Przejdź do zawartości

Marcin Podrzutek (tłum. Porajski)/Tom VI/PM część III/13

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Marcin Podrzutek
Podtytuł czyli Pamiętniki pokojowca
Wydawca S. H. Merzbach
Data wyd. 1846
Druk Drukarnia S Strąbskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Seweryn Porajski
Tytuł orygin. Martin l'enfant trouvé ou Les mémoires d'un valet de chambre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VI
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


13.
Rozmowa.

We dwie lub trzy godziny potém Robert de Mareuil i Baltazar powrócili, szybko przeszli przez stancją w któréj leżałem udając że śpię głęboko, i zamknęli się w sąsiednim pokoju. Prawie natychmiast usłyszałem łoskot pchniętego i z gniewem obalonego krzesła.
Wtedy przyłożyłem ucho do akustycznego kanału, który urządziłem prawie w moich głowach i słyszałem następującą rozmowę:
— Cóż znowu, Robercie! — tonem przyjaznego wyrzutu rzekł poeta, — uspokój się,... nabierz odwagi,... cóż u licho! nie ma nic straconego!
— Owszem wszystko stracone!... wielkiemi kroki przechadzając się i lżąc wściekle zawołał Robert de Mareuil.
— Nie, nic nie ma straconego... bo nie ma nic zrobionego — powtórzył Baltazar — a potém jakąż można dać wiarę tym pogłoskom?... No, Robercie, nie bądź samolubem, wiesz że nie cierpię smutku, a twoja rozpacz serce mi rozdziera.
Po chwili milczenia Robert de Mareuil zaczął znowu:
— Słuchaj... Baltazarze... w tobie tylko mam przyjaciela... wszyscy którym dobrze czyniłem w czasach mojego powodzenia...
— Skoro wionął wiatr twojego upadku, rozpostarli skrzydła, odlecieli! jak przychodnie ptastwo za nadejściem zimy... Do pioruna!... i to cię dziwi? — rzekł poeta, — a poczémże pamiętałbyś że żyłeś po paryzku? Zapomnij o tém; co przeszło to się już nie wróci, pomówmy o teraźniejszości, jak dwaj szkolni przyjaciele.
— Tak... z goryczą powiedział Robert, — teraz wracam do ciebie a kiedy byłem bogaty... tom o tobie nie pamiętał.
— Czekajno!... zawołał Baltazar. Nie mieszajmy jednego z drugiém... Ja to owszem nie pamiętałem o tobie... kiedym widział że bujasz... Bo pytam cię, proszę, jakbym ja był wyglądał w twoim wielkim świecie... z mojemi nędznemi, 1,200 frankami dochodu i moją wściekłością do pracy i rymów? Ale nie bój się, mimo to pamiętałem ja o tobie, bom cię kilka razy widział w twoim pięknym ekwipażu. Jak świetny meteor przebiegałeś po bulwarku... witałem cię ręką, a ty jakkolwiek meteor, zatrzymywałeś się, wysiadałeś z powozu, i rozmawiałeś ze mną; było to z twojéj strony dowodem męztwa, bo ja w każdéj porze roku nosiłem czarne wełniane pończochy, sznurowane trzewiki i biały kapelusz. Niebardzo ci musiało być przyjemnie że cię widziana rozmawiającym ze mną; lecz...
— Baltazarze!... — Przyznaj się do téj drobnostki... a ja ci wyznam nawzajem, że mnie przejmowała jakaś niepojęta duma, skorom myślał że mię widzą rozmawiającym z takim jak ty elegantem! ale nigdy mi się nie wiodło, nigdy żaden z moich kolegów w sznurowanych trzewikach nie widział że rozmawiam z tobą. Lecz mówmy na seryo. Ulegliśmy naszemu przeznaczeniu: ty bawiłeś się jak bożek... ja rymowałem jak szatan, i oto spotykamy się, ja z kilku tysiącami wierszy więcéj, ty z kilku tysiącami frantów mniéj, a więc majątki nasze zrównoważone... Tylko... że ja zbyt jestem szczęśliwy z mojego losu, to dzięki pracy, przez ośm lub dziesięć godzin dziennie żyję w zaczarowanym świecie wyobraźni; przez resztę czasu żyję nadzieją... ale co mówię?... żyję przekonaniem, że prędzéj lub późniéj, a nawet możę jutro, pływać będę w czystym paktolu, przysięgam ci na Styx, na głowy moich księgarzy! Jestem więc bogaty, szczęśliwy, milionowy, i do pioruna! nie pozwolę ci tak rozpaczać... Rano byłeś cały w ogniu, W płomieniach, teraz jesteś jak śniég, jak zima, dlaczego? dla nędznéj wiadomości, która, choćby i prawdziwą była, ogranicza się na tém tylko: iż spotykasz zawadę na twojéj drodze? Ej, wstydź się Robercie, ja cię już poznać nie mogę.
— I ja także już sam siebie nie poznaję — smutnie odparł hrabia... nieszczęśliwy o wszystkiém wątpi.
— Wiész ty, — zawołał poeto, — do czego prowadzi takie zwątpienie?...
A po przerwie, dodał tonem poważnym, wzruszającym:
— Słuchaj Robercie, gdybym wiedział że zdołasz poprzestać na małém aż do chwili kiedy przez twoje dawne stosunki i protekcją rodziny otrzymasz skromny urząd... powiedziałbym ci: Nie turbuj się o przyszłość, podziel ze mną szczupłe moje dochody; za miesiąc lub dwa wciśniesz się gdzie w jaki kącik, dostaniesz tysiąc dwieście albo tysiąc pięćset i franków... skromnéj ale pewnéj płacy... wtedy...
— Teraz ty mię posłuchaj Baltazarze... rzekł Robert przerywając przyjacielowi. — Wychowany w zbytku i próżniactwie, nawykłem dogadzać wszelkim kaprysom, wszelkim chimerom rozrzutnéj zamożności. Jestem nieuk, leniwy i dumny... Lubię bogactwo nie tylko dla rozkoszy jakie nastręcza, ale nadto przez samą dumę; słowem chcę używać... i zachować mój stopień, gdyż, czy słusznie czy nie, i mniemam że człowiek mojego urodzenia inaczéj żyć powinien jak drudzy, że... jak to powiadają, powinien reprezentować i okazale nosić swoje imię! dlatego też dopóki mogłem, żyłem na wielką skalę... Teraz jestem zrujnowany, obarczony długami... otóż powiadam ci po prostu, że jestem i czuję się niezdolnym do zarabiania pracą na moje utrzymanie... Bo proszę, do jakiejże pracy mógłbym się przydać? Do żadnéj... A przypuszczając nawet że traf, albo wszechwładna protekcja, zjedna mi jaki urząd, nie tylko tysiąc dwieście albo tysiąc pięćset, ale nawet kilkanaście tysięcy franków przynoszący, mniemam...
— Coś tak nakształt płacy prefekta, jenerała, biskupa lub radcy królewskiego dworu? — rzekł Baltazar.
— Otóż!... nie wchodząc w to że zajmowanie jakiego miejsca jest już samo przez się upokorzeniem, cóż u djabła pocznę mając dwanaście albo piętnaście tysięcy franków na rok... ja com przywykł do stu tysięcy franków rocznego dochodu!... Może to wszystko nazwiesz niedorzecznością, ale to jednak prawda.
— Wierzę ci Robercie; cóż dla ciebie znaczy kilkanaście tysięcy rocznie?... Seryo mówiąc, uważam, że nie możesz żyć z mniej jak sześćdziesiąt tysięcy do roku, i to jeszcze z wielką trudnością i ostrożnością; dowiodłeś mi to raz bardzo matematycznie, nigdy nie zapomnę jak mi swój budżet wyrozumowałeś.
„1° mówiłeś, — nie można chodzić piechotą; położymy ośm do dziesięciu.tysięcy franków na utrzymanie stajni; — 2° ponieważ światowe kobiéty Zniewalają do niepodobnych prawie wydatków, gdzieindziéj zatém kochanki szukać wypada, a w modzie będącéj dziewczynie nie można przeznaczyć mniéj jak po tysiąc pięćset franków miesięcznie oprócz podarunków; — 3° jeżeli chcemy zjednać sobie poważanie i przychylność, musimy płacić za obiad w restauracyi przynajmniéj po trzydzieści lub czterdzieści franków; trzeba także rachować czterdzieści do pięćdziesięciu franków za lożę na przedssceniu dla kochanki, co wraz z codziennym bukietem i obiadem w restauracyi, dochodzi prawie do stu franków dziennie. Dodawszy do tego, najem stosownego lokalu — utrzymanie, — nieprzewidziany wypadki — kolacyjki — prezenta dla kochanki, — jéj zdrady — chymery, — grę — zakłady na wyścigach — obaczysz że, krótko mówiąc, człowiek pewnego znaczenia nie może, ale to rzeczywiście nie może żyć za mniéj jak za ośmdziesiąt lub sto tysięcy franków rocznie, nie licząc drugich stu tysięcy franków na początkowe zagospodarowanie się; a i tak jeszcze żyć będzie tylko po kawalersku.”
— Prawda, — z gorzkiém i żałosném westchnieniem rzekł Robert de Mareuil, tak jest, nie radzę przyzwoitemu człowiekowi żyć za mniéj w Paryża jeżeli pragnie utrzymać swój stopień...
— Bliższym jesteś prawdy niż ci się zdaje... mówiąc że nie możesz żyć za mniej. Oto przypomniałem ci ten budżet, aby dokładnie oznaczyć summę twoich potrzeb; zbytek zmienił się w tobie w chorobę i taką stał się dla ciebie potrzebą, że gdyby ci go zbyt długo brakowało...
— Tobym się zabił, — rzekł Robert.
Hrabia wymówił te słowa z takiem postanowieniem, iż nie wątpiłem że prawdę mówi. Poeta podzielił to przekonanie, gdyż po krótkiém milczeniu mówił wzruszonym głosem:
— Tak jest... wierzę żebyś się zabił. Dlatego też powiedziałem ci że na życie potrzebujesz przynajmniéj sześćdziesiąt tysięcy franków. Ja to bardzo dobrze pojmuję, który przecież żyję z moich tysiąca dwustu franków... Tak jest, pojmuję, bo przyjaciół brać należy za takich jakimi są: są jednoocy, garbaci, tyś bracie kaléka na zbytek i nic więcéj. Ale nie chcę abyś o sobie zwątpił, bo w takim razie chybiłbyś małżeństwa ze stu lub stu pięćdziesięciu tysiącami rocznego dochodu, i z rozpaczy palnąłbyś sobie w łeb. Otóż, do wszystkich djabłów! ja nie chcę abyś sobie w łeb wypalił... ale przeciwnie, chcę żebyś zaślubił pannę Reginę de Noirlieu... mającą przynajmniéj ze trzy miliony majątku... i zaślubisz ją... Przeszkody zwyciężymy; co do tego jestem zupełnie na twoje usługi... A że ze wszystkich moich posiadłości najświetniejszą jest... moja wyobraźnia... oddaję ci więc na usługi — wyobraźnią i moje długie doświadczenie w intrydze... dramatycznéj, bo mam jedenaście dram i komedyi zupełnie dziewiczych... Teraz jeżeli mi ufasz, zaczniemy od dokładnego rozpoznania twojego położenia położenia Reginy... oraz charakteru osób mających miéć udział w akcyi... Naprzód więc rozwikłajmy to wszystko, jakby chodziło o napisanie dramy. Tak rzecz założywszy przystąpimy do działania. Wystaw sobie że jestem twoim współpracownikiem, i że układamy plan wyższego rzędu komedyi... a może nawet dramy, którą razem napisać zamierzyliśmy... A naprzód... obaczymy imiona aktorów... Co do kobiét, mamy Reginę de Noirlieu... i dotąd żadnéj więcéj.
— Tak jest. — odpowiedział Robert.
— Dobrze... A teraz mężczyźni: naprzód ty Robert de Mareuil, baron de Noirlieu, ojciec Reginy, hrabia Duriveau... i...
— I książę de Montbar, — z goryczą zawołał Robert, — Marcin zapewne o tym przeklętym księciu chciał mówić... bo książę jest bardzo młody, bardzo ładny i często odwiedza barona...
Temi słowy Robert de Mareuil usprawiedliwił moje podejrzenia; już prawie wątpić dłużéj nie mogłem że nieznajomy z szynku pod Trzema Roczkami jest książęciem de Montbar.
Po chwili milczenia Baltazar mówił znowu:
— Czy to już wszyscy nasi aktorowie?
— Tak jest, wszyscy... i niech mię Bóg skarze... jest ich aż nadto... odparł Robert.
— Co do podrzędnych ról, — ciągnął dalej Baltazar, — zapomniałem że mamy naszego anti-Frontina, który mimo głupoty swojéj może nam być pożytecznym. Czyliż wiadomości których ci dzisiaj rano udzielił nie wprowadziły cię na ślad hrabiego Duriveau i księcia de Montbar?...
— Prawda...
— Dodajmy więc, Marcin służący Roberta de Mureuil (przekonasz się że mój sposób postępowania nie zły jest, chociaż dziwaczny). Rzecz dzieje się... w Paryżu... Teraz rzućmy okiem na expozycją.
— Ej! dajże już pokój... głupstwom, — rzekł zniecierpliwiony Robert.
— Głupstwom... alboż to nie wiész że expozycya zwykle nas obezna z wypadkami które poprzedziły rozpoczynające działanie... Inaczéj mówiąc, abyśmy jaśniej pojąć mogli nasze interesa, przebieżmy pokrótce twoje dotychczasowe położenie... względem Reginy. Niektóre twoje stosunki sięgają już dawnych czasów, pewne okoliczności zatém mogły mi wyjść z pamięci... sprostuj więc moje wspomnienia jeżeli błądzę... objaśnij mi to czego nie wiem... bo aby wszystko przewidziéć... o wszystkiém wiedzieć należy... a ja mniemam że nie wiem wszystkiego.
— Nie... odpowiedział zakłopotany Robert de Mareuil...
— Obznajmisz mię ze stanem rzeczy w miarę nastręczania się faktów — rzekł Baltazar. Teraz spojrzyjmy w przeszłość. Wychowany byłeś wraz z Reginą, twoją krewną... Dziecinna przyjaźń przemieniała się w poufałość, która w miarę wzrastania waszego, przemieniała się znowu w miłość. Czy tak?
— Tak... w miłość czułą, namiętną u mnie — powiedział Robert; — ale zimną, poważną i ostrożną u Reginy...
— Bardzo dobrze... i tak doszliście, ona lat szesnastu życia, ty zaś siedmnastu czy ośmnastu, — mówił znowu Baltazar; — widywaliście się tak często jak na to pozwalały wasze rodzinne stosunki, i nie przestawaliście kochać się wzajemnie, ona czystą pensyonarską miłością, ty zaś miłością szkolną... niewinną... przyrzekając sobie, według zwyczaju waszych rówienników, że zawsze kochać się... zawsze jedno do drugiego należéć będziecie.
— Ale pod jednym warunkiem... rzekł Robert.
— Pod jakim?... nigdy mi o nim nie wspomniałeś.
— Regina poprzysięgła mi, że moją tylko będzie, ciągnął dalej Robert de Mareuil, — ale pod warunkiem że kiedyś pomszczę pamięć jéj matki...
— Pomścisz... za co? i jak? — spytał coraz bardziéj zdziwiony Baltazar.
— Regina nic mi więcéj nie powiedziała... obiecując że później mi się ze wszystkiém zwierzy... a skutkiem nieporozumienia między rodzinami naszymi zostaliśmy rozłączeni. Otóż nie wiesz kochany Baltazarze, dodał Robert de Mareuil, że gdyśmy się ostatni raz widzieli... Regina rzekła mi uroczystym głosem: „Rozłączają nas... ale serc naszych rozłączyć nie mogą. Kochałam cię i kocham Robercie, bo znam cię od dzieciństwa, bo sądzę że bije w tobie serce szlachetne, żeś wspaniałomyślny... boś naostatek przysiągł że z czasem dopomożesz mi do pomszczenia i naprawienia pamięci mojéj... niegodnie spotwarzonéj matki... I cóż chcesz Robercie, skoro tak być musi... Lecz przysięgam ci na świętą pamięć matki mojéj, że ani czas, ani oddalenie nie zmienią postanowienia, które ci dzisiaj uroczyście objawiam, że będę twoją na wieki... Przyjdzie dzień, przyjdzie stosowna chwila... w któréj powiem ci przybywaj... a wiem... że przybędziesz.”
— Jak tkliwa mowa... jak uroczyste przyrzeczenie!... rzekł wzruszony Baltazar — a znając stały, prawy i rycerski charakter Reginy bynajmméj wątpić nie należy że dotrzyma obietnicy.
— O! i tak być musi koniecznie... z goryczą zawołał Robert, — cała moja przyszłość jedynie od téj nadziei zależy.
Baltazar milczał przez czas niejaki.
— Cóż ci to? — spytał go Robert de Mareuil.
— W istocie, — wzruszającym głosem mówił znowu poeta, — Regina jestto zacna istota... ale wróćmy do naszéj rzeczy.. Baron uwozi córkę do swojéj majętności w Berri. Ty rychło zapominasz o piérwszéj twojéj miłości, i wierny budżetowi którego liczby przedstawiłeś mi, wesoło zastosowujesz doń odziedziczony majątek... Wszystko... a nawet i dziedzictwa mają swój koniec... Kiedy straciłeś majątek, kiedy wyczerpałeś pożyczki, dowiadujesz się że Regina, dzięki nieprzewidzianemu spadkowi, została panią około trzech milionową! przypominasz sobie wtedy uroczystą obietnicę przyjaciółki dziecinnych lat... A teraz... powiedz mi otwarcie: Miłość twa dla Reginy, czy zgasła na zawsze, czy ją jeszcze kochasz, czy téż znowu kochać możesz? Bo widzisz, do roli jaką odegrać pragniesz... potrzeba zimnéj krwi... więcej powiem, potrzeba nieugiętego samolubstwa jakby pieniaczowi; ty bowiem nie powinieneś taić przed sobą, że masz na celu interes, a do tego interes wyborny... ani mniéj ani więcéj... jeżeli ci się uda; późniéj powiem ci o tém osobiste moje zdanie.
— Jakto? — zawołał Robert, — wytłumacz się.
— Zapatrujemy się na rzeczy... z dramatycznego... nie zaś... z moralnego stanowiska... przebacz jeźli się źle wyraziłem... Położenie twoje jest trudne... prawie rozpaczliwe; charaktery już oznaczyliśmy i teraz przemyśliwamy nad środkami szczęśliwego wybrnięcia z tak szatańskiego położenia... Tobą powoduje, jak powiedziałem, wyborny interes; ja zaś staram się o ułożenie zajmującéj komedyi... O moralności jak widzisz, w tém wszystkim nie ma żadnej mowy...
— Sądzisz więc że działam w sposób nieprawy? — zawołał Robert.
— Dajże pokój!... jesteś zniszczony... obciążony długami. Młoda, piękna i bogata dziewica przyrzekła ci swą rękę, przybywasz upomniéć się o dotrzymanie obietnicy. Na sto osób, dziewięćdziesiąt dziewięć i pół postąpiłyby podobnie tobie... Bądź zatém spokojny, ze światowego punktu widzenia rzecy... jesteś czysty, niepokalany jak paschalny baraneczek...
— Ale z twojego punktu widzenia?...
— Z mojego?
— Tak jest...
— Ciekawyś!
— Powiedz szczerze, tybyś nie postępował tak jak ja, Baltazarze?
— Być może...
— I ganisz mię?
— Ale ci dopomagam... bo wiem, że to dla ciebie kwestya życia lub śmierci, — poważnie rzekł Baltazar.
— Ganisz mię... a dopomagasz; po cóż ta sprzeczność?
— Sprzeczność? — zawołał poeta odzyskując Wesoły humor; — przeciwnie...jest to wylanie się... doskonała zgoda... Ganiąc cię, idę za własném przekonaniem; dopomagając ci idę za przekonaniem większości.
— Zawsze dziwak.
— Cóż chcesz... Robercie... poeta... to tak śmieszna istota...
Wdzięczny byłem Baltazarowi za to, jakkolwiek bierne oparcie się zamiarom Roberta de Mareuil, i z zwrastającą niespokojnością słuchałem końca rozmowy.
— Przystąpmy do dalszego wykładu rzeczy — odrzekł Baltazar. Dowiedziawszy się że na Reginę spadło niespodziane dziedzictwo, dowiedziałeś się także między innemi, że jest nieszczęśliwą u swojego ojca... bo jak głoszą, nie jest jego córką... Chociaż od chwili tego odkrycia wiele lat upłynęło, baron tak tragicznie przyjął do serca ten komiczno małżeński wypadek, że jak mówią jego mizantropia zaczyna przybierać charakter szaleństwa... co czyni położenie jego córki zupełnie niepodobném do zniesienia, zwłaszcza od czasu powrotu barona do Paryża. Mniemasz że to wszystko ubodło twoją dobrą nimfę; gnębiona dziewica jest już na wpół wykradziona... otóż zamierzasz wykraść Reginę, pewny że dla tysiąca przyczyn, ojciec nie dałby ci jéj... w małżeństwo. Ten zamiar wykradzenia nie jest bezzasadny, masz słowo najodważniejszéj z dziewic; tylko nie powiedziała ci jeszcze przybywaj... lecz to wszystko jedno, przybywasz sam uprzedzając jéj życzenia; dlatego to jesteś w Paryżu i przystępujesz do formalnego oblężenia Reginy i jéj milionów... Na tém stanęliśmy dzisiaj o południu. Wieczorem miał miejsce nowy wypadek uzupełniający expozycyą. Z pewnego prawie źródła dowiadujesz się, że masz dwóch współzalotników do ręki Reginy: jednym, którego baron przyjął, jest pan hrabia Duriveau, wdowiec... nikczemny, zaledwie z brudu obmyty, ale wzbogacony; — drugim,... jak mówisz, przyjętym przez Reginę, która w takim razie zapomniała na dane ci słowo... drugim mówię pretendentem jest książę de Montbar, młody, dwudziesto-pięcioletni, przystojny jak Antinous, uszlachetniony jak Montmorency, znakomity, dowcipny i dostatecznie bogaty; sądzę że o niczém nie zapomniałem, z tego przynajmniéj co wiem.
— Nie, powiedział Robert de Mareuil.
— Co zaś do niewiadomych dla mnie okoliczności, mówił dalej Baltazar, — zastanów się... czy uważasz za rzecz stosowną uwiadomić mię o nich... obecnie.
Po chwili milczenia, Robert de Mareuil zaczął nieco zakłopotanym głosem:
— Dzisiaj rano... powiedziałem ci że przybywam z Bretanii... z zamku Markiza de Merouacd... do którego schroniłem się przed moimi wierzycielami...
— I cóż?
— Dzisiaj rano, wyszedłem z więzienia za długi... w którym siedziałem od stycznia.
— Ty... w więzieniu!... i ja o tém nie wiedziałem! — z wyrzutem zawołał Baltazar.
— Chciałem ukryć to w jak największéj tajemnicy, i sądzę że mi się udało. Aresztowano mię w chwili gdym wracał z kilkodniowéj podróży, przedsięwziętéj dla zbicia z tropu moich wierzycieli.
— Ale ty masz znaczne długi — powiedział Baltazar — któż więc je zapłacił?
— Dotąd niezapłacone...
— I któż cię uwolnił z więzienia?
— Moi wierzyciele.
— Twoi wierzyciele!
— Ułatwili mi nawet sposób zaciągnienia nowéj pożyczki u kupca dziecinnych zabawek do którego dzisiaj rano pisałem.
— To coś bardzo cudownego.
— A jednak jest to rzecz bardzo prosta. Przekonałem ich że nic po mnie spodziewać się nie mogą skoro mię w więzieniu zatrzymają, kiedy przeciwnie wracając mi wolność i zaopatrując jednocześnie w niezbędny fundusz, mogą mi ułatwić dopięcie bogatego małżeństwa, które miałem na celu...
— Rozumiem.
— Zresztą zabezpieczyli się... Przed wyjściem z więzienia, ponowiłemi wszystkie moje wexle naznaczając trzech miesięczny termin... Pilnują mię. Jeżeli małżeństwo przyjdzie do skutku... zapłacę im;... jeżeli nie... Ale po co to przypuszczenie? Jeżeli mi się małżeństwo nie uda... wiem co zrobię...
— Teraz kiedy wiem ile ryzykujesz, ile wycierpiałeś, — zawołał poeta, — oświadczam ci Robercie, że mam nadzieje i że zaślubisz tę zacną dziewicę... bo niepodobna abyś przynajmniéj przez wdzięczność jéj nie uwielbiał.
— I ja tak sądzę... Wyprowadziłaby mię z tak rozpaczliwego położenia... Ale w téj chwili... taka mną miota niepewność, obawa, że nie mogę myśléć o miłości.
— Lubię twą szczerość... i wierzę ci; to podwaja gorliwość moję... Po tém wszystkiém, mój przyjacielu, powinieneś jak najprędzéj widzieć się z Reginą... Niepodobna aby przyjąć miała hrabiego Duriveau... niepodobna także, aby przyjmowała księcia de Montbar... Przysięgła ci... ty zaś jéj od téj przysięgi nie uwolniłeś, kobieta z jéj charakterem, nie zdradzi nigdy.
— Tego tylko najwięcéj obawiam się, aby wieści o mojém marnotrawstwie, upadku, a może nawet o uwięzieniu, nie doszły aż do niéj...
— Jeżeli Regina zawsze cię kocha; nic to nie znaczy... rzekł Baltazar z tonem przekonania. Miłość jest pobłażliwa, wreszcie szukałeś szalonych rozrywek jedynie dla odurzenia się po okrutném rozłączeniu. Jeszcze raz powtarzam... jeżeli cię kocha... reszta nic nie znaczy.
— Jutro, będę o tém wiedział.
— Jutro?
— Alboż nie jedzie do muzeum z ojcem i hrabią Duriveau? Niech tylko spotkam jéj spojrzenie, a wyczytam z niego przyszły mój los... Dumna i szczera Regina nic ukryć nie potrafi...znam ją... wyraz jéj twarzy wszystko mi powié.
— Masz słuszność, nim co postanowimy, czekajmy na skutek jutrzejszego spotkania.
— A jeżeli mię nadzieja zawiedzie! — zawołał Robert de Mareuil — jeżeli... ale nic... nie... — i usłyszałem jak gwałtownie odepchnąwszy krzesło, wstał i szybko się przechadzał. — Nie, na samą myśl o tem, piekło czuję w sercu!
— No, Robercie, uspokój się, — powiedział wzruszony Baltazar; — doprawdy, przerażasz mię... jesteś blady, oczy twoje krwią zaszły... Pójdź do okna, odetchniéj świeżém powietrzem... w pokoju ciasno... duszno. No, no, uspokuj się, przyjdź do siebie... Jesteś, widzę, dzisiaj djabelnie drażliwy.
Otworzyli okno, słyszałem jak Robert zbliżając się rzekł do Baltazara:
— Dobrze mówisz... głowa moja pała; powietrze pomoże mi... uspokoi mię... A wtedy powiem ci spokojnie lecz stanowczo, że jeżeli Regina zawiedzie moje nadzieje... jestem gotów...
Głos Roberta de Mareuil, słabł coraz bardziéj w miarę jak się zbliżali do okna, nie mogłem więc dosłyszeć końca.
Jednak w kilka chwil późniéj, Baltazar musiał zapewne nagle cofnąć się od okna, bo niespodzianie doszedł mię głos jego, lecz już nie wesoły lub przychylnością wzruszony, ale silny, srogi, prawie grożący.
— Nie wierzę ci... — mówił do Roberta, — i wierzyć nie chcę.
— Posłuchaj mię... Baltazarze.
— Powiadam ci Robercie, że sam siebie potwarzasz... boś niezdolny do tak podłego czynu. Najniegodniejsza nawet zdrada ze strony panny Reginy de Noirlieu nie zdołałaby cię uniewinnić!
— A czyliż ostateczność do jakiéj byłbym przywiedziony nie uniewinnia wszystkiego? — zawołał Robert, — czy zapominasz... o mojém położeniu?
— Owszem, Robercie, pamiętam o niem tak dalece, że sam tylko wzgląd na twoje położenie tłumi we mnie skrupuły, o których wspominać ci nie chcę... a to bardzo wiele... lecz daléj... nigdy! nigdy się nie posunę. Mimo dawnéj naszéj przyjaźni, mimo poświęcenia, o którem wątpić nie masz prawa... nigdy w życiu już cię nieobaczę, jeżeli...
Robert de Mareuil, przerywając poecie wybuchem przymuszonego i prawie konwulsyjnego śmiechu, z udaną wesołością zawołał:
— Jaklto! ty, niewinny poeta dramatyczny, ty, zbyt niewinny współpracownik, nie pamiętasz coś sam przed chwilą powiedział: „Mamy skréślić plan komedyi wyższego rzędu, a może nawet dramy!...” Otóż! chciałem po prostu przekonać cię że i ja podobnie jak ty, mogę ułożyć małą dramatyczną scenę... żartowałem z ciebie... a tyś na seryo uwierzył że byłbym do tego stopnia nikczemnym iżbym... do prawdy, mój Baltazarze, gniewałbym się, gdybyśmy nie byli starymi przyjaciółmi.
Robert de Mareuil powiedział to tonem tak naturalnym, tak przekonywającym, iż tylko co nie uwierzyłem szczerości słów jego. — Baltazar, nie wątpił o niéj ani na chwilę, bo niby gniewnie, niby wesoło, zawołał:
— Niech cię szatan porwie! mój Robercie, albo raczéj niech mię porwie, bo, prawdę mówiąc, jam był tyle głupi, żem cię sądził zdolnym do takiéj okropności... żartowałeś ze mnie... i słusznie... Ale już późno! jużeśmy całkowity plan skreślili, dobrali osoby... Jutro przystąpimy do działania.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Rzecz szczególna. O ile Baltazar, uniesiony szałem wybujałéj wyobraźni, zatapiał się w niedorzecznych marzeniach, o tyle znowu, skoro wracał na drogę praktycznego życia, dowodził dobroci serca, wspaniałomyślności, rozsądku; już nie zapraszał wtedy przyjaciela do współudziału w skarbach Potozu, w złotych Lipidach, galionach i innych fantastycznych nagrodach, jakich się od dzieł swoich spodziewał, a późniéj rzeczywiście doczekał; ale ofiarował przyjacielowi wszystko czém w istocie mógł rozrządzać, tojest: skromne pomieszkanie, chléb i niewyczerpane zasoby wyobraźni. Z wielkiém zadowoleniem dostrzegłem, że mimo żywa przyjaźń dla Roberta de Mareuil poeta ściśle ograniczał swoje poświęcenie się, uważałem go więc za niezdolnego do wspólnictwa w haniebnym a szkodliwym dla Reginy czynie, z resztą nie bez skrupułu popierał projekta małżeńskie Roberta de Mareuil. Ten zaś zimno wzmiankując o samobójstwie, przekonał mię o rzetelności postanowienia swojego; atoli wyznaję, że jeżeli się litowałem kiedy nad tym człowiekiem, litością tą nie powodował ani interes, oni żadne przychylne uczucie... Niedołęztwo, nikczemna rezygnacya, przekładająca śmierć nad pracę, bez najmniejszej nawet o nią pokusy, pełne cynicznéj otwartości wyznanie że życie było dla niego niepodobieństwem nawet przy dwunastu lub piętnastu tysiącach dochodu... zuchwała, a na nieszczęście rzeczywista pretensya do bytu milionera: wszystko to, powtarzam, przejęło mię zrazu wzgardą, odrazą i oburzeniem przeciw temu nieszczęśliwemu.
Atoli wspomniawszy na pobłażliwe i pełne mądrości nauki Klaudyusza Gérard, przyszło mi na myśl wychowanie Roberta de Mareuil, którego próbkę dała mi niegdyś scena w lesie Chantilly, kiedy był jeszcze dzieckiem. Zważyłem ile złego zawiera w sobie sama myśl, wspólna wszystkim prawie, którzy nie pracy lub rozsądkowi, ale urodzeniu zawdzięczają dary losu:
Nie jestem stworzony do pracy; ojciec mój bogaty... ja będę nim także... i utrzymam mój stopień.
Pomyślałem nakoniec o niewyleczonéj zarazie próżniactwa, o przywyknieniu do zbytku, o potrzebach nadmiaru, które, że tak powiem, wyradzają naszą naturę, tworząc w nas jakby nowe zmysły, nowe organa...
Wtedy to szczerze żałowałem Roberta de Mareuil, nie dlatego że takim był, lecz że — w próżniackie spędzona młodość — przywiodła go do tego stopnia nikczemności, niedolęztwa i niegodności.
I tym razem znowu przekonałem się... że częstokroć zbytnie bogactwo zarówno jak i zbytnia nędza bestwi i wyradza. Te ofiary zbytku, jeżeli nie przejmują nas owém czułem politowaniem, ową świętą przychylnością, jakie wzniecają męrzennicy najstraszliwszéj nędzy, to jednak wzbudzają w nas bolesną litość, jaką, że powtórzę słowa Klaudysza Gérard: winniśmy nieszczęśliwym kalekom, którym krew zatruł jaki dziedziczny występek.
Tém chętniéj poddałem się uczuciu litości, żem się obawiał, aby mię mimo wiedzy mojéj nie ogarniała zazdrosna zawiść przeciw Robertowi de Mareuil, był bowiem dawniéj... a może i teraz jeszcze kochany od Reginy...
Małżeństwo ich prawdopodobnym było... Regina, wierna przysięgom pierwszéj miłości, zaślepiona ufnością w człowieku, którego sądziła godnym siebie, znieważona może w ojcowskim domu, sądząca wreszcie że w Robercie znajdzie wspaniałomyślną, silną pomoc ku pomszczeniu i przywróceniu sławy zmarłéj matce swojéj... Regina, mówię, mogła... i może powinna była spełnić życzenia Roberta de Mareuil...
Jedna mu tylko okoliczność stała na zawadzie... Regina dotąd nie powiedziała mu: przybywaj...
Byłożto ze strony dziewicy dowodem koniecznéj jeszcze zwłoki? byłoż tu zapomnienie, brak zaufania? czyli téż poznała ona niegodny charakter Roberta de Mareuil? poddałaż się woli ojca, który, jak powiadano, chciał ją zaślubić hrabiemu Duriveau? lub nakoniec kochałaż ona księcia de Montbar?
Ta niepewność zmieniając powód mojéj obawy, nie zmniejszała wszakże jéj żywości. O Boże! którąż z tych trzech osób Regina wybraćby mogłą?
— Roberta do Mareuil.
— Hrabiego Duriveau.
— Czy księcia de Montbar? — jeżeli, jak się domyślałem byt nim nieznajomy z szynku pod Trzema Beczkami!...
Może jednak myliłem się względem ostatniego?...
W tém przypuszczeniu tylko zabłysł jedyny promień ocalenia dla Reginy, i Bóg mi świadkiem,... z całéj duszy pragnąłem, aby tak było w istocie... Wiadomość że ona szczęśliwa i kochana od godnego siebie małżonka... jakże wielką byłaby pociechą dla mnie, któremu miłość żadnéj nie rokowała nadziei...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Utrudzony, skołatany licznemi i dziwnemi dnia tego wypadkami, poszedłem za przykładem moich panów, położyłem się i zasnąłem.
Nagle, gwałtowne targanie dzwonka przebudziło mię.
Dzień już był zupełny. Otwiéram, i widzę krawca, który przyniósł suknie; Robert de Mareuil wczoraj, jeszcze zapewne je zamówił. Smutna to była ostateczność dla człowieka przywykłego do wszelkich drobnostek i skrupułów najwyszukańszéj toalety; ale czas naglił; odzież Roberta tak była licha, tak zużyta, iż nie miał czasu wybierać, chcąc przedstawić się Reginie tego samego dni, a jeszcze, przynajmniéj przyzwoicie ubrany.
Zresztą Robert, jak już wspomniałem, tyle miał wdzięku i wrodzonej elegancyi w całéj swojej postaci, iż mimo nieco już przestarzałego bez wątpienia kroju tych sukien, zdawało się, że jest w najlepszym guście ubrany. Z wielkiém zdziwieniem, postrzegłem iż panowie moi i o mnie nie zapomnieli krawiec wydobył z zawiniątka niebieski surdut z pąsowym kołnierzem i srébrnemi guzikami, pąsową kamizelkę, spodnie i kamasze orzechowe. Kazano mi wdziać tę liberyę, jakby umyślnie dla mnie zrobioną.
Serce moje ścisnęło się, gdym po raz piérwszy przywdziewał te oznaki służebności; przez chwilę nawet wahałem się; atoli wspomniałem, iż w tym pokornym zawodzie wyświadczać mogę usługi Reginie, wspomniałem na maksymie Klaudyusza Gérard, w któréj zawsze czerpałem odwagę i rezygnacyną, iż to każdém położeniu uczciwy człowiek godnie zachować się może; bałem się nareszcie, że opór lub niewczesne skrupuły w przyjęciu liberyi wzbudzić mogą podejrzenie i narazić mię na postradanie miejsca — nie chciałem więc przerywać jedynéj, acz słabéj nici jaka mię z Reginą wiązała.
— Teraz, Marcinie, jesteś przynajmniéj do ludzi podobny, ujdziesz, — rzekł Robert de Mareuil oglądając mię od stóp do głów. — Nie bądźże taki pomieszany, wyprostuj się... nie przytulaj tak rąk do siebie, bo nam wstydu narobisz; zresztą zachowaj twoje kommissyonerskie suknie, w niektórych razach mogą ci się przydać, zwłaszcza tam gdzie liberya byłaby za nadto znaczną.
— Wcale nieźle wyglądasz, — rzekł Baltazar z kolei mię oglądając: wolałbym wprawdzie stosowany kapelusz, frak koloru sarniego podbrzusza francuzkim krojem zrobiony, jasno niebieskie spodnie i kamizelkę, srebrne podwiązki, białe jedwabne pończochy, klamry u trzewików i trochę pudru. Byłoby to do kroćset! coś łepskiego... aleś ty nie Frontin, mój poczciwy chłopaku... W skromnéj liberyi mieszczańskiego lokaja zachowasz przynajmniéj twą naiwność, którą tak mocno polubiłem w tobie Marcinie... Wreszcie, sarniego koloru liberya, jest to moja liberya... pragnę ją mieć przed innymi... zamówiłem sobie sto ubiorów téj barwy dla moich ludzi na inauguracją mojego pałacu przy ulicy św. Antoniego... Ale ten djabelny piątek wszystko zmienił... musiałem wszystko odłożyć na późniéj...
Ostrożne, lękliwe targnięcie dzwonko, przerwało Baltazarowi; krawiec już był wyszedł, zamknąłem drzwi od pokoju moich panów, a poszedłem otworzyć drzwi od sieni...
Był to la Levrasse.
— Czy tu pan hrabia de Mareuil? — spytał mię łagodniutko, i widziałem że szybko i badawczo spojrzał po całym przedpokoju.
— Tutaj panie, — odpowiedziałem, — proszę zaczekać, zaraz uprzedzę pana hrabiego...
I zostawiwszy la Levrassa, wszedłem do sąsiedniego pokoju...
— To kupiec dziecinnych zabawek, — rzekłem panom moim...
— Dotrzymał słowa...dobra, wyborna wróżba — cicho powiedział poeta.
Robert bynajmniéj nie podzielając wesołości poety z przybycia la Levrassa, ale raczéj niespokojny, zamyślony, na wielkie zdziwienie Baltazara rzekł mu z przymusem:
— Mój przyjacielu, zostaw mię sam na sam z tym człowiekiem.
— Sam na sam... z kupcem dziecinnych zabawek? — rzekł Baltazar.
— Tak jest.
— A to coś szczególniejszego... nic mi nie mówiłeś...
— Mój przyjacielu... jeżeli proszę abyś wyszedł, powtórzył Robert de Mareuil... widać że tajemnica jest konieczną... Przebacz...
— I owszem Robercie i owszem... rzekł zdziwiony poeta. Zresztą nieco tajemnicy nie zawadzi w dramie... zgoda więc na tajemnicę.
— A masz tu pisać na czém? dodał Robert.
— Chciałeś powiedziéć... czém podpisać... z uśmiechem odparł poeta. Patrz... oto kałamarz i pióro... No chodźmy Marcinie.
Wyszliśmy; la Levrassc został przy Robercie de Mareuil. Zamknąłem ich na klucz.
— Dlaczego, u djabła! Robert wyprosił mię za drzwi? rzekł poeta sam do siebie, skorośmy obaj byli w przedpokoju.
Potém milcząc zaczął się wzdłuż i wszerz przechadzać, ja zaś niemniéj jak on ciekawy wiedzieć co się dzieje w pokoju, sprzątałem niektóre rupiecie, udając niby na wszystko obojętnego. Stół którym umyślnie zastawiłem akustyczny kanał, zupełnie go zasłaniał, nie można więc było słyszeć rozmowy Roberta de Mareil z la Levrassem.
Baltazar chodząc tu i owdzie, kilka razy zbliżył się do drzwi od pokoju, ulegając silnemu uczuciu i ciekawości.
Nagle Robert głośnym wybuchając gniewem, przerwał ciągłe dotąd milczenie i wykrzyknął:
— Nędzniku!
Potém znowu ucichło. Baltazar przyłożył rękę do klucza, i już miał wejść; ale jak mniemam, bacząc na prośbę przyjaciela, wstrzymał się i znowu i zaczął chodzić, mówiąc pół głosem:
— Hum... coś źle... a jednak Robert utrzymywał że rzecz sama się załatwi... Temu djabłu coś brzydko z oczu patrzy.
A odwróciwszy się do mnie dodał:
— Nieprawdaż mój kochany, że on szkaradnie wygląda?... przecież wczoraj musiałeś mu się dobrze przypatrzéć?
— Komu, proszę pana?
— A, temu kupcowi dziecinnych zabawek?
— Eh, gdzie tam!... proszę pana... prawie i nie spojrzałem na niego...
Nagle drzwi się otworzyły; Robert de Mareuil wyjrzał i rzekł:
— Możesz wejść... Baltazarze.
Poeta wszedł.
Pozostałem sam. Uderzała mię bladość i ponury wyraz twarzy Roberta. Wkrótce Baltazar wyszedł z promieniejącą twarzą, okiem radością błyszczącém; dał mi kilka srébrnych pieniędzy mówiąc:
— Ruszaj prędzéj do składu tytuniu na téj ulicy... przynieś pięć arkuszy stęplowego papieru... pamiętaj dobrze: pięć arkuszy, każdy na dziesięć tysięcy franków, co znaczy razem na pięćdziesiąt tysięcy franków... czy rozumiész?
— Tak panie... każę aby mi dano pięć stęplów, każdy na dziesięć tysięcy franków, co czyni razem pięćdziesiąt tysięcy franków, — rzekłem zdumiały, bo wtedy jeszcze wcale nie znałem stęplowego papieru, ani jego stosunkowéj wartości, i w istocie myślałem że przyniosę pięćdziesiąt tysięcy franków.
— Rozumiész zatém dobrze, — powtórzył Baltazar że przyniesiesz mi natychmiast pięć arkuszy — stęplowanegu papieru, każdy na dziesięć tysięcy franków i zapłacisz za nie.
— A czém zapłacę, proszę pana? — zawołałem osłupiały.
— Jakto? czém? ależ pieniędzmi które ci dałem.
— Temi pieniędzmi, panie... rzekłem znowu — zapłacę pięćdziesiąt tysięcy franków?
— O! niewinności złotego wieku! o starożytna prostoto!... zawołał Baltazar. — O Marcinie! gdyby nie ważność okoliczności, sambym cię własnemi rękami w tryumfie obnosił po tym pokoju, śpiéwając pochwały na cześć twoję... ale czas nagli... spiesz się... biegaj do składu tabaki, żądaj pięć arkuszy papieru stęplowego, każdy na dziesięć tysięcy franków, płać... i wracaj...
Odurzony zbiegłem ze schodów i wpadłem do składu tabaki: przedawni ją jakiś stary człowieczek z chytrém i przebiegłém spojrzeniem, z szyderczym uśmiechem.
— Panie, — rzekłem, — proszę o pięć arkuszy stęplowego papiéru, każdy na dziesięć tysięcy franków...
— Oh! ho! — odpowiedział szukając w jakiejś lichéj tece paczki papierów, które mi się tak drogiemi wydawały.
— Oh! ho! — powtórzył, — mamy widzę do czynienia ze znakomitymi kapitalistami... To mi dopiéro chwaty... Pięćdziesiąt tysięcy franków!... dla nich to chyba pieniądz z dészczem spadać musi... Ale bah — dodał strofującym tonem, — to stosowne do ich wieku. Potém spojrzawszy na moje nową liberye, rzekł szyderczym tonem:
— Założę się że masz młodego pana.
— Tak jest...
— Byłem tego pewny, — rzekł kupiec — bo na takim to zwykle papierze młodzi ludzie uczą się handlowego pisma... i niemało potrzebują takich zeszycików... Niestety!... ile to nadaremnie zepsutego papieru! — dodał przebiegle zdając mi resztę.
Nie zrozumiałem wtedy tego przycinku, zresztą spieszyłem się z powrotem do pana.
Zastałem Baltazara na schodach.
— Masz stępie? masz? — zawołał.
— Oto są, proszę pana.
— Dobrze... teraz biegaj na ulicę Grange-Balelière, tam powozy wynajmują; zamówisz na południe najpiękniejszy, jaki tylko miéć można angielski kabryolet; niech co chce kosztuje... byle tylko zajechał tu o południu... Rozumiész?
— Rozumiem panie.
Znowu więc pobiegłem. Liberya zjednała mi ufność najmującego powozy; pokazał mi bardzo piękną karyolkę; zamówiłem ją i wróciłem do moich panów.
La Levrassa już niebyło. Baltazar jaśniał radością, ale Robert był zamyślony.
— Czy jest wekslarz na naszej ulicy? spytał mię Baltazar.
— Tak jest, panie, mieszka tu zegarmistrz utrzymujący kantor wekslu...
— Idźże zmień ten tysiąc frankowy bilet na pięćdziesiąt sztuk złota... zapłacisz agio, — powiedział mi poeta.
— Baltazarze! zawołał Robert, wstrzymując przyjaciela który mi właśnie podawał ów bankowy bilet.
I szepnął mu kilka słów do ucha.
Robert nie ufał mojéj poczciwości, bo daleko ufniejszy przyjaciel jego zaraz rzekł na głos:
— Ręczę ci za niego... głupi... ale poczciwy; ja znam ludzi.
A oddawszy mi bilet dodał:
— Trzymaj to mocno w ręku, zamknij dłoń, i przynieś rulon złota; spiesz się, bo czas ucieka a przed piérwszą musimy być w Luwrze.
Zmieniłem bilet, przyniosłem rulon złota Baltazarowi; rozłamał go, policzył pieniądze, przez chwile brzękał i błyskał niemi i wreszcie oddał Robertowi, który rzekł mu:
— No i cóż!... bierz.
— Co?
— Eh! do licha... ile zechcesz... z tych pięćdziesięciu luidorów.
— Dziękuję ci... Robercie.
— No proszę, czyś oszalał? przecież tam jeszcze mamy...
— Mój poczciwy Robercie, — łagodnie ale stanowczo rzekł poeta, — wszystkiém się z tobą podzielę... byle nie pieniędzmi od tego człowieka pochodzącemi...
— Co za dziwna chimera!
— Precz... precz! tym razem już nic poważnie zawołał Baltazar puszczając wodze swoim szalonym urojeniom: — Alboż ja to potrzebuję twojego złota? Alboż jutro, po jutrze, lub późniéj... nie będę obładowany, wypchany, przesycony złotem... Alboż te łotry księgarze nie przyślą mi zapłaty za moje dzieła w kufrach z sandałowego drzewa, niesionych przez murzynów?...
Ale że południe wybiło na ściennym zegarku:
— Daléj... do powozu... zawołał Baltazar na przyjaciela, — żywo do powozu!... Spiesz się żebyś przybył do Luwru pierwéj niż Regina.
— A więc... nie chcesz mi towarzyszyć? — spytał Robert.
— Wszystko dobrze zważywszy nie chcę; lepiej żebyś był sam... mógłbym przeszkadzać Reginie... Zastaniesz mię w domu... nie ruszę się ani na krok... wracaj żywo... i nie zapominaj że zostawiasz mię na ruszcie... tak Robercie: na ruszcie ciekawości... No, bądź zdrów.. szczęśliwego powodzenia!
— Bądź zdrów! — powiedział Robert wychodząc.
— No!... a twój kapelusz — rzekł mi Baltazar.
— A na co, proszę pana?
— To dobre! czy myślisz że z gołą głową wsiądziesz za powóz?... Myślanoby że to pokuta za grzechy!
— Mam wsiąść za powóz?... odpowiedziałem, mocno dotknięty tém nowém następstwem improwizowanej służebności mojéj.
— Możeby ci się chciało wsiąść do powozu, — rzekł Robert wzruszając ramionami... No bierz kapelusz... i chodź za mną.
Usłuchałem; otworzyłem drzwiczki i wsiadłem za powóz, który szybko ruszył ku Luwrowi.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: Seweryn Porajski.