Marcin Studzieński/Część pierwsza

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ludwik Kondratowicz
Tytuł Marcin Studzieński
Podtytuł Część pierwsza — Wieczór mieszczański
Pochodzenie Poezye Ludwika Kondratowicza/Tom III
Wydawca Wydawnictwo Karola Miarki
Data wyd. 1908
Miejsce wyd. Mikołów-Warszawa
Źródło skany na commons
Indeks stron
CZĘŚĆ PIERWSZA.

Wieczór mieszczański.

I.

Stefan Kotwica, rajca wileński,
Sprawował ucztę w dzień swego święta.
Rej wodził w tańcu Marcin Studzieński.
Miłem nań okiem patrzą dziewczęta,
Siwi starcowie patrzą nań mile,
Jako na wnuka albo na syna;
Bo pan Studzieński zuch w całej sile,
Każdemu młode dni przypomina.
A nasi starcy, plemię junacze.
Postarzeć sercem prędko nie mogą —
Ze skaczącymi choć okiem skacze
I rzeźkie takty wybija nogą,
Z pod sutych skrętów siwego wąsa
Mruczy piosenkę — snadź dusza rada —
Głowę zarzuca, brodą potrząsa,
I ręce pysznie za pas zakłada.
W dzielnym narodzie, wiedzą to starzy,
Że być powinni wzorem młodzieży;
I znają dobrze, co im do twarzy.
Co dostojności ich przynależy.

Czy kord bojowy, czy puhar w dłoni,
Starzec ochoczo rej u nas wiedzie;
Czy biesiadnicza muzyka dzwoni,
U nas starcowie zawsze po przedzie.

I.

Muzyka dzwoni, a młodzież hasa,
I najserdeczniej szumi zabawa;
Zagrzana tańcem dziewicza krasa
Jeszcze się bardziej promienną zdawa,
I jeszcze, tenżej do serca sięga
Grot pięknych oczek błyszczący jaśnie;
Furknie w powietrzu dziewczęcia wstęga,
Albo splot włosów po skroni głaśnie,
Taki dreszcz dziwny przejmie tancerza,
Że wrazby duszę oddał dziewczynie,
Krew mu do serca młotem uderza,
A głowa krąży jakby po winie.
Marcin Studzieński, tancerz ochoczy,
Do tańca córkę wiódł gospodarza:
Iskrą goreją młodzieńca oczy,
Iskra dziewczęce oczki rozżarza.
Gdyby nie hucznej muzyki gwary,
Gdyby w podkówki tak nie grzmocono,
Możnaby słyszeć u pierwszej pary,
Jak jednym taktem uderza łono;
Lecz choć nie słychać nic za łoskotem,
Łatwo odgadnąć, nie myśląc wiele, —
Stare matrony już szepcą o tem:
Będzie wesele.

III.

Będzie... nie będzie... na dwoje wróży
Babka wróżbiarka, śledząc z ukradka;
Bo coś pan ojciec oblicze chmurzy,
A niespokojna coś pani matka,
I pan wójt miejski nachmurzył lica.
Zwrócił ku ojcu wzrok zagniewany:

— Pocóż ci było wwodzić szlachcica
Między mieszczany?
— Żem go wprowadził — niewielka rzecz!
Jak sobie przyszedł, tak pójdzie precz,
Jeżeli szlachcic, stąpając z góry,
Zechce nam miejskie uwodzić córy!
Niechaj się każdy dzierży swych granic,
Nam ich wielmożność nie zda się na nic.
Ważność mi wielka! koń i szabelka,
Pustka w kieszeni i harda po...[1]
Sławetna miasta obywatelka
Żoną szlachcica nie może zostać!
Niech się tak bardzo z nami nie kuma,
My się na łasce szlacheckiej znamy;
U nas jest nasza mieszczańska duma,
Z łokcia i szali, z handlu i kramy.
Tak mówił z gniewem Stefan Kotwica,
Trafił mieszczanom w stronę pochlebczą,
I pan wójt miejski zachmurzył lica,
I na młodego zucha szlachcica
Już zmowę szepcą.

IV.

Marcin Studzieński nie wie o zmowie,
Nie zważa na nic i na nikogo;
A taniec idzie, grzmocą grajkowie,
A on zajęty Maryą drogą.
Na wypoczynek usiada przy niej,
I tysiąc grzecznych przymileń czyni,
Pieści jej rączkę, szepce do ucha,
A głos ma drżący — braknie mu słów...
A ona rada, śmieje się, słucha,
Ochłodzi oddech — i w taniec znów.

V.

Na półzegarzu już po północy,
Już słychać nocne wołanie stróży,
Już w muzykantach nie stało mocy,

Już i do tańca siła nie służy.
Ucichły huczne skrzypce i kotły.
Tłum się zamieszał po izbie całej:
Już się tancerzów ręce rozplotły,
Już się zmęczone nogi zachwiały;
I u pań mieszczek złociste czepce
Już po szklanicy na bakier głowa,
Jedna do drugiej po cichu szepce:
— Już czas do domu, pani majstrowa!
Beczułka wina jedna i druga
Już pustym dźwiękiem na finis dzwoni;
Niejeden mdławo oczami mruga
I srebrny puhar wypuszcza z dłoni.
— No, gospodarzu! żegnać cię trzeba!
Dałeś nam hojnie i pić, i jeść,
Dałeś nam soli, dałeś nam chleba,
Dałeś nam wina, dałeś nam cześć.

VI.

Goście żegnają pana Kotwicę
I opuszczają gościnne progi.
Tłum panów mieszczan poszedł w ulicę,
Choć nie każdemu posłuszne nogi.
Słychać w ulicy pochmielne gwary,
Lub głos piosenki ostry a twardy;
Niech sobie zrzędzi stróż miejski stary;
Niestraszne groźby ni halabardy!
— Czyż człek w ulicy krzyczeć nie może,
Gdy sobie podpił, kiedy go stanie?
Czy my włóczęgi jakie broń Boże?
Tutejsi kupcy, albo mieszczanie.
Pachołek miejski! żartuj zdrów, bracie!
Tak stroją śmieszki z nocnego stróża.
A w gospodarskiej pustej komnacie
Została gości garstka nieduża:
Został wójt miasta i dwaj ławnicy
Z siwemi brody, z siwemi głowy,

Czterech przyjaciół pana Kotwicy,
I magdeburski pisarz sądowy;
Sama starszyzna — same senaty —
Znaczno po wąsach, co jeżą srogo...
A w oddalonym końcu komnaty
Pozostał rycerz ze swą niebogą.
Czegoś tam w tańcu nie dogadali,
Nie dokończyli jakiejś chychotki,
Więc od starszyzny siedli w oddali
I wiodą z sobą rozhowor słodki, —
Rozhowor słodki, pusty, dziecinny,
Bez ładu, składu, jakby w podchmieli;
Gdyby go z boku słyszał kto inny,
Mógłby powiedzieć, że poszaleli.
Spytaj się u nich, gadali o czem?
To żadne z dwojga samo nie powie.
Ot my gwarzymy, ot my chychoczem,
Bo nam tak dobrze na tej rozmowie.
Dobrze wam społem?... strzeżcie się młodzi!
Starsi inaczej widzą te rzeczy.
Pan wójt coś groźnie oczami wodzi,
Pan ławnik szepce i ręką przeczy,
Pan pisarz miejski nie kończy kwarty,
A pan Kotwica czoło zachmurza.
To zły prognostyk, nie żadne żarty,
Ej, będzie burza!

VII.

— Panie szlachcicu! panie Marcinie! -—
Zawołał burmistrz najpierwszy w radzie —
Czy znasz przysłowie: że zła nie minie,
Kto między szparę w drzwi rękę kładzie?
Czy znasz przysłowie sowy i kruka?
Proszę na bacznym chować je względzie.
Niech sobie równy równego szuka;
Czem czart nie orał, tem siać nie będzie,
A to się znaczy, że my, choć prości,

Choć naszych przodków szereg niedługi,
Mieszczanie Jego Królewskiej Mości,
Tacyśmy dobrzy, jak i kto drugi.
A może lepsi... Co to?... na świecie
Niema szlachcianek, wojewodzianek,
Że córki miejskie uwodzić chcecie?
Dość tych chychotek i pogadanek!
Ja wiem, szlachcicu, co tobie w głowie:
Że się odurzy biedna niewiasta.
Wara tych myśli! — ja ci to mówię.
Wójt wileńskiego sławnego miasta.

VIII.

Marcin Studzieński powstał zdumiony,
Krew mu do twarzy warem nabiegła.
Wtem pisarz miejski wpadł z drugiej strony,
Groźny, jak Jowisz, krasny, jak cegła.
Szeroko o tem gadano w mieście,
Że k'pięknej Maryi miał afekt rzewny;
Prawda, czy kłamstwo — kto to wie wreszci
Ale pan pisarz bardzo był gniewny.
Poprawia pasa, czuprynę muska,
A pogładziwszy ręką po głowie,
Stylem statuta, po polsku z ruska,
Tak się odzewie:
— Wszak król jegomość, Jagiełło stary,
Dał nam statuta i pergaminy;
Ktoby niedobre knował zamiary,
Ma być ukaran wedle swej winy.
A waść kto taki. Hej, panie bracie,
Co na nas wszystkich poglądasz z góry?
Na miejskim gruncie, przy magistracie,
Do córki miejskiej stroisz konkury.
Przecz się szlachcice tutaj panoszą
Pustą kieszenią i tarczą biedną?
Możesz tańcować, kiedy cię proszą,
Ale nie z jedną!...

Ale nie z jedną... bo to zniewaga.
Patrz, jak mu piękne smakują lica!...
To przyzwoitej kary wymaga!
Precz stąd szlachcica!
Precz stąd szlachcica! wszyscyśmy równi,
Nam nie potrzeba szlachty widoku!
Pan Marcin k'miecza porwał się główni;
Pan pisarz szukał czegoś u boku.
Przyszłaby walka słowo po słowie,
Lecz pan Kotwica huknął, jak z beczki:
— Co to się znaczy? Mości panowie!
Wara w mym domu kłótnie i sprzeczki!
Ja was prosiłem, panie Studzieński,
Podzielać z nami chleb i zabawy,
Bom siła liczył na wasz duch męski,
Bo byłem pewien, żeś rycerz prawy;
A waść się znęcasz nad moim progiem,
Czyhasz na cnotę mojego dziecka!
Jakeś tu przyszedł, idź z Panem Bogiem!
Nam niepotrzebna łaska szlachecka.
Idź i nie wracaj — albo bądź gotów,
Że cię niegrzecznie za drzwi wywiodę.
Ty, panno córko!... dość tych zalotów,
Bo cię zasadzę na chleb, na wodę.

IX.

Tak mówił stary groźnie i żwawo,
Aż mu źrenice iskrami górą.
Marcin Studzieński z godną postawą
Poszedł ku niemu i rzekł z pokorą:
— Sławetny rajco! nie w złym zamiarze
Próg waszych komnat przestępowałem.
Moje sumienie wyznać mi każe,
Że waszą córkę kocham z zapałem.
Chciałem odłożyć moje wyznanie,
Aż przyjaźniejsza chwila posłuży;
Lecz mnie zmuszacie... niech się więc stanie!...

Żyć bez twej córki nie mogę dłużej.
Rad, że rozmowa ku temu zmierza,
A jej sprzyjania pewien po trosze,
Raczcie przebaczyć śmiałość żołnierza,
Że o jej rękę przy świadkach proszę.

X.

Podumał trochę Stefan Kotwica,
Spojrzał na wójta i resztę gości:
— Nie, panie bracie!... nie chcę szlachcica,
Nam nie potrzeba Waszej Zacności.
My się na zięcia takiego piszem,
Co go zrodziła matka mieszczańska,
Co byłby w handlu mym towarzyszem,
Coby po towar jeździł do Gdańska,
Coby miał grosza swego dostatek,
Nie patrząc na to, co mu zostawię,
A na ratuszu u sądu kratek
Obok mnie zasiadł na rajców ławie.
A waszmość szlachcic — herbu Gryf pono,
Cóż mi z waszego Gryfa czy Smoka?
Masz chudą szkapkę, szablę stępioną,
Ot i dostojność wasza wysoka!
Pójdziesz na wojnę, lub siądziesz w mieście
Na teściowego kawałku chleba;
Jeszezeby bracia rzekła nareszcie,
Że mi szlacheckich związków potrzeba!
A toż mi na co? — Nie, panie bracie!
Nie waż mi więcej wdzięczyć się do niej!
Lepszy cechowy przy swym warsztacie,
Niż lichy szlachcic, co wiatry goni.
— Dobrze powiedział!... czyta jak z księgi!
Krzyknęli goście już podchmieleni. —
Wiwat Kotwica! mieszczanin tęgi,
Co tak dostojność mieszczańską ceni!
Podano gościom miodu antały,
I rozpoczęto huczne wiwaty.

Żalem i wstydem przejęty cały,
Rycerz Studzieński wyszedł z komnaty.
Zarzucił rysią delię na szyję,
Hełmem płonące czoło osłania,
I na spłakaną w kącie Maryę
Rzucił bolesny wzrok pożegnania.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ludwik Kondratowicz.
  1. Skan jest nieczytelny