Marcin Podrzutek (tłum. Porajski)/Tom V/PM część III/5

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Marcin Podrzutek
Podtytuł czyli Pamiętniki pokojowca
Wydawca S. H. Merzbach
Data wyd. 1846
Druk Drukarnia S Strąbskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Seweryn Porajski
Tytuł orygin. Martin l'enfant trouvé ou Les mémoires d'un valet de chambre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


5.
Pokusy.

Na widok otwartych drwi, natychmiast zabrałem się do wyjścia; kaléka bynajmniéj mi się nie przeciwił, ale, w chwili gdym już był w końcu korytarza, rzekł:
— Słówko... mój kochany... w twoim własnym interesie. Obróciłem się.
Kaléka bez nóg pisał coś na kawałku papieru.
— Weź, — powiedział, — oto mój adres... bo nie wiesz w którym jesteśmy cyrkule, a skoro będziesz wracał dzisiaj wieczorem, trzeba przecie żebyś umiał zapytać o drogę; jeżeli ja piérwéj wrócę do domu, zapukasz i wymienisz twoje nazwisko... jeżeli zaś ty piérwéj przyjdziesz niż ja, czekaj mię na korytarzu. No, ale! czy pójdziesz bez śniadania?
— Jeżeli wrócę... ten chléb stanowić będzie moję wieczerzę.
— Robisz ceremonie? z przyjacielem? jak chcesz... No... życzę pomyślnych łowów na uczciwych ludzi... którzy się nad tobą zlitują...
Poszedłem; bandyta znowu zawołał:
— Słuchajno!
— A co?
— Jeżeli gdzie spotkasz tych poczciwych... przynieś mi jednego na pokaz... każę go słomą wypchać.
Wzruszyłem ramionami i szybko zbiegłem ze schodów.
Skorom się ujrzał na świeżém powietrzu, po za domem bandyty, uwolniony od jego obecności, sądziłem żem się z jakiego snu przebudził; spytałem siebie jak mogły smucić mię błahe i podłe paradoxa tego nędznika; gorzko wyrzucałem sobie żem na chwilę zapomniał o wszystkiém com winien był Klaudyuszowi Gérard. Fakt ten nie byłże mocen obalić wszystkie niegodne zarzuty bandyty przeciw uczciwym?
Widząc się przyzwoicie ubranym (nie śmiałem przynajmniéj myśleć o pochodzeniu téj odzieży), uczułem się mniéj zakłopotanym. Nabrałem nadziei, przyszłość przedstawiła mi się w jaśniejszych kolorach; zdało mi się, że odezwa do serc litościwych lepiéj będzie przyjęta, że teraz próbować mogę pewnych kroków, o których poprzednio niepodobna mi było nawet pomyślić — częstokroć bowiem widok człowieka łachmanami okrytego napawa nieufnością lub niepokonanym wstrętem.
Naprzód postanowiłem przedstawić się wdowie Pana de Saint-Etienne, zmarłego protektora mojego; ubrany jak żebrak, byłbym się wstydził uczynić to, albo téż nawet nie dostał się i do przedpokoju.
Pani de Saint-Etienne musiała się już nieco uspokoić po nieszczęściu które ją ugodziło; miałem nadzieję że szanując pamięć małżonka pani ta przyjdzie mi w pomoc. Ruszyłem więc na ulicę Mont-Blanc.
Odźwierny poznał mię; ale niestety! nowéj doznałem przeciwności: pani de Saint-Etienne nazajutrz po śmierci męża wyjechała do dóbr swoich, o przeszło dwieście mil od Paryża odległych. Pisać do téj damy i oczekiwać na jéj odpowiedź, zajęłoby pięć do sześciu dni czasu, a w mojém położeniu, sześć dni, znaczyło wiek cały.
— Słuchaj! — rzekłem odźwiernemu, który zdawał się szczerze mię żałować, — w tym cyrkule mieszkają bardzo majętni ludzie, pomiędzy nimi znajdują się bez wątpienia wspaniałomyślni, litościwi; nazwiska ich muszą ci być wiadome? Niepodobna aby się nademną nie zlitowali... skoro im szczerze skreślę moje położenie... skoro powiem ile od chwili przybycia do Paryża wycierpiałem.
Odźwierny pokiwał głową i odpowiedział:
— Zaiste mamy dosyć majętnych w naszym cyrkule, lecz niełatwo się do nich dostać, a przytém... słowem... to tylko uczynić dla ciebie mogę... że ci dam adres do pana Tertre, sławnego bankiera. Mówią że on wiele dobrego świadczy. Próbuj.
Przybyłem do bankiera.
— A do kogo to? — spytał mię odźwierny.
— Do pana du Tertre, bankiera.
— Idź pan do kassy, schodami na prawo, w antresolach.
W łachmanach nie wpuszczonoby mię nawet na próg ale przyzwoita odzież moja nie wzbudziła żadnego podejrzenia. Na górze zastałem w przedpokoju dwóch służących...
— Pan du Tertre? — rzekłem do jednego.
— Jeżeli pan pragniesz pomówić z kassyerem... proszę za mną.
Wprowadzono mię do gabinetu kassyera; wgłębi tego pokoju stojąca wielka żelazna szafa była otwarta, postrzegłem w niéj... skarby: wszelako widok tych bogactw nie wzniecił we mnie zazdrości,... ale boleścią mię przejął.
— Pragnąłbym łaskawy panie, — rzekłem do kassyera, pomówić z panem du Tertre.
— Czy o interesach?
— Nie panie, — wahając się i rumieniąc aż po uszy odpowiedziałem, — nie o interesach...
— Czy pan jesteś znany panu du Tertre? — spytał kassyer z nieufnością zaczynając się we mnie wpatrywać, co powiększyło mój kłopot.
— Nie... panie, — odrzekłem, — ale chciałbym widzieć się z nim... pomówić.
— Nie ma go w domu, mój panie, — z coraz bardziéj podejrzliwą miną odpowiedział kassyer; długoletnie doświadczenie jego przeczuwało zapewne czego żądam. — Chciéj pan napisać do pana du Tertre, lub objawić mi co pana sprowadza?
— Sprowadza mię tutaj, — odpowiedziałem pokonywając wstyd i obawę, — głośna wszędzie litościwa dobroć jego... przychodzę więc...
Kassyer nie dał mi dokończyć: przywykły zapewne do podobnych żądań, odrzekł mi z grzeczną oziębłością:
— Prawda, mój panie, że słusznie chwalą dobroczynność pana du Tertre, ale on ją wykonywa według zasad od których nigdy nie zbacza: chciéj mi pan naprzód wyjawić swoje nazwisko, dać adres przynajmniéj dwóch znanych i szanownych osób, u których możnaby o panu zasięgnąć potrzebnych wiadomości; następnie chciéj pan wymienić jaki rodzaj pomocy otrzymać pragniesz od pana du Tertre, a wróciwszy za trzy dni, otrzymasz pan odpowiedz.
— Panie, racz mię wysłuchać, — zawołałem, — położenie moje jest zbyt naglące... ja... nie mam...
— Przebacz pan, chwile moje są policzone, — przerywając mi odpowiedział kassyer, — chciéj się pan udać do drugiego pokoju, służący poda panu co potrzeba do napisania żądanych przezemnie wiadomości.
A że nalegałem aby mię wysłuchano, kassyer wstał, zadzwonił, grzecznie odprowadził mię aż do drzwi, i rzekł do jednego z posługujących:
— Podaj panu co potrzeba do pisania.
— Dziękuję ci... napiszę... w domu... i list mój przyszłe — smutnie rzekłem do służącego, i ze śmiercią w sercu wyszedłem.
Późniéj dowiedziałem się że pan du Tertre istotnie znaczne summy rozdawał, nigdy jednak nie odstępował od prawideł jakie, w dobrze czynieniu, sobie zakreślił. Boleśnie zwiedziony w swojéj nadziei, przyznać jednak musiałem że w Paryżu, gdzie zawsze nie mała znajduje się liczba awanturników i zuchwałych próżniaków, rozsądek i chwalebna chęć godnego rozdziału jałmużny, słusznie dyktowały bankierowi taką ostrożność; atoli co do mnie, jakiż mogłem zostawić adres? Czy kaléki bez nóg? Do kogóż się udać miałem aby za mnie zaręczył?
Jednakże jeszcze nie rozpaczałem; ten tylko co się znajdował w położeniu mojemu podobném, pojmie jak uporczywym złudzeniom ulega człowiek aż do chwili kiedy nareszcie ustąpić muszą przed rzeczywistością. Gdym wyszedł od bankiera, korzystając z pięknéj pogody, udałem się do Tuilleries; a to w następnym zamiarze:
— Pojmuję, — powiedziałem sobie, — że pan du Tertre pragnie zlewać swe dobrodziejstwa na osoby pewne, uczciwe; że je zwłóczy nim udzieli, bo zasięga wiadomości: może rzadko kiedy zdarzyło mu się poznać tak naglące i rozpaczliwe położenie jak moje, i gdybym mógł był dostać się do niego, szczerość wymowy mojéj byłaby go niezawodnie wzruszyła i przekonała. Nie mogłem z nim mówić, ha! to będę mówił z kim innym; pójdę na miejsce publicznéj przechadzki, uczęszczane najwięcéj przez bogatych; znajdę osobę któréj twarz natchnie mię zaufaniem, poproszę o chwilę rozmowy w jakiéj alei; pewno nie zostanę odepchniętym.
Próbować więc chciałem na osobach bogatych tego, com nadaremnie próbował na biédnych robotnikach w porcie.
Przybywszy do Tuilleries, stanąłem w lipowéj alei ciągnącéj się wzdłuż ulicy Rivoli; wkrótce ujrzałem jakiegoś młodego jeszcze człowieka, rysów łagodnych i nieco posępnych; wysiadł z pięknego pojazdu. Zaczął zwolna przechadzać się po alei. Szedłem za nim krok w krok. Na piérwszym zawrocie, mimo moje postanowienie, nie śmiałem przystąpić ku niemu... łatwo usprawiedliwiłem się przed sobą samym z kłopotu jakiego mimowolnie doznałem. — Niech jeszcze raz w oczy mu zajrzę — mówiłem sobie, — niech się przekonam że mię nie omyliło piérwsze wrażenie; szedłem wolniéj; obejrzał się, zawrócił, a dostrzegłem zawsze jednakową łagodność fizyonomii, smutnéj i nieco roztargnionéj. Dłużéj już namyślać się nie będę, — powiedziałem sobie, — czuję żem odzyskał ufność; przystąpię ku niemu gdy przechodzić będzie obok kawiarni wystającéj na tarasie... Ale i tym razem znowu znalazłem pretext odroczenia mego postanowienia. Kilku przechadzających się — że tak powiem — przegrodziło mię od niego; wreszcie aleja w drugim końcu zdawała mi się nie tyle zapełnioną.
Nim przebyłem tę przestrzeń, stosując moje kroki do kroków przyszłego dobroczyńcy mojego, szukałem wzrokiem innych bardziéj może zachęcających fizyonomij. Nie znalazłem żadnéj. Kilka już tylko kroków postąpić miałem aby w drugim końcu alei znaleźć się prawie sam na sam z człowiekiem na którym, mimo jego wiedzę, spoczywały ostatnie moje nadzieje; uzbroiłem się mocną wolą, przyśpieszyłem kroku, i zbliżając się ku niemu drżącym, stłumionym głosem wyjąknąłem:
— Panie...
Czy bojaźń i zakłopotanie uczyniły słowa moje niezrozumiałemi, czy też przyszły mój dobroczyńca był roztargniony lub zajęty, dosyć że nie słyszał mię i powoli szedł aż do końca alei. Wstydząc się mojéj słabości, zmogłem się na ostatnie nad sobą wysilenie, i stając naprzeciw niego w chwili gdy zawracał, pozdrowiłem go bojaźliwie powtarzając:
— Panie...
— Panie? — zdziwiony odparł zatrzymując się i bacznie na mnie poglądając.
A widząc że milczę osłupiały, dodał:
— Pan się zapewne mylisz; ja nie mam szczęścia znać pana.
Słowa te zmroziły mię; postanowienie moje z wiatrem uleciało; cofnąłem się przed niepodobieństwem opowiedzenia biegu mojego życia nieznajomemu w miejscu przechadzki tylu tłumów, przedstawienia mu tysiąca szczegółów, zdolnych jedynie wzbudzić interes i odróżnić mię od pospolitego żebraka. To téż przerażony moją śmiałością, odpowiedziałem z zająkaniem:
— Nie, panie, ja nie mam zaszczytu być panu znanym... chciałem tylko... miałem nadzieję...
Ani słowa więcéj wymówić nie zdołałem; gardło moje ścisnęło się, stanąłem niemy, nieruchomy, z kapeluszem w ręku, nie śmiejąc wznieść oczu na tę osobę, która coraz bardziéj zdziwiona, niecierpliwym i dumnym głosem rzekła mi:
— Nakoniec, cóż pan żądasz? dla czegóż mię pan zatrzymujesz w pośród przechadzki?
Na te dosyć głośno wymówione słowa, kilka osób obróciło się i zatrzymawszy się, na mnie spojrzało; aż dotąd stałem zawstydzony z kapeluszem w ręku, ze zwieszoną głową, atoli widząc że postawa moja, zakłopotanie, milczenie, a niemniéj téż bardzo naturalne zdziwienie osoby którą zaczepiłem, zaczynały zwracać uwagę przechodniów, pomiędzy którymi dostrzegłem nawet jednego z inspektorów ogrodu, wymknąłem się mówiąc niepewnym głosem:
— Przebacz pan... sądziłem... że mówię z kim innym.
Atoli i teraz jeszcze nie traciłem odwagi. — Nie mogę przecież od razu nabyć śmiałości i zręcznych przebiegów, koniecznych żebrakowi, — z goryczą rzekłem sobie. — Może to z czasem przyjdzie... Próbujmy jeszcze... a nadewszystko odważnie...
Przechodziłem koło kościoła: wszedłem doń z nadzieją w sercu; — Kto się modli, ten jest miłosiernym, powinienem był więc znaleźć jaką litościwą duszę. Niewiasta miłéj i odznaczającéj się twarzy właśnie wychodziła z kościoła; postępował za nią służący, niósł aksamitny woreczek z herbem. W chwili gdy dama ta przebywała korytarz urządzony na zewnętrznéj stronie drzwi kościoła, przystąpiłem ku niéj i rzekłem spiesznie:
— Pani, w imię Boga! zlituj się nademną... jestem sam jeden w Paryżu, nie znam nikogo... znikąd nie mam pomocy... proszę tylko o robotę abym uczciwie mógł na życie zapracować.
— Czyś z tutejszéj parafii przyjacielu? spytała mię ta dama.
— Nie, pani.
— Czy proboszcz twojéj parafii zna cię? czy może ręczyć za twą pobożność i moralność?
— Niestety! pani, ja nie mam ani przytułku ani parafii...
— Mocno mię to boli, — odpowiedziała dama; ale że na nieszczęście całemu światu dawać nie można, dlatego jałmużny moje zachowuję dla biédnych z mojéj parafii, którzy ściśle wypełniają obowiązki religii.
I poszła w dalszą drogę........

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wyczerpany potrzebą, około godziny dziesiątéj wieczorem wracałem do mieszkania kaléki bez nóg; oburzenie wstrząsnęło całém mojém jestestwem, dusza moja tonęła w zwątpieniu i żółci; nienawiść ludzi zajmowała miejsce dotychczasowéj rezygnacyi. Po tylu daremnych i szczerych usiłowaniach uniknienia złowrogiego losu, wyobrażenia o sprawiedliwém i niesprawiedliwym, dobrém a złém, zaczynały wikłać się w moim umyśle; zaczynałem... o nieszczęsne symptoma!... odłączać praktykę od teoryi pod względem uczciwości...
Sprzykrzyło mi się nadewszystko... cierpiéć... spodziewać napróżno! lękać się o przyszłość! i ciągle pytać samego siebie: — Umręż jutro z głodu lub zimnu?
— „Uczciwość, delikatność, honor, — pomyśliłem — są to zaiste przecudne wyrazy, — ależ żyć niemi nie można. Nic sobie nie mam do wyrzucenia, wszystko czyniłem, wszystkiego się imałem szukając pracy, ale jéj nie znajduję; lub lóż jest ona tak przekorna, tak pełna przygód, iż dla niepewnego zarobku narażać się wypada na nikczemność, na obcowanie z podłą zgrają... o może i na śmierć nawet. Nie będę tyle głupim abym poświęcenie dla dobrych zasad posuwać miał aż do zakończenia na głodnéj śmierci; wolę raczéj zbłądzić. Przyjmę tymczasowo ofiarę kaléki bez nóg, a tak zyskam kilka dni czasu, w ciągu których odbiorę list od Klaudyusza Gérard lub odpowiedź od wdowy pana de Saint-Etienne, bo napiszę do niej”.
— „Postępowanie moje, czuję że jest podłe, niegodne, — dodałem, — piérwszy to krok na drodze sromoty... ale będzie też i ostatni... jeżeli bowiem za tydzień nie otrzymam wiadomości od Klaudyusza Gérard, lub wdowy mojego protektora... skończę to nędzne życie“.
Teraz, kiedy już z zimną krwią w przeszłość zajrzéć mogę, wiem z doświadczenia że prawie wszyscy ludzie którzy upadają (podobnie jak ja czułem się upadającym) ciemnieją, nie dostrzegają przyszłéj sromoty... równie jak i ja sam siebie zaślepiłem szaloną nadzieją zacniejszej przyszłości, lub zamiarem wszystko gładzącego samobójstwa. Atoli, prawie zawsze, niestety! płonność téj nadziei wkrótce poznać się daje: godzina śmierci wybija, śmierci która ma uwolnić od skalanego życia... lecz jak potępiony pragnie odroczenia chwili kaźni, tak i ty odraczasz chwilę własnéj zagłady... Cóż znaczy dzień, tydzień, miesiąc więcéj, kiedy jeszcze nikt twéj podłości nie odkrył?... Czyliż szczęśliwy traf nie może cię naprowadzić na drogę dobrego? a wtedy czyż z niéj już kiedykolwiek zboczysz?...
I jako nikczemnik zostajesz przy życiu... Ale skoro hańba twoja na jaw wyjdzie, skoro się stanie publiczną... o! wtedy... bez wątpienia, raczej śmierć niż pręgierz! śmierć powtarzam, na którą się sam poprzednio już skazałeś. Śmierć? dlaczego, po co to niewczesne i bezpożyteczne męczeństwo?... Albożeś nie na wieki już osławiony?... O! więcéj zawsze warte haniebne życie niż śmierć haniebna... boś spełnił wieczne wyzucie, bo żyjesz w swój nikczemności...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Przybyłem do kaléki bez nóg, czekał mię:

— Nie udało ci się? — rzekł wybuchając głośnym śmiechem; — nie przynosisz mi do wypchania ani kawałka litościwego człowieka?
— Będę twoim kommissantem, — odparłem ponuro ale stanowczo.
— Od jutra?
— Od jutra.
— A no, tak to lubię, do kroćset! Oto porządek naszego postępowania: byłem pewny że wrócisz; nająłem dzisiaj mały umeblowany lokalik, umówiłem się o urządzenie, jutro pójdziemy go razem obaczyć. Powiesz żeś zadowolony, podpiszesz kontrakt, właściciel już uprzedzony. Zamówię ci także obiady w traktyerni; na niczém ci nie zbraknie. Jednak, żebyś nabrał ochoty i mnie także dał jakąś rękojmię, jutro osobiście zaniesiesz zegarek do lombardu; pojutrze będziesz wolny, ale późniéj rozpoczniemy nasze działania...
— Bardzo dobrze, — odpowiedziałem; ale głodny jestem i spać chcę.
— Czekałem na ciebie z wieczerzą. Będzie coś więcéj niż chléb i mleko; oto dobry materac. Dzisiejszéj nocy wracam na moje łóżko, wiek mię do tego upoważnia, młodzieńcze...
— A nie masz tu wina? — spytałem czując potrzebę odurzenia się.
— W to mi graj! I owszem... Mam tu butelkę madery... skosztuj-no, mój synu.
Jadłem i łakomie piłem; tak nienawykły byłem do wina, żem się położył jeżeli nie pijany, to przynajmniéj odurzony, bo z końcem tego wieczoru znikają wspomnienia zwykle mi tak obecne.
Nazajutrz, przebudziwszy się, postrzegłem kalékę bez nóg już ubranego.
— Na jedenastą naznaczyłem schadzkę właścicielowi domu, a już dziesiąta, — mówił, — ubieraj się i chodźmy.
Ubrałem się, poszliśmy.
Gdyśmy opuszczali mieszkanie kaleki, rzekł mi:
— Na, weź ten zegarek.
I pokazał mi bardzo piękny zegarek z łańcuszkiem.
— Wezmę gdy potrzeba będzie oddać go do lombardu, jeszcze czas, — odpowiedziałem.
— Jak chcesz... pójdźmy naprzód obejrzéć mieszkanie i podpisać kontrakt... Przyznaj żem doskonały do interesów?
— Wyborny...
Przybyliśmy na ulicę Faubourg-Montmartre, do domu bardzo porządnej powierzchowności; weszliśmy na górę dla obejrzenia mieszkania; składało się z trzech małych pokoików wychodzących na dziedziniec, bardzo przyzwoicie umeblowanych.
— Będziesz tu mieszkał jak król, — rzekł mi kaléka, — to lepsze trochę jak śniég lub paryzkie błoto w nocy, hę?
— Daleko lepsze.
— Chodźmy do właściciela podpisać kontrakt i zapłacić za kwartał z góry, masz tu dwieście franków.
Bandyta włożył mi w rękę dziesięć sztuk złota.
Właściciel czekał na nas, kontrakt już był przygotowany, kaléka porozumiał się z tapicerem względem mebli, a ten z właścicielem; wyliczyłem dwieście franków, kopią kontraktu miano mi doręczyć późniéj.
— Zrobiliśmy doskonały interes, — powiedział mój towarzysz, wychodząc z domu, — nabycie towarów bagatela, ale sprzedaż ich, a sprzedaż zyskowna i niepodejrzana, to sęk; kiedy tymczasem rzecz bardzo naturalna, gdy młody i znany w swoim cyrkule człowiek, dziś pozbywa się klejnotów lub srebra, jutro bielizny i sprzętów, starając się mianowicie o dobór kupujących, podobnie jak ty ich dobierać będziesz: dzisiaj w jednym cyrkule, jutro znów w drugim, i mogąc dać uczciwy adres gdzie kupujący ma przynieść zapłatę... to nawet nie rzuca cienia podejrzenia, a potém — widzisz mój kochany? to są tylko drobnostki późniéj dopiéro poznasz jaką można miéć korzyść z ciebie i twojego zakładu w tym cyrkule.
— Nie wątpię... ale gdzie teraz idziemy?...
— Do lombardu: będziesz żądał cztérysta franków na zegarek i łańcuszek, dadzą ci trzysta, bierz...
— Bardzo dobrze, chodźmy.
— Weź zegarek.
— Zaraz.
— Jak ci się spodoba.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: Seweryn Porajski.