Marcin Podrzutek (tłum. Porajski)/Tom VII/PM część III/35

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Marcin Podrzutek
Podtytuł czyli Pamiętniki pokojowca
Wydawca S. H. Merzbach
Data wyd. 1846
Druk Drukarnia S Strąbskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Seweryn Porajski
Tytuł orygin. Martin l'enfant trouvé ou Les mémoires d'un valet de chambre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


35.
Ulica Marché-Vieux.

Spieszyłem na trzecie piętro, gdzie mieszkała wdowa Lallemand; drzwi do pierwszego pokoju były otwarte, słyszałem grzmiący głos kapitana Just mówiącego do mniemanéj chorej:
— Powiadam ci że księżna de Montbar jest tutaj...
— Niestety! mój dobry panie... — płaczliwie odpowiedziała kobiéta, — zapewniam pana, że jéj tu nie ma...
— Jest... schwytałaś ją w sidła... nędznico!
— Niech niebo skarżę moje dziécię, które tu pan widzisz, jeżeli wiem co odemnie chcesz, łaskawy panie.
— Panie, nie czyń nic złego mojéj mamie, — zawołało dziecię płaczliwie.
— Gdzie księżna? — okropnym głosem wrzasnął kapitan, zapewnie gwałtownie wstrząsając tą obłudną kobiétą, bo przestraszona rzekła:
— Łaski! łaski!... pan mi rękę złamiesz!
— Mamo!... o! mamo! — wołało dziecię.
— Mój Boże! widzisz pan przecie że mamy tylko te dwie nędzne izby... — powiedziała kobiéta — gdzież więc podziałybyśmy księżnę?...
Nagle doszły mię głuche, stłumione krzyki pochodzące z pokoju przyległego izbie w któréj leżała mniemana chora, z pokoju jak domyślałem się zamaskowanego.
Był to głos Reginy; wołała:
— Pomocy! — pomocy!
Wnet usłyszałem mocny łoskot, niby gwałtownym uderzeniem obalonéj ściany... krzyki Reginy pierwéj przyćmione, były teraz głośne.
Na chwilę wszystko ucichło, potém słyszałem szamotanie się, zwykle gwałtownéj walce towarzyszące.
Łoskot ten przybliżył się, jakby walkę toczono przy drzwiach pod któremi słuchałem.
Mimo gwałtownéj ciekawości chciałem się oddalić aby mię nie spostrzeżono, gdy ujrzałem w kącie schody wiodące zapewne na poddasze nad sąsiednią izbą; pobiegłem na nie i znalazłem się na strychu oświetlonym przez małe okienko; przyłożyłem ucho do sufitu izby mniemanéj paralityczki, i wyraźnie słyszałem dalszą walkę, oraz następne wykrzyki:
— Panie! — mówił hrabia Duriveau głosem chrapliwym, zdyszałym, — człowiek dobrze wychowany nigdy nie bije!...
— Pan dobrze wychowany? — odparł kapitan Just, nie posiadając się z gniewu.
— Pani! — mówił hrabia jąkając się z wściekłości, — panie... jest to... walka tragarzy...
Łoskot trwał jeszcze chwilę; potém usłyszałem głos kapitana Just mówiącego do Reginy:
— Przebacz pani, żem wobec ciebie ukarał tego człowieka... nie byłem panem mojego oburzenia... A teraz...
— O! teraz — mruknął pan Doriveaa, zapewne już uwolniony z uścisków kapitana, — będzie to pojedynek na śmierć... czy rozumiesz pan?... na śmierć!...
— Dla Boga! ona mdleje! — zawołał kapitan, — pani! przyjdź do siebie!...
Potém, oburzony zapewne i uniesiony śmiałością pana Duriveau, który nie oddalał się, zawołał:
— Ale czy nie widzisz, że twój widok zabija ją!... nędzniku! czyż trzeba żebym cię ze schodów zrzucił?
— Zajmuj się proszę tą kochaną księżną — z szyderczą wściekłością odparł hrabia, — odsznuruj ją?... masz piękną sposobność...
— I nikt... nikt... żadnéj pomocy! — Ona mdleje!.. ta kobiéta i jéj córka umknęły... mówił kapitan zapewne na ręku trzymający Reginę — o Boże! co tu począć?
— Pięć minut późniéj a byłbym pomszczony! — z nieposkromioném zuchwalstwem — rzekł hrabia Duriveau. — No... to się jeszcze da naprawić... Zazdrościłbym ci... piękny kapitanie... gdybym cię wkrótce nie miał zabić: bo wkrótce bić się z tobą będę, czy rozumiesz?... bić się będę na pistolety... Piérwszy strzelę... to moje prawo... i trafię ci w samo serce... rękę mam pewną... dzisiaj wieczór powie ci to markiz de Saint-Hilaire... tam u umarłych...
— Bogu niech będzie chwała!... ona przychodzi do siebie... — zawołał Just; Pani, nie lękaj się, jestem tu...odwagi... pójdź pani!
— Ah! moja kochana księżno — zuchwale powiedział hrabia Duriveau, nie chciéj przypadkiem rozgłaszać, że cię schwytano w sidła... nikt ci nie uwierzy, przedsięwziąłem wszelkie środki ostrożności... Świat uwierzy mi i powie, żeś tu dobrowolnie przybyła... i nie piérwszy raz... i że kapitana przywiodła wściekła zazdrość. Nie zdoła on temu zaprzeczyć, bo go wkrótce zabiję... Dla mnie więc chluba, a dla ciebie kochana księżno, hańba! Tak przynajmniéj staną rzeczy nim się czego lepszego doczekamy.
— Racz pani oprzéć się na mnie... rzekł kapitan do Reginy, która już zapewne odzyskała przytomność...
Dosyć powolne kroki przekonały mię, że Regina wychodziła wsparta na ramieniu kapitana Just.
— Do widzenia, kochana księżno, — odezwał się jeszcze zuchwały głos hrabiego Duriveau..
Potém dodał tonem zajadłéj nienawiści:
— Za trzy godziny stawię się u pana z moimi sekundantami, mości Just Clément... Czekaj pan na mnie.
Kapitan nie odpowiadając na to ostatnie wyzwanie, uprowadził Reginę.
Ich kroki zupełnie się oddaliły; i już słyszałem tylko same przerywane stąpania hrabiego Duriveau.
Wtedy puszczając wodze powstrzymywanéj dotąd wściekłości, zawołał:
— Policzkowany... deptany nogami w obec téj dumnéj kobiéty... O! nie daruję temu człowiekowi... zabiję go... Piekło wre w mojéj duszy... Gdyby nie on... byłbym pomszczony. Przez dumę, księżna umarłarby raczéj niżby mię wydała, a przez bojażń, możeby tutaj jeszcze nie raz przyszła... O! ten człowiek... ten człowiek! i jeszcze trzy godziny czekać muszę!!
Hrabia Duriveau wychodząc dodał:
— Lallemand umknęła... dobrze zrobiła... ona mię nie zdradzi... zamknijmy jakkolwiek te drzwi... których zamek odbił ten na pól zmarły kapitan.
Sądziłem że hrabia już oddalił się, wyszedłem więc z kryjówki; ale nie chciałem opuścić tego domu nie obejrzawszy poprzednio miejsca walki.
Obalona ściana nie zasłaniała już wejścia do dwóch pokojów przytykających do izby mniemanéj choréj. Pokoje te wybite kobiercami, ozdobione były z niejakim zbytkiem; porozrzucane meble świadczyły o gwałtownéj walce.
Myśl, że już po raz drugi, niepostrzeżony, znakomitą przysługę wyświadczyłem Reginie, niewypowiedzianą przejęła mię radością... lecz niepokoiło wspomnienie na niebezpieczeństwo grożące kapitanowi Just; pojedynek bowiem uważałem za rzecz nieuniknioną, a znałem odwagę i zręczność hrabiego Duriveau; srodze zatém wyrzucałem sobie mój postępek... a nawet nazwałem go podłością....
A jednak do kogoż udać się miałem w nieobecności księcia? Gdyby tylko chodziło o narażenie się na niebezpieczeństwo, byłbym się na nie z radością odważył; lecz, niestety! moje stanowisko, samo nawet poświęcenie zabraniały mi wszelkiego rycerskiego wmieszania się... Obawa więc skutków nieszczęsnego pojedynku, w którym poledz mógł syn mojego dobroczyńcy, zatruła mi jedyną radość któréj kosztować mogłem.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Po wyjściu z tego domu, nie widziałem już Hieronima, musiał odwieść księżnę. Rana, o któréj zapomniałem w obec téj wzruszającéj sceny, teraz srodze mi dolegała; spieszyłem się z powrotem do pałacu Montbar, bom dzisiaj zupełnie zaniedbał służby; nie chciałem narazić się na naganę ze strony księżny, i trudnoby mi było wytłómaczyć się z nieobecności przez cały poranek.
W kwadrans późniéj spotkałem fiakra, wsiadłem, a przez roztropność kazawszy mu się zatrzymać na końcu naszéj ulicy, o południu przybyłem do pałacu Montbar.
Czémprędzéj chciałem pójść do mojéj stancyi, i zmienić krwią zbroczoną odzież; lecz na schodach spotkałem pannę Julię, która widząc mię, zawołała:
— Ah! dla Boga, zkądże tak późno wracasz panie Marcinie?... pani już cię dziesięć razy wołała... Trzeba było uprzedzić mię, byłabym cię wyręczyła w służbie. — Pani wróciwszy, nigdzie nie zastała ognia... a nadto, jadąc zasłabła... bo blada była jak trup i drżała jak listek... Prosiłam żeby się położyła... lecz nie chciała, a tylko raz wraz dzwoni i pyta czy już wróciłeś...
— Mocno mię to martwi, panno Julio, że się spóźniłem, — ale, patrz panna... oto moja wymówka...
— Ah! dla Boga!... pan masz krew na spodniach... a ta chustka na nodze...
— Bardzo ślizgo! biegłem, potknąłem się o kupę śmieci wyrzuconą na chodnik... i padłem na rozbitą butelkę...
— Biedny chłopcze... i mocno zapewne cierpisz?
— Teraz już mniéj; ale zrazu iść nie mogłem... sądzę że to drobnostka, idę czémprędzéj przebrać się i zaraz schodzę do księżny.
W dziesięć minut później wszedłem do salonu w którym zwykle przesiadywałem, wtém usłyszałem nagły odgłos dzwonka.
Pobiegłem do pokoju księżny, i bojaźliwie uchyliłem drzwi. Ujrzałem Reginę okropnie bladą, zmienioną, lecz spokojną.
— Już dziesięć razy dzwonię! — rzekła mi ostro. Powinieneś tu być od godziny, ósméj, a już pół do pierwszéj... w istocie, to nie do uwierzenia... szczególnie rozpoczynasz służbę...
— Racz księżna pani przebaczyć... dzisiaj... Ale...
— Ja nie pojmuję takiego niedbalstwa!... Czego innego spodziewałam się po twojéj gorliwości... i właśnie... kiedy cię tyle potrzebuję...
Potém przerywając sobie zimno dodała:
— Ale dosyć tego... wiem że jesteś... zadzwonię jeżeli mi będziesz potrzebny.
Wyszedłem, do żywego dotknięty surowością księżny; lecz miałem ją za wytłómaczoną... nieznała powodu mojéj niepojętéj nieobecności.
Zaledwie dziesięć minut upłynęło, a dzwonek księżny znowu dał się słyszéć.
Regina ciągle była blada, rysy jéj świadczyły jeszcze o boleśnie powstrzymywanéj niespokojności; lecz mówiła do mnie już nie porywczo i cierpko, ale łagodnie i przychylnie:
— Panna Julia powiedziała mi żeś się mocno skaleczył, — rzekła — i żeś dla tego uchybił twojéj służbie... Dlaczegożeś nie powiedział mi tego od razu?
— Pani...
— Wprawdzie, — z dobrocią dodała Regina, — nie miałeś czasu wyznać mi to... Czy bardzo cierpisz?
— Trochę... mościa księżno.
— Czy możesz... bez wielkiego bólu... odbyć kilka kursów powozem?
— Mogę, mościa księżno...
A gdy widocznie zakłopotana wahała się, rzekłem:
— Nie mogłem uwiadomić dzisiaj rano księżny pani, żem widział pana barona de Noirlieu.
— Widziałeś mojego ojca? — zawołała zdziwiona. — Widziałeś go?...
— Tak jest, mościa księżno.
I opowiedziałem jéj moje spotkanie z baronem i Melchiorem.
Regina starała się ukrywać wzruszenie, gdym jéj opowiadał z jakiém zajęciem ojciec zrazu wypytywał mię o nią, dostrzegłem jednak w jéj oku łzy szczęścia; jej twarz zmartwiona, na chwilę rozjaśniła się. Wtém spojrzała na zegar, zadrżała i znowu ponura, niespokojna, zawołała:
— Piérwsza godzina... dla Boga!... już...
Myśliła zapewne o pojedynku kapitana Just.
I nie bez kłopotu wymawiając szybko i dobitnie każde słowo:
— Doktór Clément, rzekła, umieścił cię u mnie... ja go szanowałam jak ojca...
Nieszczęśliwa wszelkich sił dobywała aby ukryć niespokojność i wzruszenie głosu.
— Księżna pani zna całą moje wdzięczność dla doktora Clément, — odpowiedziałem.
— To téż dla tego właśnie, śpiesznie podchwytując moje słowa, dodała, — dla tego z góry już pewna jestem twojéj gorliwości... i wyrozumiałości w wypełnieniu zlecenia, które dotyczy pana kapitana Just...
Mimo wysilenia, Regina ukryć nie mogła ani okropnéj niespokojności ani dziewiczego wstydu, wywołanego zapewne kłamstwem, którego się dopuścić musiała.
— Dzisiaj rano... mówiła znowu, — dowiedziałam się... przypadkiem... od pewnéj osoby... przyjaciółki... że w skutku nie wiem jakiéj kłótni...pan Just Clément... ma mieć pojedynek.
— On, pani... o! mój Boże! — zawołałem udając zdziwienie i obawę.
— Pojedynek ten — jak mi powiadano... jeszcze dzisiaj ma nastąpić... Pan Just Clément jest synem... człowieka, który zawsze dawał mi dowody ojcowskiego przywiązania; tak jestem niespokojna, że chciałabym wiedziéć... czy wieść o tym pojedynku jest rzeczywistą.
Zlitowałem się nad Reginą: już jéj sił brakowało; oparła się o marmurowy kominek.
— Nic łatwiejszego, mościa księżno, — rzekłem, — udam się natychmiast do pana kapitana Just; mieszka w domu doktora... obaczę Zuzannę, która wychowała pana Justa... i od niéj... dowiem się o wszystkiém.
— Dobrze... — żywo odparła księżna — a gdyby przypadkiem... czemu wierzyć nie chcę, ten nieszczęśliwy pojedynek... miał miejsce... dzisiaj... wkrótce...
I usta Reginy konwulsyjnie drgały.
— Nie powrócisz...
— Aż donieść pani, że pan Just nie został raniony, bo dzięki Bogu, słyszałem nieraz jak zmarły doktór powiadał że jego syn jest najlepszym strzelcem w całym pułku.
— Doprawdy? — z mimowolném i pełném nadziei uniesieniem zawołała Regina.
Potém spiesznie dodała:
— Ale żywo... czas ucieka... bierz powóz... jedź... jedź...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W pół godziny potóm, byłem u kapitana.
Późniéj dowiedziałem się o układach, które poprzedziły pojedynek, układach dziwnych ale dowodzących energii i zimnéj krwi kapitana, oraz jego przewidującej troskliwości o spokój Reginy i znajomości szatańskiego charakteru hrabiego Duriveau.
Oto co nastąpiło:
Just nim wrócił do domu, udał się do dwóch dawnych kolegów, ze szkoły politechnicznéj; na szczęście zastał ich w domu. Jeden był oficerem w artylleryi, drugi oficerem w inżynieryi. Pewny już tych świadków, — bo spodziewał się odwiedzin hrabiego Duriveau, — wstąpił jeszcze do innego jeszcze przyjaciela, znakomitego prawnika i adwokata którego także zastał w domu. Tych trzech przyjaciół przywiózł do siebie, uprzedziwszy ich o co chodzi.
O godzinie drugiéj piękny powóz stanął przed domem doktora. Dwaj ludzie odznaczającéj się powierzchowności wysiedli z niego i spytali o kapitana Clément.
Zuzanna wprowadziła ich.
Osoby te, świadkowie hrabiego Duriveau, zastali kapitana Just z dwoma oficerami i adwokatem: przywitano się jak najgrzeczniej, a jeden ze świadków hrabiego Duriveau rzekł do kapitana:
— Pan ciężko obraziłeś hrabiego Duriveau, mojego przyjaciela; żąda on zadosyć uczynienia i jako obrażony wybiera pistolet. Inne warunki pojedynku, ułożymy z tymi panami... zapewne pańskimi świadkami.
— Panie, — odpowiedział kapitan — racz mi odpowiedziéć na jedno pytanie... Czy wiesz dla jakiego powodu, pan hrabia Duriveau zaszczyca mię swém wyzwaniem?
— Wiem doskonale. Pan hrabia Duriveau oświadczył nam że chodzi o nieszczęśliwe współubieganie się o względy jednéj osoby. Pan hrabia był nawet tyle wyrozumiałym że zataił przed nami nazwisko kobiéty, która spowodowała tę nieszczęsną kłótnię — dopiéro po pojedynku postanowił odkryć nam tę kobiétę.
— Ah! ha, tego się właśnie spodziewałem — odrzekł kapitan spojrzeniem porozumiewając się z przyjaciółmi.
Potém dodał:
— Wszak pan hrabia Duriveau czeka tu, u moich drzwi?
— Tak jest.
— Nie bylibyście panowie łaskawi prosić go aby się tutaj raczył pofatygować?
— Ależ panie... to spotkanie...
— Nie ja będę miał zaszczyt mówić z panem hrabią Duriveau, odparł kapitan.
— A któż taki?...
— Ten pan... — rzekł kapitan wskazując na prawnika.
— Czy ten pan jest także pańskim świadkiem?
— Ten pan jest moim przyjacielem...
— W takim razie, — powiedział mocno zdziwiony świadek hrabiego Duriveau, — nie widzę potrzeby...
— Panie, — zaczął znowu kapitan Just, — oświadczam, że cofam się i odmawiam wszelkiego zadosyć uczynienia hrabiemu Duriveau, jeżeli nie przystanie na rozmowę z tym panem, któréj żądam koniecznie.
— Ależ panie...
— Ależ panie, — stale powtórzył kapitan Just... Chciej pan przynajmniéj naradzić się z panem Duriveau względem warunku, który zakładam.
— Słusznie, słusznie, — rzekli świadkowie.
I wyszli.
W pięć minut później wrócili z hrabią Duriveau.
— Czy pan hrabia zezwala? — spytał kapitan.
— Zezwala, potwierdzająco odpowiedział jeden świadek.
— Raczcie panowie pofatygować się tutaj, — rzekł kapitan do świadków hrabiego i do swoich.
Pan Duriveau pozostał sam na sam z adwokatem.
Był to człowiek małego wzrostu, spokojnéj i szyderczéj miny; nosił niebieskie okulary i trzymał pod pachą grubą księgę o różnokolorowych brzegach. Z wszelką grzecznością dał znak panu Duriveau aby usiadł.
— Z kimże mam zaszczyt mówić? spytał hrabia.
— Z adwokatem Dupont.
— Z panem Dupont... adwokatem? — dumnie rzekł zdziwiony pan Duriveau — cóż to ma znaczyć? po co tu adwokat?
— Aby wykonał swój obowiązek, mój panie.
— Obowiązek? Ab! to chyba żart.
— Czy pan znasz 322 artykuł kodexu kryminalnego? spytał prawnik.
— Jak panie? — zawołał hrabia Durireau, z coraz większém zdziwieniem patrząc na adwokata.
— Oto jest ten artykuł, dodał adwokat.
I czytał:
Ktokolwiek dopuści się zamachu na wstyd, dokonanego lub usiłowanego, z gwałtem połączonego, karany będzie zamknięciem.
— Panie! — zawołał pan Duriveau.
— Czy pan wiesz co to jest zamknięcie? — ciągnął dalej prawnik:
— Ale nakoniec...
— Posłuchaj pan, powiedział adwokat przerywając hrabiemu Duriveau.
I czytał co następuje:
Skazany na zamknięcie, osadzony będzie w domu kary, i użyty do prac, których owoc w części na korzyść jego obrócić można.
Potém szyderczo poglądając na bledniejącego hrabię, adwokat dodał:
— Uważam że pan hrabia posiadasz wszelką kwalifikacją, potrzebną dla pragnących dostać się tam gdzie robią krajczane trzewiki; i że tym sposobem możesz pan pomnożyć swoje trzy do cztéry kroć sto tysięcy liwrów dochodu, o trzy lub cztéry soldy zarobku dziennego, uprzyjemniając sobie wolne chwile, bądź w Melun, bądź w Poissy, bądź w inném miejscu kary.
Hrabia Duriveau zdziwiony, osłupiały, nie mógł się zdobyć na odpowiedź.
Adwokat z niezachwianą zimną krwią mówił daléj:
— Pan zastawiłeś niegodziwe sidła no najuczciwszą kobiétę, i na niéj chciałeś się dopuścić najnikczemniejszego gwałtu...
— Panie! — zawołał blady z wściekłości hrabia, — strzeż się...
— Cicho... nie tak głośno... spokojnie... albo ja głos podniosę, — zawsze z zimną krwią powiedział adwokat — i powiem pańskim świadkom... coś pan tak roztropnie przed nimi ukrył... tojest, wyjawię im całą niegodziwość postępowania, która jedynie spowodowała kapitana Just, że pana tak mocno obraził.
Na tę groźbę pan Duriveau oniemiał.
Adwokat mówił daléj:
— Zbrodnia któréj się pan dopuściłeś, zasługuje na powyższe kary... bezwłocznie zajmę się zebraniem wszelkich okoliczności do wyjaśnienia téj niegodnéj sprawy... Tym sposobem umniejszę pracy sądowi indagncyjnemu.
— Zbrodnia? indagacyjny sąd?... Cóż znowu? pan mię chyba bierzesz za dziecko! — rzekł pan Duriveau odzyskując swą zuchwałą śmiałość. — Nie wiész więc że pod tym względem nie ma na świecie człowieka, któryby, nawet kilka razy w życiu, nie uczynił gwałtownego zamachu na wstyd kobiét który m się zalecał. Eh! do licha... panie adwokacie, wszakże w tym tylko zamiarze zalecamy się kobiétom. Czy panowie o tém nie wiecie w waszym pałacu sprawiedliwości?
— Ah! wszystko co pan mówisz... jest bardzo, bardzo piękne... z punktu widzenia Regencyi; lecz z punktu widzenia kodexu kryminalnego, jest przeciwnie bardzo głupie... Prokurator królewski nie powinien znać (tak się wyrażamy w naszym pałacu) zamachów na wstyd... na które kobiéty nie uskarżają się... lecz przeciwnie... wydaje niezwłocznie rozkaz stawienia przed sądem nędznika (również wyrażenia używane w pałacu, który wciągnął uczciwą kobiétę w sidła, aby mimo jej łez i krzyków mógł się na niéj dopuścić niegodziwych gwałtów... Po udowodnieniu występku, pański zaś jest aż nadto udowodniony, zbrodniarz skazany zostaje na hańbiącą karę... To panu trochę nie do smaku? na swoję niegodziwość nie zapatrywałeś się pan z tego stanowiska... dziwna rzecz... a jednak pan tak mocno przekonany byłeś żeś się dopuścił oburzającéj podłości, iż świadkom swoim nie śmiałeś Wy znać przyczynę tego pojedynku... Była to wreszcie bardzo chwalebna roztropność... bo nie sądzę aby człowiek honoru chciał być pańskim sekundantem, gdyby znał całą prawdę.
— Widzę że kapitan Just... bić się nie chce i szuka tylko pozoru dla swéj podłości — z goryczą rzekł pan Duriveau.
— Podług mnie kapitan Just powinienby odmówić kruszenia swojéj prawéj żołnierskiej szpady z człowiekiem którego jutro odesłać może przed sąd przysięgłych. Lecz kapitan dla pewnych przyczyn raczy bić się, ale pod warunkami...
— Obaczmyż te warunki... mój panie... i skończmy, rzekł pan Duriveau z wściekłością zaciskając zęby, — jakież więc podaje?
— Pan kapitan Just nie podaje... lecz nakazuje swoje warunki.
— Doprawdy?
— Tak jest; i oto są; Naprzód przystając na pojedynek któryby mógł odrzucić, uważa za rzecz śmieszną, narażać się na pewną śmierć... a to z powodu pańskiéj pretensyi do piérwszego wystrzału.
— Jestto moje prawo, korzystam więc z niego.
— Dajże mi pan pokój z tém prawem zabijania ludzi bez narażenia się na żadne niebezpieczeństwo... pan sobie szydzisz ze świata... Tak być nie może; i będzie następnie: Wiadomo... że pan doskonale robisz szpadą, a kapitan także strzela wybornie... jego przyjaciele mocno się z tego cieszą; siły zatém są równe: panowie bić się będziecie na szpady.
— Nie,... ja obstaje przy mojém prawie.
— Więc pan odrzucasz szpadę?
— Tak jest.
— Dobrze, — rzekł adwokat wstając, — idę więc wyjawić pańskim świadkom prawdziwą przyczynę pojedynku... i jeszcze dzisiaj wieczór składam prokuratorowi królewskiemu zażalenie przeciwko panu...
— Przystaję więc na szpadę! — wstając z rozpaczą zawołał pan Duriveau.
— Za pozwoleniem, jeszcze nie koniec.
— Jakto?... jeszcze?
— Tak sądzę, — powiedział adwokat. — Uprzedzam pana, że jeżelibyś śmiał wyrzec choć słowo, choć jedno słowo, uwłaczające honorowi kobiéty któréj nazwiska nie wolno panu odtąd pod żadnym pozorem wymawiać... skarga przeciwko panu natychmiast złożona będzie w sądzie kryminalnym...
— Panie...
— Ostrożność ta przedsiębierze się dla niedopuszczenia abyś pan rozsiewał potwarze jakiemi groziłeś, to też zważ pan dobrze: haniebny ten interes albo pogrążony zostanie w najgłębszéj tajemnicy... albo też o ile można najjawniéj rozgłoszony będzie... Kapitan działa w ten sposób, rozumie się nie dlatego iżby miał pana oszczędzać, lecz raczéj aby ochronić najszlachetniejszą w świecie kobiétę od bolesnéj zawsze gadaniny... którą ona wreszcie stłumić potrafi ze szkodą pana, jeżeli ją do tego zmusisz swojém oszczerstwem: następstwem zaś téj gadaniny, dla pana będzie więzienie i hańba... dla niéj zaś współczucie i szacunek.
— Spodziewam się... że już wszystko, — powiedział hrabia Duriveau z niedołężną wściekłością, widząc że zniweczono jego niegodziwe zamiary. — Przyjąłem szpadę... Już późno.
— Jeszcze parę słów... co najlepszego na ostatku... mówił znowu prawnik — oznajmisz pan swoim świadkom, w obecności świadków pana kapitana Just, to co następuje: — „Powiedziałem, moi panowie, że przyczyną pojedynku jest zazdrosne współzawodnictwo, ale omyliłem się.”
— Ja mam odwoływać?... o! nigdy.
— Po co te skrupuły! — rzekł adwokat wzruszając ramionami, — dodasz pan nadto: — „Przysięgam na honor że powodem pojedynku jest... spór... polityczny (lub jaki inny, w podobnym rodzaju).”
— Ja mam fałszywie przysięgać! mam krzywdzić honor, — zawołał pan Duriveau, — mam się narażać na spodlenie! Pan chyba oszalałeś!
— Tylko pan nie bądź tak bardzo delikatny.
— Panie adwokacie! — wściekle zawołał pan Duriveau.
— Cicho!... spokojnie!... albo wszystko wyjawię pańskim świadkom. powtarzam więc: Przysięgniesz pan na honor że żadne współzawodnictwo nie wchodzi w wasz pojedynek. Oto po prostu dlaczego zakładamy ten warunek: Kapitan Just będzie miał rękojmią pańskiego milczenia: 1° w obawie aby panu nie wytoczono kryminalnego procesu; 2° w obawie abyś się pan nie spodlił publicznie co miałoby miejsce, gdybyś pan przysiągłszy na honor, w obce ludzi honorowych, że przyczyną tego pojedynku nie jest żadne miłosne współubieganie... pokusił się potwarzać wiadomą panu osobę.
— Nie... nigdy nie odwołam tego com powiedział.
— A więc, — wstając rzekł adwokat, — pańscy świadkowie zaraz się o wszystkiém dowiedzą...
— Mniejsza z tém! znajdę drugich... w przystępstwie szaleństwa zawołał pan Duriveau, — wymierzę policzek kapitanowi Just, i zmuszę go aby mi sam dopomógł w znalezieniu świadków...
— Daj pan temu pokój, — szyderczo rzekł adwokat, — przekonałeś się pan dzisiaj rano że kapitan Just ma silne, pięści... Otóż gdybyś pan nieszczęściem ośmielił się podnieść rękę na niego, to on^wzajem miałby zaszczyt po raz drugi utraktować swojemi razami i wytoczyć panu kryminalny proces.
— Zgoda zatem na wszystko... zawołał do ostateczności przywiedziony hrabia. — Ale niech się bynajmniéj biję.
— Natychmiast będziesz pan miał zadosyć uczynnie. Pan kapitan Just zważywszy trudność doboru stosownego zakątka, w którymbyście panowie mogli spokojnie pościnać sobie głowy, osądził że jego ogród... możesz go pan ztąd widziéć... będzie najdogodniejszém miejscem... Patrz pan... przez to okno. — Co do broni, nasi świadkowie przynieśli z sobą dwie pary wybornych szpad...
— Dobrze, dobrze; — odparł hrabia Duriveau, odzyskując zimną krew, — wszystko przyjmuję, na wszystko zgadzam się, ale niech raz przecie mam szpadę w ręku... a tego człowieka przedemną...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Hrabia Duriveau należycie dopełnił żądane odwołanie, przysiągł na honor że powodem pojedynku nie jest bynajmniéj zazdrosne współzawodnictwo, lecz raczéj spór polityczny.
Spotkanie miało miejsce w ogrodzie domu doktora.
Walka była zajadła.
Hrabia Duriyeau dał dowody wielkiego męztwa; chociaż pchnięty szpadą w udo, walczyć nie przestawał i również przeszył rękę kapitana Just, lecz powtórnie pchnięty w prawy bok, dłuższéj już walki wytrzymać nie mógł.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W pół godziny po pojedynku, doniosłem Reginie że kapitan Just lekką tylko otrzymał ranę.
Odwaga aż dotąd nie opuszczała tej nieszczęśliwej kobiéty...
Lecz wkrótce kolana ugięły się pod nią... i ledwo miałem czas zawołać pannę Julią, którą zostawiłem przy księżnie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: Seweryn Porajski.