Margrabina Castella/Część czwarta/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Margrabina Castella
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1888
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Marquise Castella
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.
Prometeusz paryzki.

— Zobaczycie — mruczał coraz bardziej podochocony Larifla... — cie, że ja zajmę jeszcze bardzo wybitne stanowisko w teatrze!... zobaczycie, że zostanę słynnym autorem. No! niech się pan d’Emery ma na baczności!... Radzę mu szczerze!...
Zapał Larifli przerwali mu jego towarzysze, domagający się ponczu coraz głośniej i natarczywiej.
Niebawem też ojciec Filoche przyniósł i postawił na stole ogromną salaterkę, w której było pół głowy cukru i kilka cytryn w plasterki pokrajanych.
Wlał do tej salaterki trochę gorącej wody i kilka litrów wódki i przyłożył zapaloną zapałkę.
Jeden z biesiadników zagasił w tej chwili cztery świece, posiedzenie więc odbywało się teraz przy niebieskawym płomieniu zapalonego napitku.
Wiadomo, jak wszystkie przedmioty fantastycznie wyglądają, przy migotliwem świetle palącego się alkoholu...
Sala podziemna przedstawiała się teraz okropnie...
Twarze jaskółek wyglądały tak blado, iż Regulusowi wydało się, że jest w otoczeniu potępieńców zebranych obok kotła ze smołą, w którą mają być pogrążeni.
— Niech mnie szatani porwą!... — mówił do siebie pan de Credencé — jeżeli ja nie jestem w rzetelnem piekle!...
Fantasmagorya ta trwała jednak parę zaledwie minut, bo płomień zagasł i zapalono z powrotem świece.
Nie mamy potrzeby dodawać, że poncz dokończył tego co zaczęło wino.
Całe towarzystwo urżnęło się fatalnie.
Wybiła piąta, gdy Larifla najsilniejszy z pośród opryszków, runął pod stół jak długi.
Pan de Credencé był naturalnie zupełnie przytomnym... — bo zaledwie dotykał ustami szklanki, gdy jego towarzysze wychylali swoje do ostatniej kropli najrzetelniej.
Powstał, rzucił pogardliwe spojrzenie na śpiących na ziemi pijaków i wyszeptał:
— Obrzydłe bydlęta! — wyrzutki społeczne — czemuż ja muszę się wdawać z wami?...
Następnie przywołał gospodarza.
— A co...— odezwał cię gruby człowiek zbliżając się z uśmiechem — ładnie wyglądają baranki!... użyli do syta a może nawet i za dużo trochę, ale to nic — im to wcale nie zaszkodzi, tem bardziej, że wszystkie napoje z mojej piwnicy są czyste, niczem a niczem nie zaprawne. Prześpią się parę godzin i wstaną zdrowi jak moje oko!...
— Ojcze Filoche — odezwał się Raul — porachujmy się... proszę...
— A no bardzo dobrze, porachujmy się — odpowiedział, gospodarz. — Nie zedrę pana wcale, bo wydajesz mi się gościem pożądanym i idzie mi o znajomość z panem.
Obliczono się dosyć szybko i Raul co się należało zapłacił złotem.
— Jeszcze nie wszystko, — rzekł następnie. — Uważam żeś jest ojcze Filoche dzielnym co się nazywa gospodarzem, to też chcę zażądać od ciebie pewnej małej przysługi. Przysługi?... — zapytał właściciel zakładu skrobiąc się w ucho.
— Czy nie chciałbyś mi jej wyświadczyć?...
— Ależ uchowaj Boże, tylko...
Filoche nie dokończył.
— No dopowiedz o co chodzi... — zawołał Raul.
— Tylko żeby mnie nic nie kosztowała ta przysługa.
— Nietylko że cię nic kosztować nie będzie, ale owszem możesz zarobić na niej.
— Jeżeli tak... to bardzo proszę... to zrobię wszystko co potrzeba... a za tem o cóż to idzie...
Pan de Credencé wskazał na leżących pijaków i powiedział:
— Widzisz tych chłopaków ojczulku?...
— A toć przecie nie jestem ślepy...
— Będę ich potrzebował dziś o ósmej wieczorem... muszą się znajdować o tej godzinie na pewnem wskazanem im stanowisku...
— Dla czegoż nie mieliby się znajdować?... do wieczora dosyć czasu... wyśpią się doskonale i wstaną stokroć raźniejsi niźli byli...
— Zapewne, tylko że nie jestem wcale pewny, czy po przebudzeniu, nie pójdą pić gdzieindziej...
— Nie byłoby nic w tem dziwnego, ale cóż ja poradzę na to?...
— Musisz ich zatrzymać tutaj aż do wieczora.
— Niepodobna...
— Dla czego?...
— Bo mój zakład. nie jest więzieniem... Nie chcę i nie mogę zatrzymywać nikogo...
— Ja też wcale nie żądam abyś ich gwałtem zatrzymywał.
— Zwłaszcza że jest sposób na to, żeby sami dobrowolnie tu pozostali... mruknął ojciec Filoche precz zęby.
— A jakiż to sposób?...
— Postawić im dobre śniadanie.
— Właśnie tak i ja rozumiałem...
— Ale kto za nich zapłaci?...
— Ją i to z góry!.. naprzód!.. A co się będzie należeć?...
— No, nie tak znowu drogo — po takiem całonocnem używaniu, będzie dosyć, jak im dam zupę cebulaną z serem i kotlety wieprzowe z sosem... Nie dostaną też więcej jak po butelce wina a wódki ani na powąchanie!... Te im przywróci równowagę...
— Więc masz dwadzieścia franków ojcze Filoche, ale pamiętaj, że stanowczo liczę, na, ciebie...
— Czy pan zaraz ztąd umykasz?...
— Bądź zatem najzupełniej spokojny!... Skoro się obudzą, powiem im o śniadaniu, ale będę tak długo z niem przewłóczył, ażeby ztąd nie wyszli aż około jakiej czwartej lub piątej!... Dobrze tak, będzie?...
— Doskonale... Do miłego widzenia ojcze Filoche.
— No żegnam pana, jako stałego już chyba gościa...
Hrabia de Credencé opuścił restauracyę w Rapée i powróciwszy do Paryża, udał się do swego małego mieszkanka na bulwarze św. Marcina, w którem zwykle się przebierał.
Długo tu pozostawał dzisiaj, zamiast bowiem wystroić się w swoje zwykłe ubranie światowe, wziął na siebie kurtkę i spodnie aksamitne, rudą perukę i takież bakenbardy, i przeistoczył się w posłańca.
Przyczyna nowego tego przebrania była nadzwyczaj prosta.
Czytelnicy nasi przypominają sobie zapewne, iż Rajmond przeistoczony w barona de Saint-Erme, naczelnika prefektury policyi, wymógł na pani Castella formalne przyrzeczenie, iż nie będzie się widziała z panem de Credencé i nie powie mu nic z tego co zaszło...
Pan de Credencé znał aż nadto dobrze Rajmondą, ażeby nie był przekonanym iż nakazał szpiegować przystęp do hotelu Wilson, aby wiedzieć czy margrabiną Castella zastosowała się do jego rady.
Raul otóż, aby się dostać do Joanny, musiał się przebrać w sposób niezdolny wzbudzić podejrzenie.
Pan de Credencé zaopatrzył się jeszcze w paczką owiniętą ceratą, zaadresowaną do pani Castella.
Zblijażając się do hotelu, spostrzegł z daleka dużego draba podejrzanej powierzchowności, przechadzającego się tam i napowrót na wprost bramy.
Zwolnił kroku, zaczął się rozglądać po numerach domów, jak człowiek który czegoś poszykuje.
Przyszedłszy do hotelu, przystanął, przeczytał jeszcze adres na pakiecie i wreszcie wszedł w bramę.
Szwajcar stojący przy drzwiach zaraz zapytał:
— A do kogo to mój chłopcze?...
— Do pani margrabiny Castella — odpowiedział Raul, przybierając głos owerneńczyka.
— Na drugiem... — drzwi na prawo.
Raul wbiegł prędko na schody i zadzwonił do Joanny.
Otworzyła mu pokojówka.
Przebranie hrabiego tak było dokładne i tak go zmieniło, iż dziewczyna wzięła go naprawdę za komisionera.
— Tu mieszka pani margrabina Castella? — zapytał.
— Tutaj — odpowiedziała pokojówka.
— Czy mogę mówić z panią?...
— Nie.
— A dla czego?...
— Bo pani śpi jeszcze.
— No to zaczekam, aż pani wstanie.
— Czy tak koniecznie potrzebujesz widzieć się z panią?...
— Muszą samej pani powiedzieć zlecenie z jakim mnie do niej przysłano — i muszę także doręczyć ten pakiet osobiście.
— Czyż ja oddać go nie potrafię?...
Raul potrząsnął głową przecząco.
— Na nic by się to niezdało — odpowiedział — mam coś powiedzieć samej pani.
— To ja to samo także powiedzieć mogę...
— O! nie moja piękna panienko... kazano mi powiedzieć coś samej pani. Bądź więc panienka łaskawe uprzedzić ją o tem...
— Mówię że pani śpi jeszcze.
— To niech ją panna obudzi.
— Podobasz mi się mój chłopcze chcesz żeby mnie pani wypędziła?...
— Nie będzie się wcale gniewać skoro się dowie od kogo przychodzę...
— A od kogo jeżeli łaska?
— Od pana de Credencé.
Posłyszawszy nazwisko pokojówka nie wzdragała się więcej.
— Kiedy tak, to poczekajże tu chwilę, — rzekła, — ja zaraz pójdę do pani.
Młoda dziewczyna przeszła przez salon i weszła na palcach do sypialnego pokoju, gdzie podwójne rolety zasłaniały okna.
Joanna zasnęła dopiero nadedniem po nocy niespokojnej, pełnej myśli najprzykrzejszych.
Prześliczne, bielsze od marmuru obnażone ramiona, wyglądały z po za kołdry.
Blada twarz ginęła w koronkach i bujnych rozpuszczonych włosach.
Dziewczyna zbliżyła się do łóżka i kilka razy szepnęła:
— Pani margrabino!...
Joanna poruszyła się, otworzyła wpółsenne powieki, a zobaczywszy pokojówkę, wsparła się na łokciu i z widocznem niezadowoleniem spytała:
— Moja Marietto, cóż za szaleństwo przyszło ci do głowy budzić mnie, kiedy ja niedawno co zasnęłam?...
— Niechaj pani wybaczy, nie śmiałabym nigdy w świecie zrobić nic podobnego, — odpowiedziała młoda dziewczyna, — ale przyszedł jakiś posłaniec, który chce się z panią widzieć koniecznie, bo ma coś ważnego do powiedzenia od pana de Credencé...
Joanna zadrżała i szybkim ruchem odgarnęła włosy spadające jej na czoło.
— Pan de Credencé go przysłał?... powtórzyła.
— Tak proszę pani, czy dobrze zrobiłam, żem panią obudziła?...
— Bardzo dobrze.
— Czy pani margrabina się ubierze?...
— Nie, bo to by trwało zadługo... przyprowadź tutaj tego człowieka.
— Pani go przyjmie w swojej sypialni?... wykrzyknęła zdziwiona dziewczyna.
— Cóż to szkodzi?... mówiłaś przecie że to posłaniec...
— Tak, proszę pani.
— No to nie potrzeba chyba robić z nim ceremonij, zasłoń zresztą firanki u łóżka, tak żeby mnie nie było widać...
Pokojówka spełniła rozkaz i wyszła po posłańca.
— Pani was woła... — rzekła, — chodźcie...
Raul pospieszył za dziewczyną.
— Masz dla mnie jakąś wiadomość mój przyjacielu?.. — zapytała Joanna z po za firanek, które ją osłaniały jak namiot.
— Tak pani margrabino — odpowiedział Raul głosem zmienionym.
— Przysłany jesteś przez pana de Credencé?
— Tak proszę pani.
— No to mów... słucham...
— Samej pani mogę to tylko powiedzieć.
— Odejdź moje dziecko — rzekła Joanna do pokojówki, a ta wyszła natychmiast.
— Teraz nikt nas nie słucha, mów zatem, — a najprzód podaj mi tę paczkę.
— Nie ma wcale potrzeby — odpowiedział Raul głosem swoim naturalnym — a margrabina aż podskoczyła na łóżku.
— Pakiet ten zawiera same gałgany, a potrzebny mi był do dokompletowania mojej toalety...
Joanna rozsunęła firanki i spojrzała ździwiona.
Pierwszy to raz w życiu widziała pana de Credencé, przebranego do niepoznania — a lubo poznała go po głosie, nie mogła zrozumieć co to znaczy.
— To ty!... — ty hrabio!... — czyż to podobna?...
— Tak, to ja, moja najdroższa Joanno!... dla czegoż to cię tak zadziwia?
— Taka wyborna metamorfoza!... nie mogę się dość napatrzeć na ciebie!... No — ty istotnie zasługujesz tak jak i Raymond na przezwisko Prometeusza paryzkiego...
— Pochlebiasz mi margrabino!... ja jestem żakiem przy Raymondzie.
— Ale po cóż to przebranie tak rano?
— Ażeby się dostać niepostrzeżonym do ciebie... — Hotel Wilson jest obserwowanym.
— Przez kogo?...
— Dziwię się, że pytasz oto... przez Raymonda naturalnie!... Raymond chce się przekonać, czy nie będziesz się widzieć ze mną... przywiązuje do tego wielką wagę... Zje dyabła jednakże, jeżeli dojdzie zemną do końca, pomimo całej swojej przebiegłości...
— Co masz mi do powiedzenia?...
— Najprzód, że całą noc przepędziłem w twoim interesie, — w interesie zarekrutowania dzielnej a niewidzialnej eskorty, któraby wraz zemną czuwała nad tobą, gdy nadejdzie stosowna po temu chwila...
— I powiodło ci się... mój drogi?...
— Musiało... skoro o ciebie chodziło!... Tak jest, zrobiłem wszystko co potrzeba i zapewniam, że podczas jutrzejszej nocy, doskonale będziesz strzeżoną!... Trzeba jednak wszystko teraz przewidzieć, powiem ci zatem jak masz postępować, jeżeli ufasz mi jeszcze w zupełności.
— Ufam ci ślepo!... — odpowiedziała Joanna, — i cokolwiek każesz, zrobię to bez wahania.
Pan de Credencé ujął prześliczną rączkę pani Castella i złożył na niej gorący pocałunek.,br> — Przedstawiają się dwie hypotezy, tak zaczął dalej: — Albo Raymond jako baron de Saint-Erme, zjawi się dzisiaj u ciebie, co mi się jednak nieprawdopodobnem wydaje, albo tak jak napisał we wczorajszym liście, fiakr oznaczony nr. 125 zajedzie przed hotel Wilson, aby cię powieźć na rendez-vous z tym panem...


∗             ∗

Raul zatrzymał się na chwilę.
Zbliżył się do stolika, na którym stał flakon z czerwonego kryształu w złote gwiazdki, i wskazując nań tak mówił dalej:
— W pierwszym wypadku, to jest w razie gdybyś otrzymała dzisiaj jakąkolwiek wiadomość od Raymonda, postawisz ten flakon na oknie antresoli...
„Będę się włóczył po ulicy, dostrzegę to — dowiem się że zaszło coś nowego i natychmiast przybędę... W razie przeciwnym, nie obawiaj się niczego, nie przerażaj się żadnem niebezpieczeństwem, wspomnij, że wierny przyjaciel czuwa nad tobą na czele garstki zuchów całkiem mu oddanych, że jak cień trop w trop posuwa się za tobą...
„Zejdź o dziewiątej i siądź śmiało do tajemniczego powozu...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.