Margrabina Castella/Część czwarta/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Margrabina Castella
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1888
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Marquise Castella
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.
Ulica des Amandiers-Pepincourt.

I tą razą nie omylił się znowu Raul.
Fiakr zamiast zawrócić na lewo w ulicę Royale, pojechał w stronę Saint-Denis.
Zadanie pana de Credencé znacznie zostało ułatwionem.
Masa powozów krzyżując się wzdłuż arteryi tak ożywionej jak bulwary, zwolniła naturalnie bieg konia Raymonda...
Raul ani na chwilę nie stracił go z przed oczu.
Jechali tak dosyć już długo.
Nareszcie fiakr i powóz minęły bulwary Saint-Martin i Temple...
— Gdzie oni do dyabła nas zawiozą? — pomyślał Raul.
Ale właśnie w tej samej chwili trafiło mu się pierwsze niepowodzenie.
Fiakr raptem skręcił w lewo w ulicę d’Angoulème.
Nic łatwiejszego jak dopędzić go i wyminąć, ale to z pewnością zwróciłoby uwagę stangreta a może nawet obudziło w nim podejrzenie...
Pan de Credencé zdecydował się na krok stanowczy.
Cmoknął w taki sposób na swojego bieguna, iż ten puścił się jak strzała w ulicę sąsiednią, która z ulicą d’Angoulème stykała się o jakie najwyżej sto kroków.
Objechawszy w ten sposób, ucieszył się niezmiernie, bo spostrzegł czerwoną po za sobą latarnię.
Nie będziemy zastanawiali się dłużej nad tą pogonią szczególną, która skończyła się dopiero na ulicy des Amandiers-Pepincourt.
Przejechawszy około wysokiego murowanego parkanu, Raul spostrzegł że fiakr nagle przystanął.
Stangret Raymonda zatrzymał konia przed małą furtką w murze.
Raul nie namyślając się wjechał w najbliższą uliczkę...
Tu przystanął, zeskoczył z kozła, otworzył drzwiczki i odezwał się do jaskółek, które zasypiały w najlepsze: — Dalej!... dalej!... niech jeden z was co tchu wysiada i przytrzyma konia, bo nie ma ani chwili do stracenia... chodzi o powodzenie przedsięwzięcia!...
Larifla wyskoczył i stanął przed koniem, w postawie najprawdziwszego grooma angielskiego.
Raul pobiegł tymczasem kawałek drogi przed siebie, zatrzymał się na rogu uliczki przy murowanym parkanie, i wyjrzał na ulicę des Amandiers-Pepincourt, ulicę tak pustą, jakby się znajdowała o jakie sto mil od Paryża.
Przybył na czas, bo w chwili gdy stangret wsiadał z powrotem na kozioł i zawróciwszy zniknął w kierunku przeciwnym.
— No, to i dobrze idzie!... wiem przynajmniej, gdzie się znajduje Joanna... reszta sama się ułoży.
Powrócił do swoich towarzyszy.
Bec de miel i trzej inni wyleźli także z powozu.
Otoczyli Lariflę i po cichu zapytywali jeden drugiego, gdzie się znajdują, zapuszczone bowiem firanki u okien, nie pozwalały się oryentować w jakim kierunku ich wieziono.
— Czy idzie tak jak trzeba?... — zapytał cicho Larifla Raula.
— Tak... — odpowiedział Raul — jestem zupełnie zadowolony.
— Teraz kiedy się odetchnęło świeżem powietrzem i wyprostowało trochę nogi, — ciągnął Larifla, — czy trzeba będzie znowu gnieść się w tem pudle, nieprzymierzając jak śledzie w baryłce, albo korniszony w słoju?...
— Nie w tej chwili.
— Więc to tutaj mamy robotę?...
— Tak tutaj...
— No to powiedz co mamy robić i gdzie się udać?...
— Najprzód jeden z was musi pozostać przy koniu.
— Jeden, no dobrze, ale który?...
— Niechaj Bec de miel zostanie, — odpowiedział po namyśle Raul.
— No to zostanę... — mruknął bandyta. — Chociaż jednak nie będę nic robił, tylko stał naprzeciw tej bestyi, dostanę jednak to coś obiecał na równo ze wszystkimi.
— Dostaniesz wszystko co do grosza!... — odpowiedział pan de Credencé. — Czy ja kiedy nie dotrzymałem danego słowa?...
— Nie nigdy!.. nigdy!... — wykrzyknął z mocą Larifla. — Ktoby śmiał sądzić, że wielki Regulus, protektor mój i dobroczyńca, nie dotrzymuje słowa?...
Gdzie jest taki, niech mi się pokaże, a zaraz mu gnaty połamię!...
— Cicho nieznośny gaduło!... — krzyknął Raul z mimowolnym uśmiechem, a następnie dodał zaraz:
— Więc Bec de miel zajmie stanowisko przy koniu i nie ruszy się z miejsce. A wy chodźcie za mną...
Raul poprowadził towarzyszy aż do furtki w murze.
Wskazał na ogród po za murem i powiedział:
— Musimy dostać się tam moje chłopcy!...
— Nie wielkie rzeczy... ośmnastomiesięczny pędrak takżeby to potrafił zrobić.
Pan de Credencé prawił dalej:
— Zaopatrzyłem się na wszelki przypadek w sznur i hak... możemy się i niemi posłużyć.
— Sznur i hak?... — powtórzył Larifla — a to po co to wszystko?...
— Dla przesadzenia muru...
— O joj!... joj... co mi za mur, na pół trzecia łokcia wysokości!... — A toż litość bierze!... — Zaraz ja, mój stary, rozmówię się z twoim murem, nie potrzebując ani sznura ani haka!... niech no tylko stanie tu jeden i posłuży mi za drabinkę...
Tape à l’oeil zbliżył się, założył ręce, plecy nadstawił Larifli, a ten wskoczył mu na ramiona a potem na szczyt muru, tu zatrzymał się chwilkę jak akrobata na rozciągniętej linie i zsunął do ogrodu Prometeusza Paryzkiego.
Upłynęła minuta, a Raul i jego jaskółki usłyszeli zgrzyt otwieranego wytrychem zamku...
Jednocześnie furtka się otworzyła i Larifla ukazał się na progu:
— Oto i po krzyku — odezwał się z ukłonem — a teraz bardzo proszę, wejdźcie panowie... panie!... — Wchód jest bezpłatny... przy wyjściu tak samo nic się nie pobiera.
Pan de Credencé wszedł pierwszy.
— Czy trzeba drzwi z powrotem zamknąć?... — zapytał Larifla... uradowany, że mu się tak dobrze udało.
— Naturalnie, że potrzeba!... — odpowiedział Raul — pozostawione otworem, zdradziły by nas przecie przed pierwszym lepszym przechodniem.
— Racya!... — palnąłem głupstwo — odpowiedział Larifla — ale cóż chcesz!... człowiek nie jest doskonałością!...
Księżyca nie było, ale za to miliardy gwiazd błyszczały na niebie.
Raul i jego towarzysze, których oczy przyzwyczajone były do chodzenia wśród ciemności, spostrzegli zaraz dubeltowy szpaler około alei prowadzącej do pawilonu, do którego na początku naszego opowiadania, Raymond wprowadził był owego młodego blondyna z którym poznał się w tak dziwnych okolicznościach w lasku Bulońskim.
— Chodźmy tą aleją — odezwał się po cichu mniemany Regulus — tylko idźcie ostrożnie i nie odzywajcie się ani słowa!... — Nieprzyjaciel jest blizko i może otaczają nas nadsłuchujące uszy jego agentów.
Do zalecenia hrabiego ściśle się zastosowano.
Nocni awanturnicy dotarli aż pod stopnie, prowadzące do przedsionka pawilonu.
Przez cały czas nie wymówili ani żadnego słowa.
Front pawilonu pogrążony był całkiem w ciemności.
Żadnego światełka ani w oknach na dole, ani w oknach pierwszego piętra.
Raul wszedł na schody i poruszył za klamkę u drzwi w stylu rococo rzeźbionych bogato.
Z największą ostrożnością probował otworzyć, ale napotkał na opór dowodzący, iż drzwi wewnątrz były zamknięte.
Nie było co marzyć o podważeniu, najmniejszy hałas obudziłby czujność Raymonda, albo jego służby i wszystko byłoby stracone!
Raul jednak nie mógł porzucić Joanny, której obiecał swoję opiekę i ratunek w niebezpieczeństwie...
A otóż znajduje się ona w niebezpieczeństwie.
Raul uspakajał młodą kobietę, ale sam się nie łudził wcale.
Po takim człowieku jak Raymond, wszystkiego można się było spodziewać...
Pan de Credencé zeszedł ze stopni i obszedł do okoła budynek.
Napotkał kląb lipowy, który zacieniał przepysznie z obydwóch stron pawilon.
Tutaj odetchnął swobodnie.
W dwu oknach pierwszego piętra błyszczały jarzące światła.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.