Margrabina Castella/Część pierwsza/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Margrabina Castella
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1888
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Marquise Castella
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.
W loży.

Skończył się piąty obraz pierwszego aktu i zasłonięto kurtynę.
Antrakt miał trwać cały kwadrans.
Baron trącił łokciem towarzysza i zapytał:
— No i cóż kochany hrabio, jakże ci się podobała?...
— Kto baronie?...
— Formoza naturalnie...
— Nie myślałem o niej w tej chwili.
— A o czemże pan myślałeś u licha?...
— O niczem...
— Doskonale — ale ja ci się pytam jak ją pan znalazłeś?...
— Idealna!... czarująca... niezrównana!... — odpowiedział młody człowiek z ironicznym trochę zapałem.
— Nie prawdaż?.. Tak... tak ona istotnie jest porywającą!... jak ja nazywam, rozkoszną pieszczotką!... Ale w ósmym akcie w szalupie trzeba ją widzieć!... Nie odchodźże zmiłuj się wcześniej — bo byś na tem stracił ogromnie!...
— Bądź spokojny baronie — nie odejdę...
— Wybornie| — ale wiesz co powiem jeszcze...
— Cóż takiego?...
— Po przedstawieniu idziemy z Formozą na kolacyę do Maison d’Or, jużeśmy się umówili.. — Uprzedziła mnie, że strasznie głodna... Wątróbki w puszkach, raki i kuropatwy w galarecie zadysponowane.
— No więc smacznego apetytu baronie...
— Dziękuję, ale otóż co chciałem powiedzieć — chodź hrabia z nami na kolacyę... Formoza będzie uszczęśliwiona, ona nie lubi sam na sam, zachwycisz ją niezawodnie — jesteś bardzo dowcipny. — No cóż zgadzasz się?...
— Nie mogę odpowiedzieć w tej chwili.
— Dla czego?...
— Bo zależy to od wizyty jaką złożę...
— W jednej z lóż?...
— Tak.
— Kobiecie?...
— Naturalnie.
— W takim razie złóż-że prędzej tę wizytę i postaraj się o pozwolenie przepędzenia dzisiejszej nocy ze mną.
Młody człowiek uśmiechnął się i wyszedł z krzeseł.
Baron de Montaigle, który teraz stał i patrzył za odchodzącym, widział że przechodził około lóż, że nareszcie zastukał do jednej i zaraz mu otworzono.
To zwróciło uwagę protektora panny Formozy, na tę zachwycającą i nadzwyczajnie piękną kobietę, którąśmy wyżej opisali, a której dotąd nie zauważył był jeszcze.
Tak jak i wszyscy, został ździwiony, oczarowany, olśniony... Tak jak wszyscy zadawał sobie pytanie, kto jest to cudo nieznane?
Szczęśliwszy jednak od wielu innych mógł był sobie odpowiedzieć:
— Hrabia ją zna, to się dowiem szczegółowo od niego.
W chwili, gdy hrabia wszedł do loży, syrena w różowej sukni, odwróciła głowę z niewypowiedzianym wdziękiem i podając rękę przybyłemu, powiedziała:
— Dobry wieczór, kochany hrabio.
— Dobry wieczór, margrabino.
— Czy odebrałeś pan tę parę słów które pisałam dziś rano?
— Odebrałem skoro tu jestem.
— Dziękuję za grzeczność.
— Powiedz raczej za posłuszeństwo.
— Wyrażenie nie byłoby właściwe.
— Dla czego?
— Bo ja nie rozkazuję nigdy.
— To prawda, ale objawiasz życzenie, co na jedno wychodzi, ponieważ twoje życzenia są dla mnie rozkazami.
Młoda kobieta podniosła bukiet i rozkoszowała się przez chwilę cudownym zapachem kwiatów.
— Dosyć komplementów — rzekła — pomówmy nakoniec seryo.
— Czy masz mi co ważnego do powiedzenia?
— Słucham.
— Wolny jesteś po teatrze?
— Ja zawsze jestem wolny.
— Zatem przyjdź do mnie na kolacyę.
— Sam na sam... margrabino?... jak kiedyś...
— Nie chodzi ci już teraz o to tak bardzo.
— O Lauro, jak możesz mówić coś podobnego.
— Ej, pan się cieszysz z tego. Znamy się za nadto dobrze, abyśmy się kochali jeszcze — jeżeli w ogóle kochaliśmy się kiedykolwiek. Cicho! Żadnych a żadnych odpowiedzi, mój przyjacielu.. twoja elokwencya na nic się zgoła nie zdała. Pocóż masz mi jeszcze raz dowieść, że mowa na to dana człowiekowi, aby myśli swoje ukrywał?...
Hrabia nie nalegał i najswobodniej odpowiedział:
— Więc masz dzisiaj gości, margrabino?
— Tak jest.
— Dużo.
— Niewiele, Dwanaście, piętnaście osób najwyżej.
— Czy znam ich?
— Doskonale... to zwykli moi goście.
— O której godzinie kolacya?
— O wpół do pierwszej.
— Następnie zagracie zapewne.
— Ma się rozumieć.
Margrabina i hrabia zamienili znaczące spojrzenia i uśmiechnęli się.
Margrabina zapytała po chwili:
— Kto jest ten młody człowiek co siedzi obok pana i z takiem głębokiem zajęciem przypatruje się scenie po podniesieniu kurtyny, a teraz we mnie wzrok wlepił z ogłupiałą miną?...
— To jeden z moich przyjaciół, głupiec jakich mało.
— Ładnie traktujesz swoich przyjaciół.
— Tak jak na to zasługują.
— Nie jest wcale ładny ten młodzieniec.
— Ależ brzydki... kompletnie brzydki!...
— Może być... nie brak mu jednak pewnej dystynkcyi.
— To nie jego wcale zasługa, to właściwość... rodowa... to zwierzę jest dobrym szlachcicem.
— Jak się nazywa?
— Baron de Montaigle.
— Piękne nazwisko!
— Ładniejsze od tego co je nosi.
— Czy bogaty jest ten pan baron?
— Niestety tak! ma z górą sto tysięcy liwrów rocznej renty... miała się też gdzie fortuna umieścić?
— Cóż on robi ze swoim czasem i pieniędzmi?
— Nic rozumnego... Marnuje w sposób najgłupszy i jedno i drugie, chce zachwycać a jest tylko śmiesznym.
— Dla czego nie wspominałeś mi nigdy o nim?...
— Wielki Boże! pocóż miałem wspominać o nim...
— Warto mi go było przedstawić..
— Zanudziłby cię jak deszcz...
— Deszcz nie zawsze jest znowu nudny, kochany hrabio.
— Ha, jeżeli sobie życzysz, margrabino, będę jak zawsze posłusznym. Pragniesz tedy żebym ci przedstawił Grodefroy?
— Tak jest.
— Kiedy?
— Podczas następnego zaraz antraktu,
— Stanie się to z pewnością.
— Po widowisku przyprowadzisz go na kolacyę.
— Oh! co na to, to nie licz margrabino. Pan baron nie będzie chciał być u ciebie na kolacyi dzisiejszej nocy.
— A to dla czego?
— Miłość mu na to niepozwoli — odpowiedział ze śmiechem hrabia.
— Więc on zakochany? — spytała margrabina.
— Na zabój... a przynajmniej tak mu się zdaje... co wychodzi na jedno.
— Któż jest przedmiotem jego miłości
— Formoza.
— Co to za jedna ta Formoza? — nalegała z uśmiechem margrabina.
— Figurantka z tego teatru... przed chwilą była na scenie... Baron proteguje ogromnie to stworzenie. Dał jej zaprzęg za czternaście tysięcy franków, a ona wyśmiewa się z niego i basta.
— I cóż to wszystko może przeszkadzać twojemu przyjacielowi, aby przyszedł do mnie na kolacyę?...
— Godefroy będzie jadł kolacyę z Formozą w Maison d’Or, a muszę dodać, że i na mnie także rachuje,
— Czy mu się obiecałeś...
— Nie — nie chciałem się sobą rozporządzać, przed zobaczeniem się z tobą.
— I nie podejmiesz się namówić pana de Montaigle, aby panna Formoza sama sobie kolącyę zjadła?...
— Na próżno straciłbym czas, margrabino.
— Więc powiadasz że to niepodobieństwo?
— Tak jest — niepodobieństwo.
— Ja jednak może to zrobię.
— Pozwól mi wątpić margrabino.
— Przepraszam za moję niewiarę, chociaż zakrawa ona na impertynencjyę, ale pańskie niedowierzanie powiększy tylko mój tryumf. Idź pan otóż, kochany panie brabio i nie zapomnij sprowadzić swojego przyjaciela po drugiej zasłonie.
Młody człowiek skłonił się i wyszedł z loży.
Rozmowa jakąśmy przytoczyli bardzo dokładnie, skończyła się zaledwie na parę sekund przed skończeniem antraktu.
Już muzykanci zajęli swoje miejsca przed pulpitami — już i spektatorowie wszyscy zajęli swoje miejsca w krzesłach.
Baron oczekiwał na powrót sąsiada z żywą niecierpliwością.
— Do licha, kochany hrabio, cóż to siedziałeś tak długo?
— Tak ci się wydaje...
— Wcale mi się nie wydaje, chociaż nie dziwię się wcale. Jak się nazywa to urocze, to czarujące stworzenie, z którem jak przypuszczam, pozostajesz w bardzo poufnych stosunkach?
— Więc wiesz, w której loży składałem wizytę?
— Mam przecie doskonałe oczy i w dodatku wiedeńską o dwunastu szkłach lornetkę.
— Tak ci się podobała ta dama?
— Jeżeli powiem „prześliczna“, to powiem za mało, bajecznie piękna, niesłychanie piękna, zachwycająca, oślepiająca! urocza...
— Zmiłuj się baronie, co za obfitość porównań!...
— To wszystko głupstwo wobec tego słońca piękności... Widziałem ładne kobiety w mojem życiu, ale nigdy nic podobnego nie widziałem...
— No a cóż panna Formoza?...
— Zmiłuj się, kochany hrabio, — przerwał żywo baron, — nie wspominaj mi, zmiłuj się, o Formozie!... To głupia, lekka kokotka!... Czepiłem się jej bo ma szyk i dobrze się prezentuje, ale nie trzebaby mieć chyba oczu, żeby ją porównywać do różowej damy. Byłoby to to samo, co porównywać chłopską szkapę do bieguna czystej krwi!... Raz jeszcze pytam ci się kochany hrabio, jak się nazywa ta perła... ten brylant czystej wody?
— Ta perła, ten klejnot, ten brylant czystej wody, mówiąc twoim językiem baronie, nazywa się margrabina Castella.
— Czy istotnie margrabina?
— Jakże to rozumiesz?
— Ależ hrabio, wiesz to tak dobrze jak i ja, wiesz, że znajdują się na świecie margrabiny genorum mintium, tak samo jak andaluzyanki, batignolki i kreolki z Belleville. Nieraz przecie spotykaliśmy podobne...
— Bezwątpienia, ale pani Castella nie należy do żadnej z tych kategoryj. Taką dobrą jest margrabiną jak ty baronem.
— Zatem nie tutejsza?
— Mąż jej był wenecyaninem a gdybyś się znał z herbarzem włoskim, wiedziałbyś z pewnością, że Castellowie weneccy równi są Colonnom rzymskim i Doriom z Genui...
— Kochany hrabio, powiedziałeś że mąż jej był wenecyaninem, czy więc ten mąż już nie istnieje?...
— Margrabina jest wdową, baronie,,,.
— Od jak dawna?...
— Od dwóch lat.
— I znałeś hrabia jej męża?...
— Doskonale, osobiście.
— A zatem to fakt nie ulegający zaprzeczeniu. Czy margrabina mieszka w Paryżu?...
— Zamierza tu przepędzać zimy.
— Bogata?..,
— Przypuszczam, bo prowadzi dom taki jakby miała przynajmniej sto tysięcy liwrów rocznej renty — a jest zanadto rozsądną, aby się rujnowała...
— Czy myśli prowadzić dom otwarty?.. — Już go prowadzi...
— Znasz się z nią dobrze?...
— O tyle, że mogę jej prezentować...
— Doprawdy?...
— Czy chcesz bym to dla ciebie uczynił? — zapytał hrabia.
— Proponujesz mi zapoznanie się z margrabiną, jeżeli się nie mylę?
— No — tak...
— Przyjmuję tę łaskę z najwyższą bezwzględnie wdzięcznością!... Kiedyż ta szczęśliwa chwila nastąpi?...
— Zaraz podczas następnego antraktu...
— Wyśmienicie!... tylko że jestem w tużurku — a to zdaje mi się nie uchodzi.
— Margrabina, nie zwróci na to najmniejszej uwagi.
— Tak sądzisz?
— Jestem najzupełniej tego pewnym... Już cię nawet zauważyła...
— Co znowu! żartujesz sobie ze mnie?
— Niech Bóg broni!... Margrabina widziała jakeśmy ze sobą rozmawiali i dla tego pytała o ciebie...
— Cóż jej odpowiedziałeś?...
— Wymieniłem twoje nazwisko i przekonałem się, że nie było jej wcale obce... Mówiła mi o twoim pradziadku Gontramie de Montaigle, przyjacielu księcia Richelieugo...
— Co?... — wykrzyknął Grodefroy, nie posiadając się z radości i dumy.
— Słowo honoru!... Bardzoś się jej podobał i widzę, że bardzo by była rada zobaczyć cię u siebie.
Baron z zadowoleniem pokręcił wąsa i spojrzał w lożę margrabiny.
Właśnie lornetowała go pani de Castella.
Zaczerwienił się aż po białka i zapomniał w jednej chwili, że istnieje jakaś panna Formoza.
Kurtyna się podniosła — zaczął się szósty obraz i csyt!... powtarzane, przez widzów pragnących słyszeć wszystko dokładnie, przerwało rozmowę młodych ludzi.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.