Masław/Tom I/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
< Masław‎ | Tom I
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Masław
Podtytuł Powieść z XI wieku
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1877
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



V.



Znalazłszy się sam jeden w sieni, Doliwa gorzko się uśmiechnął sam do siebie, na co mu przyszło! Sługą być i ochmistrzem u chłopskiego syna, którego widział pacholikiem pokornym. To co tu widział zdumiewało go i oburzało, pozostać nie myślał długo, ale się przypatrzeć było trzeba, aby wiedzieć jak stały Masławowe sprawy.
Kosztowało go to, kłamać musiał, ale wpadłszy raz w to osie gniazdo, trzeba się było zachować cicho. Nie wiedział jeszcze gdzie się obrócić i co z sobą począć, gdy go Sobek stojący na czatach pozdrowił milcząco. Nie mówiąc słowa wskazał mu aby szedł za nim. Dwór już był napół uśpiony, ludzi niewielu snuło się jeszcze po zakamarkach ciemnych, któremi przeciskać się musieli. Tak wyszli na drugie podwórze, a tu Sobek, jakby się od posłuchania bezpieczniejszym czuł, zwróciwszy się ku Doliwie, rzekł mu:
— Izbę wam dali lichą, a co robić? dwór dziś pełny, prusaków i pomorców... Chciałem dla was osobnéj, abyście spocząć mogli, ledwie się komórka znalazła. Kleć mi chcieli dać, gdzie ognia nie możnaby zapalić.
To mówiąc, wprowadził Wszebora do budynku, w którym gwar jeszcze niewieści słychać było z jednéj strony, z drugiéj prusaków czereda pilnowała progu swych panów. Z wązkiego wnijścia weszli do małéj komory, w której Sobek już był ognia rozpalił. Wązka, osmolona, brudna, widać że była tylko co opróżnioną dla pańskiego ochmistrza. Ławę miała jedną, w kącie trochę siana pokrytego skórą, a na ścianach mnóstwo powbijanych kołków, pozostało od dawnych mieszkańców, którzy na nich odzież wieszali.
Sobek wwiódłszy go tu, choć miał ochotę o coś spytać, coś może powiedzieć, wstrzymał się palce sobie położywszy na ustach. Budynek był zamieszkany i swobodnie się rozmówić niebezpiecznie było. Z twarzy tylko starego bartnika poznać mógł Doliwa, że mu ten dwór nie był do smaku. Sobek oznajmił, że do koni odchodzi, a Wszebór się drewnianą zasuwą na noc zawarowawszy, przed ogniem siadł zamyślony.
Miał się o czém zadumać!
Wszystko co tu widział, dziką ale wielką jakąś siłę wyrażało, z którą rozbite rycerstwo piastowskie, mierzyć się nie mogło liczbą, choćby jéj męztwem sprostało.
Jeszcze miał w uszach wrzawę biesiadną, wykrzyki, śpiewy i ów jęk staréj obłąkanéj niewiasty, która ucztę popsuła, przypominał sobie co słyszał od Masława i trwoga a smutek serce mu ściskały. Mieliż się poddać téj sile zwierzęcéj człowieka co się wiary wypierał i do dawnéj dzikości naród chciał prowadzić?
Przyszło mu na myśl i Olszowe Horodyszcze, a garstka w niém schroniona — którą zguba czekała, bo nie było środka jéj ratować.
Myślał tak, gdy jękliwe jakieś głosy obok, niedaleko słyszéć się dały. Uciszył się Wszebór nie śmiejąc poruszyć, aby podsłuchać. Ściany izby drewnianéj cienkie były, i z sąsiedniéj dochodziła go jakby przerywana rozmowa. Poznał w niéj głos niewieści. Zbliżył się więc pocichu ku przegrodzie, która go oddzielała od komor poblizkich, i ucha nadstawił... Wyraźniéj teraz mógł pochwycić, jękliwy głos niewiasty i drugi, który ją zagłuszał, ciągle przerywając.
Przysunąwszy się do ściany postrzegł dopiero Wszebór, iż w niéj otwór był nakształt okna dawniéj wyciosany, który z sobą łączył dwie izby. Drewniana okiennica zasuwana zasłaniała go tylko. Z ostrożnością Doliwa sprobował nieco odsłonić tę zaporę, która łatwo się dała popchnąć, bo była wyschła i ledwie się trzymała. Tyle tylko odsunął jéj, aby oko mogło do komory sięgnąć i obaczyć co się tam działo. Z początku nie widział nic w pomroce, która panowała w szerokiéj izbie, małym ogniem dogorywającym słabo oświeconéj. Wpatrzywszy się nieco, rozeznać mógł dwie postacie w bieli, z których jedna na ziemi siedziała, druga stała nad nią. W pierwszéj z nich poznał Wszebór ową starą obłąkaną, która wpadła czasu uczty, lecz zmienioną teraz, uspokojoną, z załamanemi na kolanach rękami siedzącą na słomie. Na twarz jéj zeschłą, pomarszczoną, padało drgające światło z ogniska. Wszeborowi zdało się że widział z oczów jéj płynące łzy. W grubéj koszuli, z bosemi nogami, na pół prawie obnażona, siedziała wzrok wlepiwszy w ogień i głową poruszała ciągle, jak płaczki gdy nad umarłym zawodzą.
Stojąca nad nią druga, młoda i strojna niewiasta, hoża, smukła, twarz miała jakąś znudzoną i obojętną. Nie było na niéj boleści ani współczucia, raczéj zniecierpliwienie i dąsy.
— Słuchaj ty, stara Wygoniowa — mówiła pochylając się do niéj — taki ty się swojem szaleństwem dorobisz i doigrasz że cię do jamy rzucą i głodem zamorzą. Co tobie się śni! co tobie chodzi po głowie?
Stara się ani obróciła ku mówiącéj, potrząsała ciągle siwą głową, na ogień patrzała a słyszéć się nie zdawała.
— Że dziś ci sto łóz nie dali, powinnaś mnie do nóg padłszy dziękować! Kneź był wściekły!
Dopiero na wspomnienie kneziagłowę zwróciła nieco stara.
— Co mówił? — spytała.
— Sto łóz staréj wiedźmie! — zawołała młoda, poprawiając włosy na główce... — Sto łóz szalonéj babie!
— On tak mówił? on? — powoli odparła stara Wygoniowa. — A sprawiedliwie! sprawiedliwie... czemu rozumu nie ma. — Szydersko to mruknęła.
— Widzicie! sami mówicie! — podchwyciła młoda.
— I nie będzie miała rozumu — mówiła stara — choćby jéj i sto i dwieście łóz dali.
— Co się wam śni — poczęła druga. — Kneziowi włazicie w drogę, gdyby, jak drudzy, zły był, co myślicie? powiesićby kazał.
— A no! — rzekła stara — niech on każe i niechaj wieszają.
Spuściła głowę, a po małym przestanku poczęła nucić głosem ochrypłym:

Luli mały, luli
Na ręku matuli,
Śpij mi złotko moje,
Mlekiem ja cię poję,

Krwią cię moją żywię,
Żyj ty mi szczęśliwie,
Luli mały, luli!

— Tak to ja jemu śpiewała, gdym go karmiła, ot temi, temi piersiami zeschłemi — dodała koszulę rozdzierając gwałtownie — a teraz! na gałąź starą sukę! sto łóz wiedźmie! hej! hej! Jakże urósł szczęśliwie!...
Podparła się na ręku.
— To co żeście go karmili? choćby tak i było — poczęła młoda, nogą bijąc o ziemię. — Czy to jedna mamka cudze dziecko do piersi bierze, gdy matki nie stanie.
— Mamka!! — krzyknęła stara podnosząc oczy groźne... — ty, ty jakaś, jak ty mnie śmiesz mamka nazywać? Mamką ja nie była! Ty choć żoną nie jesteś, możesz się dać całować... na to ty się urodziła, a do mojéj piersi tylko własne dziecko usta mogło przycisnąć... Ty! latawico jakaś!
Młoda kobieta gniewnie odskoczyła.
— Wiedźmo ty stara! jędzo przeklęta! a tobie co do mnie? Widziałaś jak mnie całowali?
— Kto nie chce to zobaczy, bo ty to masz napisane na liczku — zawołała stara, rozgarniając włosy siwe — patrzże na moją twarz, czy tam stoi żebym ja cudzym dzieciom mamką była?
— Tam stoi — rozśmiała się młoda — że didko ci rozum wziął i do sakwy schował. Ot co! ale ty się doigrasz stara, że cię powieszą...
— A no! wiatr mi wtedy łzy osuszy! — zamruczała Wygoniowa.
Zamilkła i głowa jéj znowu z ramienia na ramię smutnym jakimś rytmem przechylać się zaczęła... Młoda stała nad nią nadąsana, zła, z brwią zmarszczoną.
— Mnie tu do was przysłali — odezwała się — ostatni raz, będziecie mieć rozum czy nie? Siedźcie spokojnie, dożyjecie tak wieku a nic wam braknąć nie będzie... Chodzić i tak siły nie macie. Co wam, źle w izbie? Jeść, pić, czego dusza zapragnie? Macie len do kądzieli, ile prząść zdążacie. Nie zimno, nie głodno... jeszcze wam czego potrzeba! Siedzielibyście cicho.
— Jak by tak wam Zynio, to i by dosyć było, byle jeszcze chłopak przychodził! — zawołała stara — ja zamknięta, bez słonka i powietrza nie wyżyję... Nie!
— Pewnie — przerwała Zynia — jakby wam drzwi otwarto, tak jak dziś co przypadkiem chłopak zapomniał zasunąć, poszlibyście ludzi straszyć i kneziowi w oczy leźć.
— Bo ja mam prawo, słyszysz ty latawico bezczesna! — krzyknęła stara — mam prawo tam być gdzie i on, siedzieć gdzie on siedzi, chodzić gdzie pójdzie... Rozumiesz!
Szyderskim śmiechem odpowiedziała Zynia:
— Staréj życie nie miłe!
— Oj, nie miłe, nie miłe! — powtórzyła jakby do siebie i do ognia mówiąc stara. — Żyłam ja nadto, oczym wypłakała, ręce łamiąc połamała, piersi stękając rozbiła. Oj, życie mi nie miłe! nie miłe! Życzę tobie, latawico, więcéj nic, więcéj nic, tylko mego losu i starości mojéj!
Zynia mimowolnie krzyknęła... Wyrazy te wymówione jak przekleństwo, przeraziły ją.
— Za co mnie tak życzycie, za co przeklinacie — odrzekła — czy to ja swoją wolą mówię... Niosę co mi kazano.
— Milczałabyś lepiéj, milczała... — odparła stara.
Zynia odstąpiła kroków kilka i zaczęła się po izbie przechadzać. Wygoniowa ani spojrzała na nią. Kilka razy młoda wzrokiem ją wyzywała bojaźliwym i nie wymogła ani rzutu oka ani wyrazu. Staruszka w swém bolu pogrążona, karmić się nim zdawała. Łzy które przestały ciec, puściły się znowu.
Obawiano się naówczas wiedźm starych i ich czarów, tém się tłómaczyć chyba mogło, że Zynia przekleństwo usłyszawszy, chciała się teraz wkręcić w łaski Wygoniowéj, aby na nią jakiego nie rzuciła uroku...
Pokrążywszy po izbie, Zynia przysiadła obok staréj na ziemi, zmienionym głosem poczynając.
— No, nie gniewajcie bo się na mnie. Co ja wam winna! mnie posyłają, ja iść muszę. Źle wam nie życzę, a co mówię, dla dobra waszego. Wy sobie sami życie trujecie. Siedźcie bo spokojnie, będziecie szczęśliwą.
Odwróciła głowę Wygoniowa:
— Szczęśliwą! — powtórzyła — ja? szczęśliwa? koło mnie szczęście drogi zapomniało! Nie pleć pleciucho... milczałabyś lepiéj.
Ręką ku niéj machnęła, aż Zynia uląkłszy się odsunęła się.
Ogień przygasał na kamieniach, młoda rada była że do niego mogła wstać i parę szczepek przyłożyć. Nie mówiła już nic, chodziła oczyma za starą spoglądając z obawą.
— Wody wam dać? — spytała.
Wygoniowa głową potrzęsła...
— Miodu?
— Daj ty mi trucizny! — szepnęła stara — a takiéj co by prędko ubiła, nie męczyła długo; duru mi przynieś, blekotu zgotuj... Za to ci podziękuję.
— Skręciła się stara — mruknęła cicho Zynia.
Jakiś czas cicho było, a że w podworcach téż wszystko się pospało i we dworze, najmniejszy szelest chwycić łatwo mogło ucho, Wszebór, który ciekawie wpatrywał się i nasłuchiwał, około budynku chód szybki i niecierpliwy poczuwszy, strwożył się nieco, czy nie ku jego drzwiom kto się zbliżał... W téj saméj chwili szeroko się otwarły te, które prowadziły do izby kobiet, — wszedł ktoś i prędko za sobą zasuwę zaparł. Stara Wygoniowa wlepiła oczy, młoda jak przestraszona w kąt uciekła, rumieniec jéj na lice wystąpił.
Przybyłego nie widać jeszcze było, stał w mroku. Nagle wysunął się na światło i stanął przed starą, która ręce podniósłszy, krzyknęła, padając twarzą na ziemię. Był to Masław, prostą opończą okryty, z twarzą od gniewu zapaloną i niespokojną.
Stał z początku nie mogąc przemówić słowa, oczyma powiódł po kątach, dał znak Zyni aby precz szła, i dziewcze pod ścianami się sunąc, cicho dobiegło wyjścia, wymknęło się niem i znikło.
Stara patrzała płaczącemi oczyma na Masława. W twarzy jéj mieszały się uczucia dziwne, radość, gniew, rozpacz i szczęście. Masław stał groźny, lecz strwożony razem...
— Słuchaj ty, stara — począł głosem jakby ochrypłym — ja ci sam, raz jeszcze przyszedłem powiedziéć, życia swojego strzeż. Masław cierpliwy, do czasu, a w gniewie, od wilka wściekłego sroższy... Zasiec każe, zabić każe!!
— Gadaj! — szepnęła stara — niechaj choć głos słyszę... gadaj! Ja tobie życie dałam, ty mnie za to śmierć!
— Oszalała baba! — krzyknął Masław — jak ty śmiesz stara szalenico, nazywać mnie, mnie kneziowskie dziecko, synem swoim! ty!
— Gadaj synku, gadaj — rzekła Wygoniowa — mnie głosu twego słuchać miło... Ja zawsze, zawsze mówiłam nad kolebką twoją, że ty godny kneziem być, królować!
Wyciągnęła ręce.
— Królem ja cię nazywała, ja, ja stara wiedźma szalona! Pamiętasz! — mówiła cicho — pamiętasz... Pomacaj się na czole, z prawéj strony masz bliznę... Byłeś mały, padłeś na kamień i rozbiłeś głowę, jam ci ranę jak pies lizała... Tyś na moich kolanach płakał i za palec mnie ugryzłeś! a to była przepowiedź tego co się ze mną i z tobą miało stać... Ja nogi ci liżę, ty mnie depczesz nogami!!
Zakryła rękami oczy i zaszła się od płaczu, Masław stał. Widział Wszebor jak bladł, jak mu się twarz mieniła, jak naprzemiany słabł i mężniał.
— Pleciesz duby smalone, stara! — zawołał — na czole żadnéj nie mam blizny, nie znam ciebie! Mam tylko litość nad tobą... Siedź cicho chcesz li być całą, a milcz! Stul gębę i nie śmiéj mówić żebyś ty mi matką być miała.
A pomilczawszy, dodał cicho:
— Gdybyś ty matką była, nie psuła byś mnie u ludzi, nie robiłabyś wstydu przed światem. Ja kneziem jestem i będę... tyś pastusza wdowa...
— A ty kneziu miły, pastuszy syn! — smutnie rzekła stara. — O! bodajci było z biczem chodzić za trzodą, nie z mieczem na gardła cudze nastawać, aby potem swoje dać! Co tobie z tego kneziostwa? co?...
Masław mruczał coś niewyraźnie.
— Będziesz milczała? — spytał.
Wygoniowa zadumała się...
— Puśćcie mnie ztąd — odpowiedziała smutnie — pójdę i będę milczéć. Nie powiem nikomu żeś synem moim, króluj sobie! ale puśćcie mnie z téj niewoli... hen! tam do staréj chaty! puśćcie! puśćcie! Niechaj oczy się nie patrzą, serce się nie krwawi... Nie powiem nikomu, puśćcie mnie tylko.
Uklękła składając ręce, Masław brwi ściągał i rudawą brodę szarpał.
— Co ci tu, źle! ptasiego mleka chyba brak? Pójdziesz na czarny chleb i nędzę czarną, a usta nie strzymają, będziesz pleść duby swoje... Nie... nie!!
— To mnie zabić każ! — mówiła stara — tak, prędko jak twoi ludzi umieją... Głowa się ledwie trzyma. Ja w niewoli oszaleję, ja do niéj nie przywykłam... Ja ci życie dałam, ty moje weź.
Upadła płacząc na ziemię, ale prędko podniosła oczy i poczęła chciwie wpatrywać się w Masława, jakaś myśl jéj przyszła nagle, usiłowała powstać. Kneź się cofnął nieco, stara podniosła się z trudnością, i oczy wlepiła w niego: jakby o sobie zapomniała. Karmiła się widokiem tym nie mogąc nasycić. Wzrok jéj piekł widać knezia, bo się począł cofać niespokojny...
— Stój — odezwała się — już ja ciebie o nic nie proszę, niech popatrzę tylko! Tak dawnom ciebie nie widziała! A! a! co to się z niego zrobiło! Jak to ciało wybielało... jak dziecina urosła, jaki pan z mego syna... Myślałamże ja, piastując cię na rękach, że bohatera wykołysam!
Powoli zbliżała się ku niemu, twarz jéj z gniewnéj przechodziła w rozrzewnioną, klękła i pochwyciła go za nogi, całując je... Masław drżał cały...
— Kneziu mój! gołąbku mój! czy ci sępy serce wyjadły, czy ci krucy oczy wydłubały... nie znasz że ty matki swojéj! O! złoty mój! nie chcę nic od ciebie, puść starą na swobodę; mnie tu duszą te ściany, mnie wyjść kroku nie dają, głosu podnieść nie wolno... nic! Zlituj się ty nademną!
Kończyła te słowa, gdy kneź szybko się cofnął aż do drzwi. W progu już stojąc, odwrócił się ku niéj:
— Miejcie rozum, kiedy całą chcecie być! to ja wam mówię! ostatni raz! Siedźcie gdzie przykazano! słyszycie!
Odryglowano drzwi i Masław wyszedł, stara jak leżała u nóg jego na ziemi, została w miejscu, twarz ukrywszy w dłonie, rozciągnięta na toku.
Leżała tak płacząc, gdy znowu weszła ale już nie Zynia, stara w ubogiéj, zgrzebnéj bieliźnie baba, silna, z rękami obnażonemi, włosami rozrzuconemi, które chusta brudna zaledwie na pół osłaniała... Popatrzała na leżącą namarszczywszy się.
— Hej! słyszysz! — zawołała groźno — a na barłóg wiedźmo stara! dosyć tego.
To mówiąc, pochwyciła ją w pół rękami silnemi, i, nie broniącą się nawet na posłanie w kącie zaniosłszy rzuciła. Z kołka zdjęła siermięgę, nakryła ją, popatrzała i poszła ogień przygasić. Wkrótce Wszebór nic już dojrzéć nie mogąc, i nie słysząc nic, oprócz głuchego jęku i chrapania, zasunął okienniczkę. Uląkł się, aby nazajutrz niedomyślano się że był na podsłuchach, i suknię na niéj zawiesiwszy, sam téż legł na posłanie.
Nazajutrz jak świt zaskrobano do drzwi, poszedł je otworzyć, był to Sobek, który chciał ogień rozniecić. We dworcu się już ruszać poczęto. Dzień naówczas wszędzie po chatach i grodach zaczynał się ze światłem i z niém kończył. Gdy Wszebór wstawszy okienniczkę od podwórza odsunął, zobaczył już Masława na koniu pod okopami, który ludzi swych ustawiał, dobierał, broń opatrywał, tarcze przerzucał, jezdnym konie probować kazał.
Wojsko to, zbierana drużyna, niesforna i dzika, zdawała się mężną i dzielną. Na teraz nie miało ono jeszcze z kim walczyć w kraju, bo rycerstwo królewskie rozproszone było, a z czechami, którzy je orężem i liczbą przewyższali, mierzyć się nie śmiało. Masław do jakiejś przyszłéj walki, którą przeczuwał, gotować się zdawał. Z okna widać było, jak pułki nowe objeżdżając, kneź to się z ludźmi po książęcemu obchodził to, zapomniawszy się kim był, stawał się w gniewie prostym człekiem, sam własnemi rękami rwąc się do niesfornych.
Wszebor a za nim stojący Sobek zdala patrząc głowami potrząsali, staremu bartnikowi, to uśmiech się kręcił po ustach, to brwi się marszczyły. Głos niekiedy aż tu dolatywał groźny i krzykliwy.
Milcząc tak stali chwilę, aż bartnik odwiódł na stronę Doliwę.
— Nie mamy tu czego długo przesiadywać — rzekł cicho — obejrzyjcie się — uchodźmy... Widzieliście co ma... więcéj nam nie trzeba.
— Siłę ma, wielką siłę, a my żadnéj — odparł Wszebór wzdychając.
— Juści nie przystaniemy do niego — szepnął bartnik. — Na oczyśmy widzieli to o czém słuchy tylko dochodziły... niepopasajmy tu długo.
Wszebor głową tylko kiwnął...
Zaskrobano do drzwi, i z pokłonem wszedł Huba.
— Ludzie stoją w podwórzu których do drużyny pańskiéj wybierać macie — odezwał się. — Skarbiec téż otworem. Kneź przykazał posłuszeństwo. Czekają na was.
Ruszył się rad nie rad Doliwa, za wiodącym go Hubą. W podwórcu stała pokaźnéj młodzieży spora gromada, chłop w chłopa z wesołemi twarzami, butni i raźni. Wszystko to było od pługa i siekiery spędzone, nie otargane jak dzikie konie ze stada wzięte... Doliwa obchodzić ich naprzód począł, potém wybierać... Cisnęli mu się jedni, uciekali drudzy, ale Huba stał tuż z kijem w ręku i sprzeciwiać się nikt nie śmiał. Wprędce złożyła się przyszła drużyna pańska, i z nią szli do wczorajszego skarbca, gdzie na nich czekał stary dozorca... Nie zbywało na odzieży i na orężu, tylko obojga dobrać jednostajnych nie było podobieństwa. Łupy na kupę pozrzucane, z różnych pochodzące dworów, nie łacno się dały pościągać tak, by jednostajnie przybrać było można drużynę. Mozolili się nad tém jeszcze, gdy już ochmistrza nowego do pańskiego stołu powołano. Tu znów zasiadali prusacy, których hałaśliwiéj jeszcze niż wczora żegnano, bijąc w dłonie na wiekuiste przymierze.
Zdala świadkiem był Wszebór, jak je zapijano i głośno się zmawiano ile Kunigas ludzi miał postawić i gdzie z niemi pójść mieli. Masław tajemnicy nie czynił z tego do czego się sposobił.
— Z Piastami nie koniec mnie jeszcze — mówił pijąc do Kunigasa. — Nie ma już ich w kraju, wygnaliśmy precz, ale z niemcami trzymają, z niemcami oni wrócić mogą. Czerń rycerstwo wytłukła, dwory popaliła, a no się to plugastwo rozbiegło tylko, a jak do przytomności przyjdzie, skupi się znowu... Nie koniec to jeszcze, nie koniec! Stoją jeszcze gródki całe, i nie wszystkie głowy z karków pospadały...
Zbladł Wszebór słuchając, bo téż Masław mówiąc to, okiem nań rzucił. Więc bratano się z prusaki i starym bogom a pogaństwu poprzysięgano wiarę. Miód szumiał i wrzawa się powiększała, a trwało tak aż do odjazdu Kunigasa, którego na podwórzec Masław i dwór odprowadzili do koni... Tu jeszcze napełniono rogi, spijając na zagładę chrześciaństwa, a gdy prusacy nakoniec siadłszy wyjeżdżali z zamku, mnogi lud i gęślarze prowadzili ich z okrzykami za okopy.
Wszebór stał wpatrując się w to i przysłuchując, gdy Masław nań skinął aby mu do izby ową wybraną drużynę na okaz przyprowadził. Ruszył się więc spełnić rozkaz, ale w téj chwili drzwiami któremi miał wychodzić, weszło poselstwo nowe i kneź oczyma go zatrzymał.
Jeszcze to dziwniéj wyglądało niż dzikiéj ale wojennéj postaci posłowie pruscy. Kupa była ludzi z za Wisły przybyłych, od owéj czerni, która tam kraj pustoszyła... W kożuchach pokrwawionych i siermięgach pobroczonych odziani, z twarzami miodem i piwem już zagrzanemi, z hałasem i śmiechem wtoczyli się, niewiele okazując poszanowania zbóje. Starszy z nich, drab przechodzący innych głową, z ogromnemi włosami, długo mu na ramiona spadającemi, zdjął czapkę baranią, przystąpiwszy dopiero ku Masławowi, i nieco mu się ręką do kolan uniżył. I on i ci co mu towarzyszyli, wesołe mieli oblicze, najmniejszego strachu patrząc na kneziowski majestat... Plądrowanie po kraju nauczyło ich nic nie szanować, silni się czuli...
— No, my do was przyszli, kneziu nasz — zawołał starszy — poradzić się i pocieszyć. — Ty nasz! ty nasz! — gromada cała podniosła czapki wesoło, wtórując okrzykiem.
Masław marszczył się milczący.
— Tam, za Wisłą, my już tak dobrze jak skończyli, kraj tobie oczyścili. Idź i panuj... Stare chramy staw, stare bogi wróć! Niemcom i ich bogom na zgubę!
Znów się wzniósł okrzyk i czapki podniosły do góry. Mówca brodę pogładził, rozglądnął się wkoło.
— Rycerstwa i niemieckich księdzów nie ma już, grodków mało co stoi, te głodem weźmiemy, albo i na oszczepach rozniesiemy... ale czechom my rady nie damy. To twoja sprawa, miłościwy. Chcesz panować, trzeba się ich pozbyć...
Wszyscy otaczający posła, głową i rękami mówiącemu potakiwali, słuchał Masław.
— Rycerstwa nie ma nic? — zapytał.
— Tak jak nie ma — rzekł śmiejąc się poseł — choć się tam który po lasach tłucze, przyjdzie zimno, mróz i wilcy reszty dojedzą.
— A gródki popalone?
— Gdzie który się jeszcze ostał, na niedługo — odparł poseł. — Tu w pobliżu tylko na jeden sami może rady nie damy. Gdybyś nam ludzi wojennych i pomoc dał, łatwiéj by przyszło.
— Któryż to? — odezwał się Masław...
Gromada cała, głusząc się, poczęła wołać:
— Olszowe Horodyszcze!
Wszeborowi krew wystąpiła na twarz.
— Okopali się tam psie syny — ciągnął daléj mówca — ostrokołami otkali, i pilnują a bronią tak, że ich trudno wziąć. Głód ich zmorzy, to prawda, a co potém, niewiast tam dosyć jest, coby się przydały nam, pochudną; co jest zapasu wyjedzą, a nuż czechy przyjdą i złupią? Bogactwa tam wielkie, szkoda stracić.
— Olszowe Horodyszcze! — mruknął Masław, pytając...
Poseł ręką wskazał stronę w któréj leżało...
— Dajcie nam ludzi — rzekł — jak się rzucimy na wały razem ze wszystkich stron, nie obronią się... Skarbami choćbyśmy po połowie się podzielili, dosyć ich dla wszystkich będzie. Pozwozili ich tam moc zewsząd wielką, a i stary Belina sam zasobny był... Trzeba to gniazdo wywrócić ze szczętem...
Masław zamruczał coś niewyraźnie; poselstwu od czerni piwo niesiono i częstować je zaczęto... Wzięli się tedy do kubków wszyscy, kłaniając panu co ich przyjmował, a pan był twarzy posępnéj czegoś. Zbytnia poufałość ludu prostego w smak mu nie szła. Oni téż spoglądając na tego swojego knezia, nie zdawali się w nim lubować zbytnio. Nadto się im wydawał butnym i do dawnych panów podobnym.
Wszebór, który miał już odchodzić, zasłyszawszy jak się nad napadem na Olszowe Horodyszcze naradzano, został umyślnie, aby wiedzieć co będzie postanowione...
W gwarze, który się wziął przy piwie, trudno co było usłyszéć. Z przybyłéj gromady, głusząc mówcę, wyrywały się głosy różne i jedne drugim przerywały opowiadanie. To tylko mógł pochwycić Wszebór, iż chciwość Masława opisami skarbów i łupów podżegano, a kneź więcéj niż o zdobycz o położenie gródka i siły jego się dowiadywał.
Te siły jedni podnosili bez miary, bo przed niemi ustąpić musieli, drudzy starali się okazać nie tak znacznemi, zgody nie było na nic. Jednomyślnie tylko bili w to wszyscy, iż rycerstwa wiele się pochroniło na Horodyszczu i dla tego samego wziąć je trzeba było koniecznie, aby niebezpieczni ludzie przebojem się nie ocalili.
Dla Masława téż więcéj znaczyło pozbyć się tych, których za najstraszniejszych swych wrogów uważał, niż obłowić zdobyczą.
Gromada pokłoniwszy się, nahałasowawszy, odeszła wreszcie odprawiona łaskawie, Masław znużony upadł, a Wszebór, gdy już wieczór się zbliżał, pod pozorem koni, wysunął się Sobka szukać ku szopom...
Jak niegdyś u Bolesława rycerstwa, zamek i podwórze we dnie i w nocy pełne były, dziś u Masława gmin je zalewał mnogi, który karmić i poić musiano. Około chramu kupy ślepców i śpiewaków, na okopach żołnierz, pośrodku gromady, które tu zewsząd przyciągały z pokłonami, obozowiska rozkładały. Przecisnąć się było trudno wśród szałasów, bud, kletek i porozkładanych ognisk. Śmiechy i śpiewy rozlegały się wszędzie. Gdzie niegdzie pokrwawianą jeszcze odzieżą i kosztownemi oponami po dworach złupionemi kupczono i mieniano...
Wszebór mijając te kupy dostał się do szopy, przed którą dostrzegł z dala Sobka, ale i tu zwijała się czeladź i parobcy od stad i koni, rozmówić się trudno było...
Skinąwszy więc na bartnika, uprowadził go Doliwa za sobą, ku téj stronie, gdzie wał prawie był pusty i z ludu ogołocony.
— Wasza prawda, mój stary — rzekł do Sobka odwiódłszy go na miejsce bezpieczne — wasza prawda. Spieszyć nam potrzeba z powrotem. Tylko co przybyła gromada, żąda od Masława posiłków na Olszowe Horodyszcze, trzeba nam i o niebezpieczeństwie oznajmić i samym stanąć w pomoc. Być może, iż przebojem lepiéj wyjść będzie zawczasu.
Sobek uderzył w dłonie.
— Jak się ztąd wydobyć? — spytał Doliwa. — Wpaść było nie łatwo, uciec trudniéj jeszcze.
Poruszył się stary bartnik trochę niespokojnie.
— Mnie się ztąd wykraść łatwo — rzekł — kiedy zechcę wyjdę, nikt nie spyta; gorzéj wam. — Pokręcił głową.
— Dla tego was pytam o radę — dodał Wszebór.
— Myślcie tylko jak się dostać za Wisłę do lasu — rzekł Sobek — daléj już moja rzecz cało was poprowadzić. Noc mamy przed sobą...
Doliwa podumał trochę...
— Téj nocy? — spytał.
— A pocóż czekać mamy? aż powezmą jakie podejrzenia?
Naradzali się tak jeszcze, aż mrok zapadł i Wszebór musiał na zamek powrócić, aby się Masławowi ukazał. Uradzono po cichu nocną tegoż dnia ucieczkę...
Wpuszczony do knezia po rozkazy Doliwa, zastał go wpółuśpionym po miodzie i piwie, niechętnym do rozmowy, dał mu tylko znak aby spoczynku nie przerywał. Wyszedł więc natychmiast, zamiast do izby swéj, nazad puszczając się w podwórce... Nikt tego wieczora ani go potrzebował szukać, ani zaglądał do jego komory.
Nazajutrz rano kneź ruszył się do swoich ludzi, przeglądać rynsztunek i konie, a wróciwszy ochmistrza wołać kazał. Czekano téż nań aby wczorajszą drużynę opatrzył, ale go nigdzie nie znaleziono. Izba z wygasłém dawno ogniskiem stała otworem, nikt wychodzącego nie widział...
Rozbiegli się szukać dworacy, a naprzód do szopy i koni zajrzeli, Sobka i ich nie było...
Na wieść iż Wszebór zniknął, Masław porwał się wściekły, wnet najsprawniejsi ludzie i konie najrączsze w pogoń za zbiegiem puszczono. Kneź klął się, iż nikogo z rycerstwa, choćby mu u nóg leżał, życiem nie daruje... Dziwny jakiś strach go ogarnął... Dzień cały spędził na okopach czatując azali, ci których wysłał nie przyprowadzą schwytanych. Wystawiona szubienica już na nich od południa czekała.
Pod noc dopiero, na zmęczonych koniach, zwolna wysłani ściągać się zaczęli, przynosząc wieści, iż nigdzie śladu Wszebora nie natrafili. Przewoźnicy na Wiśle przysięgali, iż wieczorem ani z rana nieznanego nie przewozili nikogo, w okolicy nikt zbiegów konnych nie widział. Po obu brzegach rzeki tropiono ich kilka dni napróżno...
Huba chodził do wieszczbiarzy pod chram, aby wróżyli mu i opowiedzieli, gdzie szukać trzeba zdrajców. Każdy z nich wskazywał inną stronę.
Nie uspokoiło się w Płocku tak rychło; lecz nowe gromady, posłowie, narady i przygotowania zatarły pamięć po Wszeborze. Sposobił się oddział na Olszowe Horodyszcze, który z kupą ludu okolicznego połączony, miał napaść na gródek i osaczywszy go zdobyć się spodziewał.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.