Matka (Gorki, 1946)/Część druga/XXV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maksim Gorki
Tytuł Matka
Wydawca Spółdzielnia Wydawnicza "Książka"
Data wyd. 1946
Druk Zakłady Graficzne "Książka"
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Halina Górska
Tytuł orygin. Мать
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXV

Sadowiąc się na ławce, Sizow mruczał coś pod nosem.
— Co ty? — spytała matka.
— Tak! Głupi naród...
Zadźwięczał dzwonek. Ktoś oznajmił obojętnie:
— Sąd idzie...
Znowu wszyscy powstali i znowu w tym samym co przedtem porządku weszli sędziowie i zajęli miejsca. Wprowadzono oskarżonych.
— Trzymaj się! — szepnął Sizow. — Teraz będzie mówił prokurator!
Matka wyciągnęła szyję, całym ciałem pochyliła się do przodu i zamarła w nowym oczekiwaniu czegoś strasznego. Stojąc bokiem do sędziów, z obróconą ku nim głową i opierając się łokciem o biurko, prokurator westchnął i, nerwowo wymachując w powietrzu prawą ręką, zaczął przemawiać. Pierwszych słów matka nie zrozumiała. Głos prokuratora był niski, płynął nierównomiernie, to wolniej, to prędzej. Słowa wyciągały się monotonnie w długi szereg jak ściegi nitki i nagle wzlatywały pośpiesznie, krążyły jak rój czarnych much nad kawałkiem cukru. Nie widziała w nich jednak nic przerażającego i groźnego. Zimne jak śnieg i szare jak popiół sypały się, sypały napełniając salę czymś drażniąco-dokuczliwym, jak drobny, suchy pył. Mowa jego skąpa w uczucia, ale obfita w słowa nie dosięgała pewnie Pawła i jego towarzyszy i nie dotykała ich — siedzieli wszyscy spokojnie, rozmawiali jak przedtem, uśmiechali się, czasem chmurzyli, żeby ukryć uśmiech.
— Kłamie! — szeptał jej Sizow.
Matka nie mogłaby tego powiedzieć. Słyszała słowa prokuratora, rozumiała, że oskarża wszystkich nie wyłączając nikogo. Powiedziawszy o Pawle, zaczynał mówić o Fedzi, a ustawiwszy go obok Pawła, uparcie przysuwał do nich Bukina — wydawało się, że pakuje i zaszywa wszystkich do jednego worka układając ich ciasno obok siebie. Ale zewnętrzny sens jego słów nie zadowalaj jej, nie wzruszał i nie przerażał. Oczekiwała czegoś straszliwego i z uporem szukała tego poza słowami — w twarzy, w oczach, w głosie prokuratora, w jego migającej w powietrzu, białej dłoni. Coś strasznego istniało, czuła to, ale było nieuchwytne, nie dawało się określić pokrywając jej serce suchym i gryzącym nalotem.
Patrzyła na sędziów — bez wątpienia nudzili się słuchając tej mowy. Ich martwe, żółte i szare twarze były zupełnie bez wyrazu. Słowa prokuratora rozsnuwały w powietrzu niedostrzegalną dla oka mgłę, mgła ta zgęszczała się wokół sędziów, coraz mocniej spowijając ich obłokiem obojętności i znużonego oczekiwania. Starszy sędzia nie poruszał się, zastygł w swojej wyprostowanej pozycji, szare plamki za szkłami jego okularów znikały czasem, rozpływały się.
I widząc jego martwą bierność i pozbawioną złości obojętność, matka zadawała sobie zdumione pytanie:
— Sądzą?
Pytanie to ściskało jej serce i stopniowo wypędzało z niego oczekiwanie czegoś straszliwego, dławiło gardło ostrym uczuciem krzywdy i obrazy.
Mowa prokuratora urwała się niespodzianie — zrobił kilka pośpiesznych, drobnych ściegów, ukłonił się sędziom i usiadł zacierając ręce. Marszałek szlachty kiwnął mu głową wytrzeszczając oczy, burmistrz uścisnął mu rękę, a wójt patrzył na swój brzuch i uśmiechał się.
Ale sędziów mowa jego widocznie nie ucieszyła — nie poruszali się.
— Głos ma — przemówił staruszek podnosząc do twarzy jakiś papier — obrońca Fedosiewa, Markowa i Zagarowa.
Wstał adwokat, którego matka widziała u Mikołaja. Twarz miał dobroduszną, szeroką, jego maleńkie oczka uśmiechały się promieniście — wydawało się, że spod rudawych brwi wysuwają się dwa ostrza i niby nożyce strzygą coś w powietrzu. Mówił powoli, dźwięcznie i wyraźnie, ale matka nie mogła przysłuchiwać się jego słowom, bo Sizow szeptał jej na ucho:
— Zrozumiałaś co on powiedział? Zrozumiałaś? Ludzie, powiada, nerwowo chorzy, szaleńcy. To — o Fedorze?
Nie odpowiadała, przytłoczona ciężkim rozczarowaniem, uczucie krzywdy i zniewagi rosło w niej przygniatając jej duszę. Teraz Własowa zrozumiała, dlaczego czekała sprawiedliwości, myślała, że zobaczy surową, uczciwą walkę prawdy syna z prawdą jego sędziów. Sądziła, że sędziowie będą długo, uważnie i szczegółowo wypytywać Pawła o całe jego życie uczuciowe, że bystrymi oczyma badać będą myśli i czyny jej syna, wszystkie jego dni. I gdy zobaczą, że słuszność jest po jego stronie, to sprawiedliwie i głośno powiedzą:
— Ten człowiek ma rację!
Ale nic podobnego się nie stało — zdawało się, że oskarżeni są gdzieś, nieskończenie daleko od sędziów, a sędziowie są im niepotrzebni. Matka uczuła znużenie, przestała interesować się sądem i, nie słuchając słów, myślała z obrazą:
— Czy taki powinien być sąd?
— Dobrze im powiedział! — z aprobatą szepnął Sizow.
Mówił już drugi adwokat, maleńki, z ostrą, bladą i ironiczną twarzą, a sędziowie przeszkadzali mu.
Prokurator zerwał się i powiedział coś szybko i gniewnie o protokole, po czym staruszek udzielił obrońcy upomnienia — obrońca z szacunkiem skłonił głowę, wysłuchał ich i przemawiał dalej:
— Zakręcaj — zauważył Sizow. — Rozkręcaj...
W sali budziło się ożywienie i zapał walki, adwokat drażnił ostrymi słowami starą skórę sędziów. Sędziowie przysunęli się jak gdyby bliżej do siebie, nadęli się i nastroszyli, żeby odeprzeć ostre i kłujące prztyczki słów.
Ale oto podniósł się Paweł i nagle zrobiło się nieoczekiwanie cicho.
Matka pochyliła się całym ciałem ku przodowi. Paweł przemówił spokojnie:
— Jestem członkiem partii i uznaję tylko sąd mojej partii. Nie będę więc mówił w swojej obronie, ale na żądanie moich towarzyszy, także i tych, którzy zrzekli się obrony, spróbuję wyjaśnić wam to, czego nie rozumiecie. Prokurator nazwał nasze wystąpienie pod sztandarem socjaldemokracji — buntem przeciw najwyższej władzy i cały czas mówił o nas jak o buntownikach przeciw carowi! Muszę oświadczyć, że carat nie jest jedynym łańcuchem, który skuwa nasz kraj, jest on tylko pierwszym i najbliższym łańcuchem, który obowiązani jesteśmy zedrzeć z ludu...
Jego twardy głos zdawał się pogłębiać ciszę, rozszerzać ściany sali. Paweł odsunął się jak gdyby od ludzi i z tego oddalenia postać jego zarysowywała się wyraźniej, stawała się plastyczniejsza.
Sędziowie poruszyli się ciężko i niespokojnie. Marszałek szlachty szepnął coś sędziemu z leniwą twarzą, ów kiwnął głową i zwrócił się do staruszka, któremu z drugiej strony mówił jednocześnie coś na ucho chory sędzia. Przechyliwszy się na fotelu na prawo i na lewo, staruszek powiedział coś Pawłowi; ale głos jego utonął w równym i szerokim strumieniu mowy Własowa.
— Jesteśmy socjalistami. To znaczy, że jesteśmy wrogami prywatnej własności, która dzieli ludzi, uzbraja ich przeciw sobie, stwarza nieprzejednaną wrogość wypływającą ze sprzeczności interesów, kłamie starając się ukryć albo usprawiedliwić tę wrogość, i deprawuje wszystkich kłamstwem, obłudą i nienawiścią. Uważamy, że społeczeństwo, które patrzy na człowieka jako na narzędzie swego wzbogacenia się, jest nieludzkie, jest wrogie nam i nie możemy pogodzić się z jego dwulicową i kłamliwą moralnością. Cynizm i okrucieństwo jego stosunku do jednostki są dla nas wstrętne, chcemy i będziemy walczyć przeciw wszelkim formom fizycznego i moralnego ujarzmienia człowieka przez takie społeczeństwo, przeciw wszelkim metodom miażdżenia człowieka dla dogodzenia zachłanności. My, robotnicy, jesteśmy ludźmi, którzy swoją pracą stwarzają wszystko, od gigantycznych maszyn do dziecinnych zabawek, jesteśmy ludźmi pozbawionymi prawa walki o swoją godność ludzką. Każdy stara się przekształcić nas w narzędzie służące mu do osiągnięcia swoich celów i może to uczynić. Chcemy mieć tyle swobody, by pozwoliła nam zdobyć z czasem władzę. Nasze hasła są proste: Precz z własnością prywatną, wszystkie środki produkcji — ludowi, cała władza — w ręce ludu, obowiązek pracy — dla wszystkich! Widzicie, że nie jesteśmy buntownikami!
Paweł uśmiechnął się, przeciągnął powoli ręką po włosach, jego błękitne oczy zapłonęły jaśniejszym blaskiem.
— Proszę mówić do rzeczy! — powiedział głośno i wyraźnie przewodniczący. Obrócił się piersią do Pawła, patrzył na niego i matce wydało się, że jego lewe, przymglone oko zapłonęło złym, żarłocznym ogniem. I wszyscy sędziowie patrzyli teraz na jej syna tak, iż wydawało się jej, że oczy ich przylepiają się do jego twarzy, wsysają się w jego ciało, pożądają jego krwi, żeby ożywić nią swoje starcze, zużyte ciała. A Paweł, prosty i wysoki, stojąc twardo i mocno, wyciągał ku nim rękę i, nie podnosząc głosu, wyraźnie skandował:
— Jesteśmy rewolucjonistami i będziemy nimi do tej pory, póki jedni będą tylko — rozkazywać, drudzy tylko — pracować. Jesteśmy przeciw społeczeństwu, którego interesów kazano wam bronić, jesteśmy jego i waszymi nieprzejednanymi wrogami i zgoda między nami jest niemożliwa do tej pory, póki nie zwyciężymy. A zwyciężymy my, robotnicy! Wasi mocodawcy nie są tak silni, jak się im wydaje. Ta sama własność, którą gromadzili i której bronili poświęcając jej miliony ujarzmionych przez siebie ludzi, ta sama siła, która daje im władzę nad nami, budzi wśród nich wrogie tarcia, staje się powodem ich fizycznej i moralnej ruiny. Własność wymaga zbyt wielkiego natężenia sił dla swej obrony i w istocie rzeczy, wy, nasi władcy, jesteście bardziej niewolnikami niż my — jesteście ujarzmieni duchowo, my — tylko fizycznie. Wy nie możecie wyzwolić się z ucisku przesądów i nawyków, które zabijają was duchowo, nam nic nie przeszkodzi być wewnętrznie wolnymi — trucizny, którymi nas zatruwacie, są słabsze niż ich odtrutki, które wsączacie mimo woli w naszą świadomość. Świadomość nasza rośnie, rozwija się bezustannie, coraz szybciej, rozpala się i pociąga za sobą wszystko, co jest najlepszego i duchowo zdrowego, nawet z waszego środowiska. Popatrzcie — nie macie już przecież ludzi, którzy mogliby ideowo walczyć w obronie waszej władzy, zużyliście już wszystkie argumenty, które zdolne by były ochronić was przed naporem sprawiedliwości dziejowej, nie możecie stworzyć niczego nowego w sferze idei, jesteście duchowo bezpłodni; Nasze idee rosną, płoną coraz jaśniejszym blaskiem, opanowują masy ludowe, organizują je do walki o wolność. Świadomość wielkiej misji dziejowej robotnika łączy wszystkich robotników całego świata w jedną całość — nie możecie niczym powstrzymać tego procesu odradzania się życia, niczym oprócz okrucieństwa i cynizmu. Ale cynizm widoczny jest dla każdego, okrucieństwo — drażni. I ręce, które teraz dławią nas, wkrótce zamienią z nami uścisk dłoni towarzysza. Wasza energia to mechaniczna energia procentującego złota, jednoczy was ona w grupy, które są skazane na wzajemne pożeranie się. Nasza energia — to żywa siła ciągle wzrastającego uświadamiania sobie solidarności wszystkich robotników. Wszystko, co wy robicie, jest przestępstwem, zmierza bowiem do ujarzmiania ludzi. Nasza praca oswobadza świat od upiorów i zmór, zrodzonych z waszego kłamstwa, złości i chciwości, potworów, którymi zastraszyliście lud. Wy oderwaliście człowieka od życia i zburzyliście je, socjalizm złączy zniszczony przez was świat w jedną wielką całość — i to się stanie!
Paweł zatrzymał się na sekundę i powtórzył ciszej, ale z jeszcze większą siłą:
— I to się stanie!
Sędziowie szeptali między sobą wykrzywiając się dziwacznie, i nie odrywali żarłocznych oczu od Pawła. Matka czuła, że brudzą swoimi spojrzeniami jego gibkie, mocne ciało, że zazdroszczą mu zdrowia, siły i świeżości. Podsądni słuchali uważnie mowy towarzysza, twarze ich pobladły, oczy błyszczały radością. Matka chłonęła słowa syna i słowa te ryły się w jej pamięci harmonijnymi strofami. Staruszek kilka razy przerywał Pawłowi, objaśniał mu coś, raz uśmiechnął się nawet smutnie. Paweł wysłuchiwał go w milczeniu i zaczynał mówić znowu surowo, ale spokojnie zmuszając ich do słuchania, poddając wolę sędziów swojej woli. Ale w końcu staruszek krzyknął wyciągając rękę do Pawła. Głos Pawła odpowiedział mu nieco szyderczo:
— Już kończę. Nie miałem zamiaru obrazić was osobiście. Przeciwnie — biorąc mimo woli udział w tej komedii, którą wy nazywacie sądem, czuję niemal litość dla was. Mimo wszystko — jesteście ludźmi, a nam jest zawsze przykro, gdy widzimy ludzi, choćby z wrogiego nam obozu, tak haniebnie spodlonych służbą przemocy, ludzi, którzy do tego stopnia utracili poczucie swej ludzkiej godności...
Usiadł nie patrząc na sędziów. Matka wstrzymując oddech obserwowała uważnie sędziów, czekała.
Andrzej, cały promieniejący, mocno uścisnął rękę Pawła, Samojłow, Mazin i wszyscy inni z ożywieniem skupili się koło niego. Paweł uśmiechał się, trochę zmieszany porywem towarzyszy, spojrzał w stronę, gdzie siedziała matka, i kiwnął jej głową, jakby pytał:
— Czy tak?
Odpowiedziała mu głębokim westchnieniem szczęścia, cała oblana falą miłości.
— Teraz zaczął się sąd! — wyszeptał Sizow. — Ale im dał, co?
Skinęła w milczeniu głową, zadowolona, że syn mówił tak śmiało, i może jeszcze bardziej z tego, że skończył. W głowie jej kołatało pełne oczekiwania pytanie:
— No? I co wy na to?


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maksim Gorki i tłumacza: Halina Górska.