Ech, Fedźka, Fedźka! — szeptał spuściwszy głowę Sizow.
Matka słuchała niewyraźnych pytań staruszka — pytał nie patrząc na podsądnych, a głowa jego leżała nieruchomo na kołnierzu munduru. Słyszała spokojne, krótkie — odpowiedzi syna. Wydawało się jej, że starszy sędzia i wszyscy jego towarzysze nie mogą być złymi, okrutnymi ludźmi. Uważnie wpatrywała się w twarze sędziów starając się coś odgadnąć, czuła, że w jej sercu kiełkuje na nowo nadzieja.
Porcelanowy człowiek obojętnie przeglądał papiery, jego jednostajny głos napełniał salę nudą, pogrążeni w niej ludzie siedzieli nieruchomo, jak gdyby odrętwieli. Czterech adwokatów, cicho, ale z ożywieniem rozmawiało z podsądnymi. Poruszali się szybko i sprężyście i przypominali cztery wielkie, czarne ptaki.
Po jednej stronie staruszka napełniał swoim ciałem fotel tęgi, pulchny sędzia z maleńkimi, tonącymi w tłuszczu oczyma, po drugiej — siedział zgarbiony sędzia z rudawymi wąsami na bladej twarzy. Odrzucił ze znużeniem głowę na oparcie fotelu i przymknąwszy oczy rozmyślał o czymś. Prokurator miał także twarz zmęczoną i znudzoną. Za sędziami siedział gładząc w zamyśleniu policzek, burmistrz, tęgi, stateczny mężczyzna; marszałek szlachty, siwy, rumiany człowiek, z dużymi, dobrymi oczyma i ogromną brodą; wójt w kaftanie, z ogromnym brzuchem, który najwidoczniej krępował go, bo starał się przykryć go połą kaftana, co mu się nie udawało.
— Tu nie ma przestępców i nie ma sędziów! — rozległ się twardy głos Pawła. — Są tylko jeńcy i zwycięzcy...
Zapanowała cisza. W ciągu kilku sekund matka słyszała tylko cienki, pośpieszny skrzyp pióra po papierze i bicie własnego serca.
Starszy sędzia czekał, jak gdyby także wsłuchując się w coś. Jego towarzysze poruszyli się. Wówczas powiedział:
— Taak... — Andrzej Nachodka! Czy przyznajecie się...
Andrzej podniósł się powoli, wyprostował się i, pociągając w dół wąsy, patrzył spode łba na staruszka.
— Do jakiej winy mam się przyznać? — zapytał swym zwykłym, śpiewnym i powolnym głosem wzruszywszy ramionami. — Nie zabiłem, nie ukradłem, nie zgadzam się tylko z takim porządkiem życia, przy którym ludzie zmuszeni są ograbiać i zabijać jeden drugiego...
— Odpowiadajcie zwięźlej — z wysiłkiem, ale wyraźnie powiedział staruszek.
Na ławach, za sobą, matka wyczuła ożywienie. Ludzie cicho szeptali do siebie i poruszali się, jakby oswobadzając się z pajęczyny szarych słów porcelanowego człowieka.
— Słyszysz, jak to oni? — szepnął Sizow.
— Fiodor Mazin, odpowiadajcie...
— Nie chcę! — wyraźnie powiedział Fedzia zrywając się z miejsca. Twarz jego oblał rumieniec wzburzenia, oczy błysnęły, nie wiadomo dlaczego założył ręce w tył.
Sizowowi wyrwał się cichy okrzyk, matka rozwarła szeroko oczy ze zdumienia.
— Zrzekłem się obrony i nie będę wcale mówić. Sąd wasz uważam za bezprawny! Kim wy jesteście? Czy to lud dał wam prawo sądzenia nas? Nie, nie dał wam takiego prawa! Nie znam was!
Usiadł i skrył swoją rozpaloną twarz za ramieniem Andrzeja.
Gruby sędzia pochylił głowę ku starszemu i szepnął mu coś. Sędzia z bladą twarzą podniósł powieki, spojrzał z ukosa na podsądnych, położył rękę na stole i nakreślił coś ołówkiem na leżącym przed nim papierze. Wójt pokiwał głową, ostrożnie przestawił nogi, ułożył brzuch na kolanach i zakrył go rękami. Nie poruszając głową, staruszek zwrócił swój tułów do rudego sędziego i bezdźwięcznie mówił z nim; ów wysłuchał go pochyliwszy głowę. Marszałek szlachty szeptał coś do prokuratora, burmistrz słuchał pocierając policzek. Znowu zadźwięczały niewyraźne słowa starszego sędziego.
— Ale ich zjechał! Najlepiej ze wszystkich! — szeptał na ucho matce ze zdziwieniem Sizow.
Matka uśmiechała się niepewnie. Wszystko, co się działo z początku, wydawało się jej zbędnym i nudnym wstępem do czegoś strasznego, co nastąpi potem i zmiażdży wszystkich swoją zimną grozą. Ale spokojne słowa Pawła i Andrzeja zabrzmiały tak odważnie i twardo, jakby zostały wypowiedziane w małym domku w osadzie, a nie przed obliczem sądu. Gorący wypad Fedzi ożywił ją. Salę objął śmiały i rzeźwy powiew i po ruchu ludzi za sobą matka domyślała się, że nie ona jedna to czuje.
— Pańskie zdanie? — zapytał staruszek.
Łysawy prokurator wstał i, trzymając się jedną ręką biurka, mówił szybko przytaczając jakieś cyfry. W głosie jego nie było nic przerażającego. Ale to, co mówił, pozostawiało w sercu matki suchy i kłujący osad, który jątrzył je i napełniał lękiem. Wyczuwała mętnie coś wrogiego sobie, coś, co nie groziło, nie krzyczało, ale rozwijało się niewidzialne i nieuchwytne, leniwie i tępo otaczało sędziów, spowijało ich jak gdyby nieprzeniknionym obłokiem, przez który nic z zewnątrz nie mogło do nich dotrzeć. Patrzyła na sędziów i nie mogła ich zrozumieć. Nie gniewali się, jak tego oczekiwała, na Pawła i na Fedzię, nie mówili im obraźliwych słów, ale wydawało się jej, że wszystko, o co ich pytają, nie jest im potrzebne. Wydawało się jej, że pytają jakby z musu, z trudem wysłuchują odpowiedzi, wszystko z góry wiedzą i nic ich nie interesuje.
Oto stoi przed nimi żandarm i mówi basem:
— Na Pawła Własowa wskazywali wszyscy jako na głównego podżegacza...
— A na Nachodkę? — leniwie i niegłośno zapytał gruby sędzia.
— I na niego także...
Jeden z adwokatów powstał mówiąc:
— Czy mogę?
Staruszek zapytał kogoś:
— Pan nie ma nic przeciw temu?
Wszyscy sędziowie wydawali się matce chorymi ludźmi. W ich pozach i głosach przebijało zmęczenie, twarze ich wyrażały chorobliwe znużenie i dokuczliwą, szarą nudę. Widocznie wszystko to było dla nich ciężkie i niewygodne — mundury, sala, żandarmi, adwokaci, obowiązek siedzenia w fotelach, pytania i słuchania.
Stanął przed nimi znany matce żółtolicy oficer i, rozciągając z powagą słowa, opowiadał głośno o Pawle, o Andrzeju. Matka słuchając go myślała mimo woli:
— Niewiele wiesz.
I patrzyła na ludzi za kratą już bez strachu o nich, bez współczucia dla nich — współczucie było tu jakby nie na miejscu, wywoływali w niej tylko podziw i ogrzewającą serce miłość. I podziw ten był spokojny, miłość — radosna i jasna. Młodzi, silni, siedzieli z boku pod ścianą, prawie nie mieszając się do monotonnej rozmowy świadków z sędziami, do sporów adwokatów z prokuratorem. Czasem któryś z nich uśmiechnął się pogardliwie, mówił coś towarzyszom i po twarzach ich przebiegał ironiczny uśmiech. Andrzej i Paweł prawie cały czas rozmawiali cicho z jednym z obrońców — matka widziała go w przeddzień u Mikołaja. Mazin przysłuchiwał się ich rozmowie bardziej od innych ożywiony i ruchliwy. Samojłow mówił coś czasem do Iwana Gusiewa i matka widziała, że za każdym razem Iwan odtrąca niespostrzeżenie towarzysza łokciem, ledwie powstrzymując śmiech, twarz mu czerwienieje, policzki odymają się, głowa pochyla. Ze dwa razy parsknął nawet i potem kilka minut przesiedział nadęty starając się zachować większą powagę. I w każdym z nich tak lub inaczej pulsowała młodość, z łatwością zwyciężając wysiłki zduszenia jej sił żywotnych.
Sizow dotknął lekko jej łokcia. Odwróciła się do niego twarz miał zadowoloną, choć nieco zakłopotaną.
— Popatrz no na nich — szepnął — jacy mocni, co? Hrabiowie, co?
W sali trwało dalej badanie świadków. Świadkowie mówili pośpiesznie, bezbarwnymi głosami, sędziowie — niechętnie i obojętnie. Gruby sędzia ziewał zakrywając usta pulchną ręką, sędzia z rudymi wąsami pobladł jeszcze bardziej, od czasu do czasu podnosił rękę, mocno przyciskając skroń palcem, i patrzył żałośnie w sufit rozszerzonymi oczyma. Prokurator kreślił coś z rzadka ołówkiem po papierze i dalej rozmawiał bezdźwięcznie z marszałkiem szlachty, a marszałek gładząc siwą brodę, wytrzeszczał duże, piękne oczy i uśmiechał się skłaniając z powagą głowę. Burmistrz siedział założywszy nogę na nogę i, bębniąc palcami po kolanie, obserwował je ze skupieniem. Tylko wójt umieściwszy brzuch na kolanach i troskliwie objąwszy go rękami, siedział ze spuszczoną głową i widać było, że on jeden wsłuchuje się w monotonne brzęczenie głosów. Staruszek wsadzony w fotel sterczał w nim nieruchomo, jak chorągiewka na dachu w bezwietrzny dzień. Ciągnęło się to długo i znowu odrętwienie nudy owładnęło ludźmi.
— Zarządzam... — powiedział staruszek i, zdusiwszy cienkimi ustami następne słowa, wstał.
Szum, westchnienia, ciche okrzyki, kaszel, szuranie nóg, napełniło salę. Podsądnych wyprowadzono, wychodząc uśmiechali się, kiwali głowami krewnym i znajomym, a Iwan Gusiew zawołał do kogoś półgłosem:
— Trzymaj się, Jegorze!...
Matka i Sizow wyszli na korytarz.
— Pójdziecie napić się herbaty do szynku? — zapytał ją troskliwie Sizow. — Mamy półtorej godziny czasu!
— Nie chcę.
— No, to i ja nie pójdę. Ale — dzielnie się trzymają chłopcy, co? Siedzą, jakby tylko oni byli prawdziwymi ludźmi, a wszyscy pozostali nic nie znaczyli! A Fedźka jaki to, co?
Podszedł do nich ojciec Samojłowa z czapką w ręku. Uśmiechnął się posępnie i powiedział:
— Widzieliście mego Grzesia? Zrzekł się obrońcy i nie chce z nimi gadać. On pierwszy to podobno wymyślił. Twój, Pelagio, był pono za adwokatem, a mój powiada, nie życzę sobie! I wtedy wszyscy czterej się zrzekli...
Obok niego stała żona. Mrugała nieustannie oczyma i wycierała nos rogiem chusteczki. Samojłow wziął brodę w rękę i ciągnął dalej patrząc na podłogę:
— Trudne to do rozgryzienia! Patrzysz na nich i myślisz — niepotrzebnie się do tego zabrali, zginą tylko nadaremnie. I nagle zaczynasz rozważać — a może ich jest prawda? Przypomnisz sobie, że na fabryce przecie rosną ciągle w siłę. Wyłapują ich, a oni jak te jazgarze w rzece — nie giną! I myślisz znowu — a może siła jest przy nich?
— Trudno jest nam, Stefanie Piotrowiczu, zrozumieć te sprawy! — powiedział Sizow.
— Trudno! — zgodził się Samojłow. Żona jego pociągnęła głośno powietrze nosem i zauważyła:
— Zdrowe chłopaki...
I nie mogąc powstrzymać uśmiechu na szerokiej, zwiędłej twarzy, dodała:
— Ty, Niłowna, nie gniewaj się na mnie. Palnęłam ci wpierw, że niby twój jest wszystkiemu winny, ale diabeł ich, prawdę mówiąc, wie, który z nich bardziej winny! Co to na naszego Grzegorza żandarmi i szpicle wygadywali! Postarał się rudy pies!
Była najwidoczniej, może nie zdając sobie z tego nawet sprawy, dumna z syna. Matka znała to uczucie i odpowiedziała na jej słowa dobrym uśmiechem.
— Młode serce jest zawsze bliższe prawdy... — odezwała się cicho.
Po korytarzu wałęsali się ludzie, zbierali się w gromadki, rozmawiali ze wzburzeniem, rozważali przytłumionymi głosami. Prawie nikt nie stał samotnie — na wszystkich twarzach widać było wyraźnie chęć mówienia, pytania, słuchania. W wąskiej, białej rurze korytarza, między dwiema ścianami, ludzie miotali się w przód i w tył, niby pod uderzeniami silnego wiatru. Zdawało się, że szukają jakiegoś twardego i mocnego gruntu, na którym mogliby stanąć.
Starszy brat Bukina, wysoki i jak on bezbarwny, wymachiwał rękami, kręcił się na wszystkie strony i dowodził:
— Wójt Klepanow jest tutaj nie na miejscu...
— Milcz, Konstanty! — prosił go ojciec, maleńki staruszek oglądając się bojaźliwie.
— Nie, muszę powiedzieć! Opowiadają o nim, że zeszłego roku zabił swego podwładnego. O żonę im poszło. A teraz żyje z nią. Jakże to zrozumieć? A przy tym — to znany złodziej...
— Ach ty Boże mój! Konstanty!
— Racja! — powiedział Samojłow. — Racja! Sąd nie jest taki jak należy...
Bukin usłyszawszy jego głos, podszedł do niego szybko pociągając za sobą innych i machając rękami, cały czerwony ze wzburzenia, krzyczał:
— Za kradzież, za zabójstwo sądzą przysięgli, prości ludzie, chłopi, mieszczanie! A ludzi, którzy są przeciw władzom, sądzą same władze — jakże to tak, pozwólcie? Jeżeli ty mnie skrzywdziłeś, a ja ci dam w zęby, a ty mnie za to będziesz sądził, to na pewno wyjdzie, że ja jestem winny. A kto pierwszy skrzywdził? Ty? Ty!
Siwy woźny, z garbatym nosem i medalami na piersiach, rozepchnął tłum i powiedział do Bukina grożąc mu palcem:
— Nie krzycz! Tu nie karczma!
— Za pozwoleniem, mój panie, ja wiem, co mówię! Posłuchajcie — jeżeli ja was uderzę i ja będę was sądzić, to jak myślicie...
— Każę cię stąd wyprowadzić! — powiedział surowo woźny.
— Dokąd? Po co?
— Na ulicę. Żebyś nie wrzeszczał...
Bukin powiódł spojrzeniem po wszystkich i powiedział półgłosem: Dla nich najważniejsze jest to, żeby ludzie milczeli...
— A ty co myślałeś?! — krzyknął surowo i grubiańsko stary. Bukin rozłożył ręce i zaczął mówić ciszej.
— I dlaczego nie dopuszczą do sądu wszystkich, a tylko krewnych? Jeżeli sądzisz sprawiedliwie, to nie masz się czego bać — sądź przy wszystkich!
Samojłow powtórzył jeszcze głośniej:
— Sąd nie jest wedle sumienia — to racja!...
Matka chciała opowiedzieć mu to, co słyszała od Mikołaja o bezprawiu sądu. Ale nie zrozumiała wtedy wszystkiego, a niektórych słów zapomniała. Starając się przypomnieć je sobie, odsunęła się na bok i zobaczyła, że przygląda się jej jakiś młody człowiek z jasnymi wąsami. Prawą rękę trzymał w kieszeni spodni, dlatego też jego lewe ramię było jakby niższe — ta osobliwość wydała się matce skądś znana. Ale odwrócił się od niej, a ona tak była pochłonięta wspomnieniami, że natychmiast zapomniała o nim.
Po chwili doleciało do niej rzucone półgłosem pytanie:
— Ta?
I ktoś głośniej i radośnie odpowiedział:
— Tak!
Obejrzała się. Człowiek z krzywym ramieniem stał bokiem do niej i mówił coś do swego sąsiada, czarnobrodego, młodego człowieka, w krótkim płaszczu i butach do kolan.
Coś poruszyło się niespokojnie w jej pamięci, ale nie wywołało żadnego jasnego obrazu. Rozpalała się w niej coraz mocniej i opanowywała ją chęć mówienia ludziom o prawdzie syna. Chciała słyszeć, co powiedzą ludzie przeciw tej prawdzie, chciała z ich słów wnioskować o wyroku sądu.
— Czy tak się sądzi? — zaczęła ostrożnie i cicho zwracając się do Sizowa. — Pytają o to, co kto zrobił, ale po co to zrobił — nie pytają. I sami starzy; młodych powinni sądzić młodzi...
— Tak — powiedział Sizow — trudno nam zrozumieć tę sprawę, trudno! — i pokiwał w zamyśleniu głową.
Woźny otworzył drzwi sali i zawołał:
— Krewni! Pokazywać bilety...
Ponury głos wymówił wolno:
— Bilety! Jak w cyrku!
We wszystkich ludziach wyczuwało się głuche rozdrażnienie, niejasny sprzeciw. Zaczęli zachowywać się swobodniej, hałasowali, kłócili się z woźnymi.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maksim Gorki i tłumacza: Halina Górska.