Matka (Gorki, 1946)/Część druga/XXIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maksim Gorki
Tytuł Matka
Wydawca Spółdzielnia Wydawnicza "Książka"
Data wyd. 1946
Druk Zakłady Graficzne "Książka"
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Halina Górska
Tytuł orygin. Мать
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIII

I tak, we mgle niepewności i posępnego smutku, pod brzemieniem tęsknoty i oczekiwania, matka przeżyła w milczeniu dzień, drugi, a na trzeci zjawiła się Sasza i powiedziała Mikołajowi:
— Wszystko gotowe. Dzisiaj o pierwszej...
— Już gotowe? — zdziwił się.
— No i cóż tu dziwnego? Musiałam tylko zdobyć mieszkanie i odzież dla Rybina. Resztę wziął na siebie Gobun. Rybin będzie, musiał przejść tylko jedną dzielnicę. Na ulicy spotka go Wiesowszczikow — oczywiście ucharakteryzowany — narzuci na niego płaszcz, da mu czapkę i wskaże drogę. Ja będę na niego czekać, przebiorę go i wywiozę.
— Nieźle! A kto to taki — Gobun? — zapytał Mikołaj.
— Znacie go. W jego mieszkaniu prowadziliście kółko ze ślusarzami.
— A! Pamiętam. Oryginalny staruszek...
— On jest byłym żołnierzem, blacharzem. Mało uświadomiony, ale z niewyczerpaną nienawiścią do każdej przemocy... Trochę filozof — mówiła w zamyśleniu Sasza patrząc przez okno. Matka słuchała jej w milczeniu i dojrzewało w niej coś niejasnego.
— Gobun chce oswobodzić swego siostrzeńca — pamiętacie, podobał się wam — Jewczenko, taki elegant i czyścioszek.
Mikołaj kiwnął głową.
— Przygotował wszystko dobrze — ciągnęła dalej Sasza — ale zaczynam wątpić, czy się uda. Spacery są wspólne i myślę, że gdy więźniowie zauważą drabinę — wielu zechce uciec...
Zamknęła oczy i zamilkła na chwilę. Matka przysunęła się do niej bliżej.
— I będą sobie wzajemnie przeszkadzać...
Stali wszyscy troje przy oknie, matka — za Mikołajem i Saszą. Ich pośpieszne słowa budziły w jej sercu jakieś mgliste uczucie...
— Pójdę tam! — powiedziała nagle.
— Po co? — zapytała Sasza.
— Nie chodźcie moja kochana! Możecie jeszcze wpaść! Nie trzeba! — poradził Mikołaj.
Matka popatrzyła na niego i ciszej, ale z uporem powtórzyła:
— Nie, pójdę.
Spojrzeli po sobie. Sasza wzruszyła ramionami i powiedziała:
— To zrozumiałe...
Odwróciwszy się do matki, wzięła ją pod ramię, pochyliła się ku niej i przemówiła ciepłym, trafiającym wprost do serca matki głosem:
— A jednak, mówię wam — na próżno czekacie...
— Kochanie! — zawołała matka przyciągając ją do siebie drżącą ręką. — Weźcie mnie ze sobą, nie będę zawadzała! Ja — muszę. Nie wierzę, że to możliwe, żeby — uciec!
— Niłowna pójdzie! — powiedziała dziewczyna Mikołajowi.
— To wasza sprawa! — odparł schylając głowę.
— Nie możemy iść razem. Idźcie polem ku ogrodom. Stamtąd widać mury więzienia. Ale — jeżeli spytają was co tam robicie?
Matka uradowana odpowiedziała z pewnością siebie:
— Już ja będę wiedziała, co powiedzieć!...
— Nie zapominajcie, że dozorcy więzienni was znają! — mówiła Sasza. — Jeśli zobaczą was tam...
— Nie zobaczą! — zawołała matka.
Ożywiła się — tlejąca zawsze w jej sercu niedostrzegalnie nadzieja buchnęła nagle jasnym płomieniem.
— A może i on także... — myślała ubierając się pośpiesznie.
Po godzinie matka była już w polu za więzieniem. Ostry wiatr wirował wkoło niej, rozdymał jej suknię, uderzał o zamarzłą ziemię, chwiał starym płotem ogrodu, obok którego przechodziła, i z rozpędu uderzał o niewysoki mur więzienny. Wywracał się, wpadał za ścianę, zmiatał z podwórza czyjeś krzyki, roznosił je w powietrzu, podrzucał aż w niebo. Po niebie biegły szybko obłoki odsłaniając małe okienka, przez które przeświecała sina dal.
Za matką był ogród, przed nią cmentarz, a na prawo, w odległości dziesięciu sążni, więzienie. Obok cmentarza żołnierz pędził na linie konia, drugi stał obok niego, tupał głośno o ziemię nogami, krzyczał, gwizdał i śmiał się. Nikogo więcej nie było koło więzienia.
Przeszła powoli obok nich. Poszła dalej ku cmentarnemu ogrodzeniu spoglądając z ukosa na prawo i za siebie. I nagle poczuła, że nogi jej zadrżały i ociężały, jak gdyby przymarzły do ziemi.
Zza węgła więzienia wyszedł pośpiesznie, jak zawsze chodzą latarnicy, zgarbiony człowiek z drabiną na ramieniu. Matka zmrużyła oczy ze strachu, po czym rzuciła szybkie spojrzenie na żołnierzy. Dreptali w jednym miejscu, a koń biegał dokoła nich. Popatrzyła na człowieka z drabiną — przystawił ją już do ściany i wchodził po niej nie śpiesząc się. Machnąwszy ręką w podwórze, spuścił się szybko i znikł za węgłem. Serce matki biło prędko, sekundy upływały powoli. Na ciemnej ścianie więziennej kontury drabiny były ledwie widoczne wśród brudnych plam i opadłego tynku, spod którego widać było cegłę. I nagle, nad ścianą ukazała się czarna głowa, wyrosło ciało, przewaliło się przez mur, ześliznęło się po nim. Ukazała się druga głowa w kosmatej czapce, na ziemię stoczył się czarny kłąb i szybko znikł za węgłem. Michał wyprostował się, obejrzał, potrząsnął głową...
— Uciekaj, uciekaj! — szeptała matka tupiąc nogą.
W uszach huczało jej, dochodziły do niej głośne okrzyki, nad murem ukazała się trzecia głowa. Matka schwyciła się rękami za piersi i patrzyła zamierając z przerażenia. Jasnowłosa głowa bez brody prężyła się ku górze, jak gdyby chciała się oderwać, i nagle znikła za ścianą. Krzyki stawały się coraz głośniejsze, wiatr roznosił w powietrzu cienkie trele gwizdów. Michał szedł koło muru, oto już minął go, przeszedł otwartą przestrzeń między więzieniem a domami miasta. Wydawało się jej, że idzie zbyt powoli i niepotrzebni tak wysoko podnosi głowę. Każdy, kto spojrzy w jego twarz, zapamięta ją na zawsze.
— Prędzej... prędzej... — szeptała.
Za murem więziennym rozległ się suchy trzask. Słychać było cienki dźwięk rozbitego szkła. Żołnierz wpierając się nogami w ziemię, ciągnął do siebie konia, drugi przyłożywszy do ust zwiniętą w trąbkę rękę, krzyczał coś w kierunku więzienia, a krzyknąwszy zwracał w tę stronę bokiem głowę nadstawiając ucha.
Wyprężywszy się matka obracała głowę na wszystkie strony, oczy jej widziały wszystko, ale nie wierzyła niczemu — zbyt prędko i zbyt po prostu stało się to, co wyobrażała sobie jako coś strasznego i skomplikowanego. Ta szybkość oszałamiała ją i przytępiała świadomość. Na ulicy nie widać już było Rybina, szedł jakiś wysoki człowiek w długim płaszczu, biegła dziewczynka. Zza węgła więzienia wyskoczyło trzech dozorców. Biegli jeden obok drugiego i wszyscy wyciągali przed siebie prawe ręce. Jeden z żołnierzy pobiegł im naprzeciw, drugi krążył koło konia starając się wskoczyć nań, ale koń nie pozwalał się dosiąść, podskakiwał i wszystko wokół zdawało się podskakiwać razem z nim. Bez przerwy zachłystując się dźwiękiem, przecinały powietrze gwizdki. Ich pełne trwogi, rozpaczliwe krzyki, zbudziły w kobiecie świadomość niebezpieczeństwa. Wzdrygnęła się i poszła obok ogrodzenia cmentarnego śledząc ruchy dozorców. Ale dozorcy i żołnierze pobiegli za drugi róg więzienia i znikli. Zaraz za nimi przebiegł pomocnik naczelnika, którego znała, w rozpiętym mundurze. Zjawiła się niewiadomo skąd policja i zbiegli się ludzie.
Wiatr kołował i miotał się, jak gdyby cieszył się z czegoś i przynosił kobiecie urywane, pomieszane krzyki, gwizd... Całe to zamieszanie cieszyło ją, poszła prędzej myśląc:
— A więc i on — mógłby!
Nagle zza ogrodzenia wynurzyło się naprzeciw niej dwóch policjantów.
— Stój! — krzyknął jeden dysząc ciężko. — Nie widziałaś człowieka z brodą?
Pokazała ręką w stronę ogrodów i odpowiedziała spokojnie:
— Tam pobiegł — a co?
— Jegorow! Gwizdaj!
Poszła do domu. Było jej czegoś żal. Na dnie serca czuła osad goryczy i rozdrażnienia. Gdy wchodziła z pola w ulicę, przeciął jej drogę dorożkarz. Podniósłszy głowę ujrzała w dorożce młodego człowieka z jasnymi Wąsami i bladą, zmęczoną twarzą. I on także spojrzał na nią. Siedział bokiem i zapewne z tego powodu jego prawe ramię wyższe było od lewego.
Mikołaj przywitał ją radośnie.
— No, co tam?
— Jak gdyby się udało...
Starając się wskrzesić w pamięci wszystkie szczegóły, zaczęła opowiadać o ucieczce. Mówiła jednak tak, jakby powtarzała czyjeś słowa wątpiąc o ich prawdziwości.
— Wiedzie się nam! — powiedział Mikołaj zacierając ręce. — A ja tak bałem się o was! Nie macie pojęcia jak! Wiecie co, Niłowna, przyjmijcie moją przyjacielską radę i — nie bójcie się sądu! Im prędzej odbędzie się rozprawa, tym bliższe jest uwolnienie Pawła, wierzcie mi! Być może, że ucieknie już z drogi. A sąd, to wiecie, w przybliżeniu, taka rzecz...
Zaczął jej odmalowywać obraz posiedzenia sądowego. Słuchała i rozumiała, że sam boi się czegoś i że chce dodać jej odwagi.
— Może myślicie — powiedziała nagle — że ja powiem coś sędziom? Poproszę ich o coś?
Zerwał się, zamachał na nią rękami i zawołał z obrazą w głosie:
— Co wy!
— Boję się, to prawda! Czego się boję — nie wiem!... Milczała chwilę błądząc oczyma po pokoju. — Czasem wydaje mi się, że zaczną krzywdzić Pawełka, naigrawać się z niego. Ach ty, chamie, powiedzą, ty chamski synu! Do czego się brałeś? A Pawełek — jest dumny, on im odpowie! Albo — Andrzej zadrwi z nich. Wszyscy oni są tacy gorący. Więc myślisz sobie — a może który nie wytrzyma i... I zasądzą tak, że już ich nigdy nie zobaczysz!
Mikołaj milczał ponuro skubiąc bródkę.
— Nie mogę odpędzić od siebie tych myśli! — cicho powiedziała matka. — Straszne to — sąd! Jak zaczną wszystko badać i ważyć! Bardzo się boję! Nie kara jest straszna, ale — sąd. Nie umiem tego wypowiedzieć...
Czuła, że Mikołaj nie rozumie jej, i to jeszcze bardziej utrudniało jej opowiedzenie mu o swoim strachu, chociaż pragnęła to wypowiedzieć.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maksim Gorki i tłumacza: Halina Górska.