Masław/Tom I/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
< Masław‎ | Tom I
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Masław
Podtytuł Powieść z XI wieku
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1877
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



VI.



Gdy w Płocku Masław, na samo wspomnienie Wszebora Doliwy, pięściami tłukł w stoły i ławy, odgrażając się, szydząc i bezczeszcząc dawnego towarzysza; a łając ziemian co nań nasłali zdrajcę, aby jego tajemnice podpatrzył; Wszebór nocą się z Sobkiem na upatrzonym brodzie wpław przeprawiwszy za Wisłę, razem z nim manowcami darł w głąb puszczy, jak zwierz, który chce psy zbić z tropu, przerzucając się w prawo i w lewo; koniom nie dając odpoczynku, dopóki się od pogoni bezpieczniejszym nie poczuł. Stary bartnik wielką mu był pomocą, bo leśnego mieszkańca instynkt miał który go nigdy nie mylił. Kora drzew, wiatru kierunek, gwiazdy przeświecające na niebie, wszystko mu do wytknięcia sobie drogi posługiwało.
Jednakże, dla zmylenia pogoni, nieustannie zwracając się i wyszukując miejsc niedostępnych, Sobek nawet w końcu znalazł się w jakimś ostępie zupełnie sobie nieznanym. Nie obawiał się zbłądzić, lecz przybycie do Olszowego Horodyszcza zwlec się przez to musiało. Coraz późniejsza jesień wyżywienie koni trudniejszém czyniła tak, iż niekiedy młodemi gałązkami karmić się musiały. Tego pierwszego dnia który za stracony uważać było można, tyle tylko zyskali, że się wpędzili za błota i gęstwiny, w których bezpiecznymi się czuli. Nocleg przyszedł na łące, między drzewy, a szałasu nawet sklecić nie było czasu i ochoty, pokładli się ściągnąwszy z koni sukno i czaty pilne sprawując dotrwali do ranka.
O świcie Sobek konie napoił i począł się krzątać, jakby z tych ostępów się dobyć ku znajomszéj okolicy. Inaczej jak za kierunkiem wskazanym przez korę na drzewach iść nie było można. Jechał przodem bartnik, wybierając łatwiejsze przesmyki, a rozpatrując się w lesie, w którym najmniejsza poszlaka za skazówkę służyć mogła.
Już było około południa i gęsta puszcza zdawała się przerzedzać nieco, zwiastując polanę i strumień; zjeżdżali ze wzgórza małego, gdy Sobek konia wstrzymywać zaczął, a w końcu znak milczenia dając, stanął. Od strony w któréj las się kończył gwar słyszéć było, nie wyraźny, lecz dosyć znaczne zbiorowisko ludzi oznajmujący. Przestrach ogarnął starego, bo nie kto inny mógł kupą chodzić tylko czesi, najezdzcy jacyś lub czerń co się po kraju za łupem włóczyła. Wpaść w jéj ręce, uniknąwszy Masława, było zgubą; na twarz bartnika téż trupia wystąpiła bladość; w pierwszéj chwili nie wiedział już co począć, wsłuchiwał się przerażony. W miejscu w którém stali olbrzymie pnie i gąszcz, las podszywająca zakrywała ich jeszcze, ale najmniejszy szelest mógł zdradzić. Sobek zsunął się ze szkapy swéj, którą do młodéj drzewiny przywiązał, za przykładem jego poszedł Wszebór, bo z koniem tu niebezpieczniéj było niż pieszo. Oba razem po cichu skradać się poczęli ku miejscu z którego gwar coraz wyraźniejszy ich dochodził. Wzgórze na którém stali w drzewach ukryci, oberwane przez wody rzeczułki płynącéj dołem, dozwalało ztąd okiem rzucić w dolinę. Spostrzegli wśród niéj obozowisko z dosyć licznego złożone ludu. Kilkanaście wozów stało do koła otaczające je, konie spętane pasły się na łące. Dwa czy trzy namioty rozbite były w pośrodku, paliły się ogniska w naprędce rozkopanych dołach, koło nich pół zbrojna czeladź się kręciła. Kilku mężów zbrojnych widać téż było z namiotu do namiotu przechodzących, inni na podesłanych suknach leżeli. Byli to ludzie dobrze zbrojni, a w pośrodku ich na żerdzi stał proporzec oszarpany, zdarty, z którego trudno poznać było do kogo należał.
Zdala na myśl przyszli czesi patrzącym i już rozglądnąwszy się, cofać mieli, gdy i Wszebór i Sobek uczuli się nagle pochwyconemi z tyłu i powalonemi na ziemię. Wszebór miecz mający u boku, wnet oprzytomniawszy bronić się chciał, i dwu napastników otrząsnął z siebie, gdy — nawzajem sobie w oczy popatrzywszy, poznali w nich służbę znajomych władyków, a ta w nich ludzi nie obcych.
Ci którzy Doliwę przebranego po wieśniaczemu, za chłopa biorąc obalili, byli pachołkami Sreniawów, Sobka wywrócił drab, który miecz naszał za jednym z Jaksów.
— Co wy tu robicie? — krzyknął Wszebor — waszli to obóz?
Czeladź ręką tylko wskazała.
Uradowany Wszebór, gdy się najmniéj spodziewał swoich spotkać, znalazł się między niemi. Nie przypuszczał nawet, ażeby z rozbitego rycerstwa jeszcze gdzie tyle razem zebranego być mogło. Szybkim więc krokiem pędził, konie zostawiwszy przy Sobku, do tego obozu, który mu się jakby zesłanym z nieba wydawał. Byli więc jeszcze ludzie co nadziei nie tracąc, gromadzili się i radzili o sobie.
Im bardziéj się do obozu przybliżał, tém więcéj radość jego rosła. Nie był to zastęp zbyt liczny, jednak z czeladzią i pachołkami przeszło sto głów liczyć musiał. Rycerstwo też przedniejsze, z którego się składał, całe jeszcze zbroje i oręż miało, a lica nie tak wynędzniałe jak Lasota i Toporczyk, których wprzód na drodze spotkali.
Ład téż i spokój panował w obozie, a pochwycenie Wszebora dowodziło, że pilnie przystępu do doliny strzeżono.
Bogu dziękując, poruszony wielce Wszebór, przebywszy rzeczułkę, po rzuconéj na niéj kłodzie, wpadł do obozu, pędem prawie lecąc ku stojącemu tu rycerstwu. Zdala go już postrzeżono, a że licho odziany był i nie poznał go z razu nikt, popłoch się niejaki wszczął, ten i ów wstawać począł z ziemi, niektórzy się już do oręża chwytali, gdy na przodzie stojący młody mężczyzna, przypatrzywszy się Wszeborowi, z krzykiem naprzeciw niego pospieszył.
Byłto téż z dawnéj drużyny Kaźmirzowskiéj, towarzysz Doliwów, Samko Dryja, przyjaciel obu braci, którego z oczów stracili, gdy królewicz poszedł na wygnanie, i wszystko się około niego rozbiło.
— Wszebór!
— Samko! — krzyknęli oba, ręce ku sobie wyciągając.
Na głos ten co było bliżéj kupić się około nich zaczęło, przybyłego pytaniami zarzucając. Nim na nie odpowiedzieć miał czas, z namiotu większego wyszło kilku starszyzny. Wzięto Wszebora wnet i wiedziono, gdzie byli dowódzcy oddziału.
Pierwszy którego ujrzał siedzącego na pniu skórą okrytym, był siwy, stary, blisko osiemdziesiątletni Trepka, Mieszka pierwszego jeszcze czasy pamiętający. Siedział przygarbiony, kożuchem okryty, trzęsący się starzec w pośrodku, a przy nim stali dwaj synowie, daléj Jaksowie, Kaniowy, Sreniawy i rycerstwo przedniejsze Bolesławowskie stare, Mieszka i Ryksy. Wszystko to były niedobitki świetnych niegdyś pułków, wspaniałego dworu; żupanie, władyki, wojewodowie, podkomorzowie pańscy, o których że z życiem pouchodzili, nie wiedział nawet Wszebór; tém mniéj że zebrani mogli być razem, bo wieści chodziły, iż co nie wyginęło po grodach, za granicę pouchodziło i rozbite się tuliło po kątach, śmierci czekając.
Podniósł więc Wszebór ręce do góry, Bogu naprzód za to dziękując, że mu dał oglądać rycerstwa ostatek, zgodnie a gromadnie się trzymającego.
Tamtym téż na widok jego usta się nie zamykały, chwytano go, pytano ze wszech stron, radowano się że jeszcze jeden ze swoich ocalawszy, szczupłą garść ich miał pomnożyć.
Tym, którzy Doliwy nie znali, a dziwili się siermiężnemu przybłędzie, tak serdecznie przyjmowanemu, Dryja i inni opowiadali, kto on był i jak się zwał. Ze wszech stron obijało się o uszy imię Doliwy.
Gwar pod namiotem się stał taki, iż słyszéć już nic nie było można, Trepka więc stary, którego tu niby jako wodza szanowano i słuchano, począł kijem bić w ziemię i w stare dłonie plaskać by się uciszono. Inaczéj by się nic od Wszebora dowiedzieć nie było podobna.
Dopiero go starzec, ogromną swą siwą brodę pogładzając, począł pytać, zkąd szedł, jako się uratował, czyby co o innych nie wiedział?
Doliwa o swoich nieszczęściach rozpowiadał im, od wyrwania się z gródka, spotkania z Lasotą w Gdeczu, aż do przybycia do Olszowego Horodyszcza. Nie przywięzując wagi wielkiéj do wyratowania niewiast z Ponieca, pominął je w opowiadaniu Wszebór. Dopiero, gdy począł o przyjęciu u Beliny mówić, z liku osób niewiasty się okazały.
Zaczęto pytać jakie były, i Doliwa mianował panią Spytkową, z córką Katarzyną. Nazwisko to wymówił ledwie, gdy z za starego Trepki, z ziemi, na któréj ktoś kożuchami i opończami otulony leżał, głos wielki się podniósł.
— O chwałaż Panu na wysokościach!
Wszystkich oczy w tę się stronę obróciły, gdzie z trudnością, jakby z powijaczów się uwalniając, blada twarz i ręka żylasta się ukazała... Z pod chust zakrwawionych, które głowę całą obwijały, twarzy téj ponuréj a smutnéj, ledwie okrawek widać było. Jedno oko krwią zaszłe, policzek biały i wargę siną, która jak bezwładna wisiała.
— Co zacz jest ten starzec? — spytał Wszebór Dryi.
— A no Spytkowéj mąż, co się cudem z pod stosu trupów, z pomocą ludzi uratował — rzekł cicho Dryja.
— Nam przyniesiono wiadomość, iż go w sztuki rozsiekano — zawołał Doliwa.
— A niewiele skłamano — rzekł dosłyszawszy to Spytek — nie mam na ciele cząstki jednéj, któraby posieczoną, pokłótą i porąbaną nie była, a co się ze mnie krwi utoczyło, stało by drugiemu na życie!
Wszebór zdumiony patrzał na porąbanego władykę, który chustę odgartując probował téż jego zobaczyć, gdy płotek namiotu się uchylił i Sobek, bartnik wpadł jak szalony, oczyma namiot ogarnął, a potém z krzykiem na ziemi legł przy panu swoim...
Zamilkli wszyscy na ten widok, Spytek téż słowa ozwać się nie mógł, mrucząc tylko niewyraźnie: chwała Panu, chwała Panu na wysokościach...
Gdy w kątku bartnik po cichu począł rozpowiadać swoje i pani dzieje, wszyscy wrócili do Wszebora, dowiadując się o Olszowe Horodyszcze, lecz gdy mimochodem wspomniał iż na zwiady do Płocka chodził, i od Masława, głowę ocaliwszy wraca, wrzawa się znowu wszczęła, ciekawi się tak cisnęli, że Trepka kijem, głosem i plaskaniem musiał porządek nakazać.
Nie chciano nawet wierzyć Wszeborowi ażeby się ważył wilkowi w paszczę leźć, aż Sobka, towarzysza na świadectwo wezwał.
Posypały się znowu pytania, o człowieka, choć go niemal wszyscy wprzódy znali, o siłę jego i o to co zamyślał. Z nienawiścią mówili o nim wszyscy, a jeden głos w obronie się nie odezwał. Gdy Wszebór o tłumach przez niego zebranych mówić począł, wierzyć znowu wzdragano się, wreszcie rycerstwo, jak było zwykło, odzywało się z tém, iż jednemu dobrze zbrojnemu łatwo było całą kupę takiéj zgrai spędzonéj od bydła, rozbić i zniszczyć.
— Dzięki Bogu, że mnie tu Jego ręka opatrzna przyprowadziła — dodał Wszebór — przez miłosierdzie iść potrzeba na odsiecz Horodyszczu, Belinie i zamkniętym z nim władykom, bo inaczéj Masław, lada chwilę najdzie i gródek zdobędzie...
Gdy Wszebór to rzekł, nagle stało się milczenie, wielkie i długie. Patrzali jedni po drugich, pytając się wzajem oczyma, nikt pierwszy odzywać się nie śmiał. Zdumiał się wielce Doliwa, gdyż na ziemi nawet leżący Spytek, choć słyszał o co szło, choć wiedział że na grodzie żona jego z córką się chroniła — ust nie otworzył.
Powtórzył tedy raz jeszcze, że z taką siłą, jaką w obozie widział, śmiało na oblegających, niespodzianie uderzywszy, rozbić ich i pokonać można. Na to téż, okrom mruczenia nie było wyraźnéj odpowiedzi. Oczy się zwróciły ku starszyznie, aż Trepka, głową potrząsłszy począł:
— Daj panie Boże ażebyśmy już mogli w pomoc spieszyć oblężonym grodziskom... ale na to nie pora. Droższa nam nad wszystkie grody i nad krew braci naszéj nawet, ta cała ziemia i królestwo i wiara święta, którąśmy przyjęli — a oboje to naprzód ratować trzeba.
Wszyscy stojący do koła wtórowali mu cichym szmerem, starzec powoli mówił daléj:
— Gdyby ta dzicz Masławowa wiedziała iż nas jeszcze gromada jest, wnet by się ją rozbić i zniszczyć starała. Nas zaś mało jeszcze i do walki stawać nie pora, dopóki wodza nie mamy namaszczonego, by nas prowadził. Pierwsza rzecz potajemnie w siłę się wzbić, pana odzyskać, wodza postawić na czele, dopiero o braciach pognębionych a uciśniętych myśléć będziemy.
Gdy nikt na to nie odpowiadał, bo zdanie starca wszyscy się podzielać zdawali. Wszebór, któremu na sercu leżał los zamkniętych na Horodyszczu, ozwał się:
— Damyż zginąć téj krwi naszéj, która najdroższa nam jest! Toć to tam kwiat rycerstwa, można rzec, się schronił, a gdyby na pastwę miał być dan Masławowi, nigdy nieopłakana byłaby szkoda.
— Ziemię i wiarę ratować naprzód powinniśmy — zawołał starzec — o sobie myśląc pójdziemy wszyscy, prędzéj późniéj w pęta!
Podniósł ręce obie do góry.
— Bóg widzi, drodzy nam wszyscy swoi! Powinowaci to są i ze krwi i z wiary i z ducha i z oręża, aliści jeszcze nam droższa ziemia ta i wiara, niż krew własna.
Szmer dał się słyszéć do koła potakujący. Wszebor głowę zwiesił, spojrzał ku Spytkowi, który jedno skrwawione oko podniósłszy, słuchał z usty roztwartemi i sina warga mu się trzęsła. Sądził że on za swojemi przemówi. Spytkowi z oka tylko potoczyła się nie łza czysta, ale krwi krople pociekły, rozchodząc się po bladym policzku.
Milczał stary. Wśród ciszy z piersi głębin dobyło się westchnienie ciężkie, zwolna pochylił poranione czoło, i skrył je na posłanie... Ci co nań patrzali, poczuli jak cierpiał i usta się im zamknęły.
— Jak wy postanowicie tak się stanie — odezwał się Doliwa — ja to wiem iż z Horodyszcza wyprawiony, nazad tam spieszyć muszę, abym choć dał znać o niebezpieczeństwie i dwoje rąk moich a głowę zaniósł...
Nikt nie odezwał się wstrzymując go. Wtém stojący przy starym Trepce Śreniawa, któremu imię Bolko było, zapytał:
— Ileż tam na gródku ludu jest?
— Tyle ile go się zmieścić może — odparł Doliwa — nocą między leżącemi pokotem przejść niepodobna, na nogę lub rękę nie nastąpiwszy. Gorsza nad to, że żywności im zabraknie wkrótce.
Smutno słuchali tego opowiadania starzy.
— Cóż począć? — rzekł Trepka — niech się obraniają dopóki zmogą; ratunek przyjść może, gdy nadzieję lepszą o przyszłości poweźmiemy... Gdybyśmy zagrożonym zamkom w pomoc iść chcieli, wkrótce by i nas nie stało.
Znów tedy przerwała się narada i mowa, a pojedynczy tylko między sobą po cichu rozprawiali; gdy stary Trepka, dodał, namyśliwszy się.
— Rychléjby od nich trzeba wyciągnąć co lepszego jest, niż im co mamy przedniejszego oddawać. Bóg jeden wie, ażali w tym naszym obozie małym, nie cała przyszłość téj ziemi i nasienie na nowe królestwo się nie znajduje.
Gdy to mówił, oczyma powiódł dziwnie po przytomnych i oni popatrzywszy téż dokoła, jakby się porozumiewali, tajemniczo jakoś — umilkli. Pytano potém Wszebora o imiona zamkniętych na gródku, o niewiasty, o sposób życia i zasoby, na co Doliwa, widząc że nic nie zyszcze, ledwie półgębkiem odpowiadał. Tak go ta surowość starszyzny przykro dotknęła, iż nie mając ochoty dłużéj rozpowiadać, pokłonił się tylko i z namiotu wyszedł, na Sobka skinąwszy.
Rozżalonym był wielce, tak że postanowił cokolwiek koniowi dawszy wypocząć, natychmiast w dalszą się puścić drogę. Gdy Sobek doń przystąpił, w twarzy jego postrzegł téż jakiś wyraz dziwny obawy i zakłopotania.
— Nam w drogę czas! — rzekł Wszebor.
Sobek włosy pogładził.
— Pewnie, pewnie — mruknął...
Stał jednak nie biorąc się do niczego. Po krótkim namyśle do kolan mu rękę przyłożył.
— A jakże ja tu starego mojego poranionego porzucę? — zapytał.
— Cóż ja znowu bez was poradzę! — krzyknął Wszebor, któremu się na gniew zbierało. Odwiedźcie mię do Horodyszcza, a potém... czyńcie sobie co chcecie. Do tegoście obowiązani, i ja was gotów jestem przymusić.
Sobkowi się gęba jakoś skrzywiła, pochylił się do kolan.
— Jest tu komu mnie obronić i zastawić się za mnie — rzekł bez gniewu — o przymusie nie ma co gadać. Należy się wam odemnie żebym na drogę doprowadził... to zrobię.
Wszebor gniewny, mówić już dłużéj nie chciał, odwrócił się od bartnika. Miał iść konia swojego szukać, gdy się doń Dryja przybliżył.
Położył mu rękę na ramieniu.
— Nie patrz na nas krzywo — rzekł — nie ma za co. Stary Trepka prawdę ma! Choćby serce pękało, choćby tam matka była, żona, siostra, my o czém inném myśléć musiemy.
Doliwa mu w oczy spojrzał sierdzisto.
— O czémże u licha? — podchwycił — o sobie chyba?
Dryja zachmurzył się.
— Mówili jasno — rzekł — powinieneś był rozumieć!
— Ino to rozumiem — zawołał Wszebor — że wy z waszą garścią kraju nie zbawicie, a to co moglibyście poczciwego zrobić, ratując ludzi, nie dokonacie.
— Jeśli garść ta tylko początkiem? — rzekł Dryja — jeśli do niéj codzień się garnie więcéj i ona jutro w zastęp urośnie? a jeśli tu z téj małéj garści wyjdą ci co nam zbawienie przyniosą?
— Gdzie? zkąd? — spytał Doliwa.
Dryja widocznie chciał, aby się dawny druh jego sam domyślił; ale Wszebor tak bardzo domyślnym nie był, a zajmowało go najgoręcéj to co najbliżéj stało.
— Chodź do mnie do namiotu — dodał Samko, biorąc go za rękę, nim konia ci pokarmią, zjesz i ty czém się podzielić mogę i po staremu pogadamy.
Choć srodze rozżalony, Doliwa dał się pociągnąć do małego namiotu, w którym Samko ze trzema innemi się mieścił. Znać było teraźniejsze czasy i w tém schronieniu rycerskiego człeka, co teraz wszystkie swoje mienie musiał wlec ze sobą. Nie zostało i Dryi więcéj nic nad to, co pospiesznie uchodząc przed kupami czeskiemi mógł unieść, a było tam i czego rycerski człek potrzebował i co mu porzucić na łup żal było, a co się ciężarem stawało.
Obok siodła i na koń rynsztunku, zbroi i broni, tarczy malowanéj, oręża lepszego, z woru wyglądały naczynia pozłociste, na kupie leżały kożuchy, odzież, stała beczułka starego miodu, i napoczęta faska solonego mięsa łosiego. Pacholę się krzątało około misek, bo czas było się czém posilić. Siedli więc, jeden na kupie odzieży, drugi na beczułce, a drabina z wozu wzięta pokryta czémś za stół służyć musiała.
Wszebor patrzał smutnie, bo mu przed oczyma stali wszyscy co na Olszowém Horodyszczu na śmierć czekali, a najbardziéj owa biała twarzyczka dziewczęcia. I wzdrygał się na tę myśl, że ten kwiatek pochwycić może lada napastnik, a krew się w nim burzyła, tak iż myślał raczéj sam paść w obronie a ją zabić naostatku, lepiéj niżby się na niegodne ręce dostać miała.
Gdy tak się gryzł, Dryja obejrzawszy się dokoła, mówić począł:
— Bądź dobréj myśli — rzekł cicho — stary Trepka inaczéj mówić nie może, aliści co godzina się wybawienia spodziewać trzeba.
— Jakiegoż? jakiego? — podchwycił zżymając się Wszebor.
— Niepotrzebnie ci z tego tajemnicę czynią — ciągnął Samko spokojnie. — Co dnia się spodziewamy królewicza, a jużeśmy o nim i wieść mieli.
Wszebor ździwione oczy wlepił w Dryję, który mówił pochyliwszy się doń:
— Jeszcze się u nas tyle rycerstwa znalazło, że było kogo posłać do jéjmości królowéj wdowy, z błaganiem ażeby syna nam dała...
— Nie przeczę ja — odezwał się Doliwa — że królewicza osoba i odgłos jego imienia wiele waży. Cóż potem? raz go Masław wygnał, potrafi go się pozbyć postrachem powtóre, albo go zgubi. Mamyż my siłę ażeby stanąć przeciw niemu?
— Znajdziemy — mówił Dryja, któremu oczy się świeciły nadzieją jakąś. — Cesarz niemiecki da mu pomoc, a kto wie czy i z drugiéj strony nie nadciągnie co jeszcze...
Uśmiechnął się.
— Obiecujeż się królewicz? — zapytał Wszebor — zkąd o tém wiecie?
— Widzisz, mała nas kupka jest, a cóś się tu warzy i praży — odparł Dryja pochyliwszy się ku niemu. — Do królowéj pojechali posłowie, część ich tu wczoraj wróciła.
— Cóż przynieśli? co?
— Nic dotąd — mówił Samko. — Byli u królowéj nadaremnie. Ryksa, którą sromotnie wygnano, ani chce słyszéć więcéj o królestwie które pogańskiém zowie. Znaleźli ją w klasztorze, potém przy kościele, który budować każe... Ledwie mówić do nich chciała: „Na inne ja królestwo a lepsze pracuję, rzekła, te które mi Chrystus Pan miłosierny dać przyobiecał. Nie kuście mnie, ani wodźcie na pokuszenie dziecię moje. Niech w spokoju Boga lepiéj chwali, niżeliby na nieszczęsny żywot z wami miał być skazany.“
— Toć jasno! — zawołał Wszebór — że się tam niczego spodziewać nie mamy.
— Źle sądzisz, bo nie wszystko wiesz — rzekł Dryja. — Rozumni są posłowie nasi, bo niżeli po królewicza poszli, u cesarza wyrobili przyrzeczenia, iż pomoc mu swą i łaskę oświadczy, korony odda, a przeciw czechowi miecza dobędzie. Wkrótce by téż Brzetysław cesarstwu stał się straszny, gdyby mu cugle puszczono. Ukróci mu ich papież rzymski i cesarz... Znacie wy, znam ja i znają Kaźmirza, ci co poszli po niego. Pan jest pobożny, ale w mniszéj sukni on nie wytrwa, gdy mu miecz pokażą a panowanie. Krew w nim Bolkowa płynie. Ani go macierz nie wstrzyma, ni strach, ni gnusność, bo pan wielkiego serca jest, a gdyby nie matka, nie powołanie jéj, nie ustąpiłby Masławowi kroku.
— Wszystko to, Samku mój — westchnął Wszebor — dalekie nadzieje a bajeczne. Ja wracam od Masława tego i widziałem co się dzieje u niego, a jako rozwielmożniał pastuszy syn, i urósł. Choćby cesarz garść ludzi dał, choćbyśmy wszyscy ku niemu się zbiegli, nie starczy cesarskich i nas na te kupy, na czerń, na tysiące.
— Na tém nie dosyć — przerwał Samko. — Ruś nam w pomoc przyjdzie... Pomyśleli nasi starzy o wszystkiém, słali też posły do Kijowa, do Jarosława, którzy dwa dni temu wrócili... Przyjdą nam polanie od Kijewa w pomoc, z pieczyngami.
— Tak jako czechy? — rozśmiał się Wszebor posępnie.
— Zaprawdę nie — zawołał Dryja. — Tobie w oczach czarnem wszystko.
— Wam wszystko jasnem. Kury piały pierwsze, zda ci się że dzień przyjdzie, a to łuna od pożaru! — mówił Doliwa ręką rzucając.
Dryja wychylił kubek, potrąciwszy o stojący na stole owym drabinowym, przeznaczony dla Wszebora.
— Wypij a bądź i ty lepszéj myśli.
— Gdybyś ty z Płocka powracał — rzekł Doliwa — w uszach miał wrzawę téj zgrai, a widział to mrowię co się tam zlało, a posłyszał jako Masław nosi się z mocą swą, pruską i pomorców, odeszłaby i tobie otucha!!
— Ma ci on prusaków z pomorcami, my cesarskich mieć będziemy i Jarosławowych, co téż może waży — odparł Samko. — Ma on butę a nasz pan koronę miéć będzie namaszczoną i pobłogosławioną i pana Boga za sobą!
Mówiąc to wstał Dryja i smutnego Doliwę ściskać począł.
— Bracie — rzekł — gdybym tę siłę miał żebym cię powstrzymać mógł, do nóg bym ci się pochylił... zostań z nami!
— Ani mów — odparł niecierpliwie Wszebor — bratam zostawił tam, wysłali mnie zawierzywszy, wrócić muszę choćbym gardło dał.
Spojrzał mu w oczy Samko przenikliwie, a Wszebor spotkawszy wzrok ten mimowolnie się zarumienił.
— Wszeborze, bracie, kogoś ty tam, okrom Mszczuja zostawił! mów?
Trochę gniewny, zawstydzony nieco odwrócił twarz Doliwa.
— A ja powiadam, jakom żyw; że więcéj tam musiałeś zostawić niż brata, i zgadnę kogo — mówił Dryja. — Po drodzeście ratowali Spytkowę, baba niczego i dziewka jéj bardzo śliczna. Albo ci jedna czarnemi lub druga niebieskiemi oczyma zawróciła oczy! Mów a nie kłam...
Wszebor się odwrócił ku niemu.
— Jakże ci to do głowy przyszło?
— Bo obie niewiasty znam, albo raczéj widywałem je u ojca — mówił Dryja. — Spytkowa do mężczyzn zalecać się rada, choć dla zabawy, a Kasia gdyby nie chciała to za sobą ciągnie, bo utrapienie piękną jest.
— A! piękną, piękną! — krzyknął zapominając się Wszebor, i wnet się po ustach uderzył.
Śmiać się począł ściskając go Dryja...
— Wiedziałem ja co cię tam ciągnie! — zawołał. — Że ja znam obie, radę ci dobrą dam. Marta Spytkowa choć zęby szczerzy, nic to tam z tego; sądziła się może wdową, dowie się że jéj stary żyje, a z tym żartów stroić nie można. Twardy człek z ran się wyliże, choć inny z nich miałby na cztéry śmiercie... O Kasię téż, choć krew wasza ich krwi warta, sięgnąć nie łatwo. Spytka starego trzeba znać!
— Przecie nie kto, tylko jam mu żonę i dziecko ratował! — zawołał Wszebór.
— To ci rychléj zapłaci, gdy będzie miał czém a córki nie da.
Oburzył się Doliwa i najeżył, wziął się w bok, plunął od siebie.
— Słuchaj Dryja, a cóż to my za jedni? a cóż to oni za tacy?
— Taki dobry Doliwa jak Śreniawa, a no staremu we łbie świeci, co poradzisz na to — ciągnął Dryja. — Zasuszy ją prędzéj w komorze, a będzie sobie knezia szukał dla córki, bo oni sami do krwi kneziowskiéj się liczą.
Ruszył ramionami Wszebor.
— Jeszczeć do tego daleko — rzekł — bodajeśmy z życiem a cało ztamtąd wyszli. Jak nas Bóg wyrwie z tego osaczenia, ty mnie znasz Dryja, niby ja się starego będę pytał a do nóg mu się kłaniał? Dziewkę wezmę, to mi jéj nie odbierze.
— Tak ci ona już do serca przystała? — zapytał Samko...
Wszebór zapatrzywszy się przez otwarty namiot na bory, sumował nie spiesząc z odpowiedzią, i namyśliwszy się, zamiast niéj dłoń wyciągnął do Samka.
— Nie ma tu co u was popasać! — rzekł — mnie na Olszowe Horodyszcze pilno... Jadę.
— Chodźcież się wprzód starym pokłonić, bo tak i należy i przystało — odezwał się Samko, ciągnąc go do drugiego namiotu. — O tém com wam o Kaźmirzu mówił, nie wspominajcie.
Poszli tedy oba, gdzie siedział stary Trepka. Starszyzny reszta przed namiotem gwarząc stała, rozstąpili się im milcząc. Wewnątrz Trepka drzémał pochylony, a w kącie Spytek otwartém okiem krwawém, zdawał się na spotkanie Wszebora oczekiwać.
Zbudził się zaraz pierwszy, kłaniającemu się tylko skinieniem głowy i ręką odpowiadając.
Wszebor przystąpił do Spytka.
— Jadę na Olszowe Horodyszcze — odezwał się — gdzie miłościwa pani wasza z córką znalazła schronienie, bom jéj tam towarzyszył, gdyśmy ją w lesie samą znaleźli... Mam co rzec od was, miłościwy panie?
Gdy mówił, pilno mu się Spytek czerwoném przypatrzył okiem.
— Doliwa? — spytał.
— Tak jest.
— Ojciec wasz pułki wodził na Ruś! — odezwał się stary chrapliwym głosem.
— Tak ci było i z łupem wracał — dodał Wszebor.
— Bóg da wywdzięczę za posługę — odezwał się leżący. — Pozdrówcie matkę i Kaśkę moją.
Popatrzał chmurno.
— A niech mi się tam nikt do moich nie zaleca — dodał — Wara!!
— Byleśmy z żywotem uszli ztamtąd, nie na zalecanki to czas! — rzekł Doliwa.
— Na to nigdy nie czas! — mruknął stary. — Pozdrówcie odemnie... pozdrówcie.
Poczuł Wszebor że owo wspomnienie zalecanek Sobkowi mógł być winien, zburzył się nieco, a strzymał i nie rzekł nic. Tu go już kijem trącając stary Trepka przyzywał ku sobie.
— Belinie rzeczcie od nas, niech jako może się trzyma, do ostatniéj mąki pruszynki, do ostatniéj pięści w któréj będzie siła! Przyjdziemy mu w pomoc, na odsiecz jak skoro się poczujemy mocni. Niech się nie trwożą, a nie poddają. Trzymajcie się, Bóg miłosierny.
To były słowa ostatnie Trepki, który ledwie ich domówiwszy, głowę pochylił i znowu drzémać począł...
Dryja stał u wnijścia do namiotu, daléj starszyzna, a na uboczu Sobek z parą koni w ręku. Wszeborowi już pilno było, żegnał więc prędko, aby na koń siąść i biedz daléj. Całe prawie rycerstwo wyszło nań patrzéć jak odjeżdżał, bo mu niektórzy zazdrościli może, iż na miejscu spoczywać a czekać nie musiał jak oni, co się do ruchu nawykłym przykrzyło.
Choć Doliwie jasno wytłumaczono dla czego się garść ta w pomoc do oblężonego gródka ruszyć nie mogła; choć zrozumiał może iż tak być musiało, jechał gniewny, z bólem w sercu, z żalem w duszy, że musiał miasto pociechy nieść groźbę tylko. Sobek zwykle małomówny, teraz milczał, uparcie, głowy nawet nie odwracając, i drogę tylko wskazując przodem. Wszebor téż, że nań posądzenie mając, odzywać się doń nie chciał. Ledwie w nocy, gdy stanęli dla koni i wypoczynku, spytał go, kiedy do Olszowego Horodyszcza dojadą i gdzie go ma porzucić bartnik.
— Ja bo was nie porzucę, miłościwy panie — odparł stary.
— Namyśliliście się?
— Nie, przykazanie dostałem od władyki: pan mój, wola jego, słuchać trzeba. Jutro pod wieczór, Bóg da, pod Horodyszcze się dostaniemy, byle jeszcze w porę!
— Jużci tam Masław się nie wybierze tak rychło — rzekł Wszebór.
— Pewnie, ale go czerń poprzedzi, bo osaczyć mieli niebawem, aby gródek z lasu żywności sobie łowami nie ciągnął. Nuż między grodkiem a nami staną gromady?
— Jedźmy na noc całą! — zawołał Wszebor — niech konie popadają, byleśmy się nie opóźnili.
Sobek ręką ukazał przed siebie... Dosyć tego było aby o niemożności podróży nocnéj przekonać.
Jesienna ciemność chmurnego nieba o krok nic nie dozwalała rozeznać. Na szarém tle wyschłe drzew obnażonych gałęzie sterczały dziwnie poplątane, rosnąc niby z mroku i ginąc we mrokach. Oprócz téj siatki nad głowami i gąszczy przed sobą, którą rękami trzeba było rozpoznawać, nie widać było tylko noc jedną, czarną, nie zgłębioną, jak nicość i śmierć straszną. Najmężniejsze serce wśród tego zamętu, musiało uczuć boleść jaką sprawia zgon, gdy oczy widziéć, uszy słyszeć przestają. Po nad puszczą tą cisza śmierci leżała, tak straszna jak ciemność, pokrewna im, siostrzyca... Chwilami nawet wycie dzikiego zwierza byłoby się wydało miłém, zwiastowałoby życie, niebezpieczeństwo, walkę... W téj głuchéj ciszy i mrokach, ginęła nawet nadzieja dnia i życia nadzieja. Zdało się jakby ciemności tych umarłych na wieki, nic nie mogło rozjaśnić, ani téj ciszy przeniknąć.
Sobek przyłożył ucho do wilgotnéj ziemi, aby wiedzieć czy zapalenie ognia nie groziło zdradą. Nie słychać było nic, nawet szelestu gałęzi, bo najmniejszy wietrzyk ich nie poruszał. Noc zamknęła wichry w swym łonie i nie dała im bujać po świecie. Bartnik dobył zwolna dwóch suchych drzewa kawałków, które zawsze z sobą nosił i począł trzéć je, aby ogień naniecić.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.