Marcin Podrzutek (tłum. Porajski)/Tom V/PM część II/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Marcin Podrzutek
Podtytuł czyli Pamiętniki pokojowca
Wydawca S. H. Merzbach
Data wyd. 1846
Druk Drukarnia S Strąbskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Seweryn Porajski
Tytuł orygin. Martin l'enfant trouvé ou Les mémoires d'un valet de chambre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


17.
Pożegnanie.

Od owego dnia. gdy kaleka bez nóg pogwałcił grób matki Reginy, ukryłem pulares z listami, oraz brązowy krzyżyk i ołowiany medalik.
Aby zaś we własnych oczach złagodzić tak haniebny postępek, zawarłem sam z sobą szczególniejszy układ: poprzysiągłem że listy te nie prędzéj przeczytam aż mi Klaudyusz Gérard wspomni znowu o mojém zwierzeniu się co do Reginy.
Wkrótce po ostatniéj rocznicy, na któréj jak zwykle znajdowałem się niewidzialny, Klaudyusz Gérard rzekł mi:
— Mój synu... musisz już miéć rok szesnasty lub siedmnasty... Przed kilku laty wyznałeś mi twą przedwczesną miłość dla panny Reginy. Namiętność ta jakkolwiek mniéj naganna, gdy wspomnę na wpływ smutnych przykładów, które od dzieciństwa twojego nieustannie miałeś przed oczami, tyle wszakże sprzeczną była z twoim wiekiem, iż ani ci o niéj mówić, ani cię za nią upominać nie chciałem... Szał ten mógł powoli ustąpić z serca twojego; nie należało więc o nim mówić. Ze zaś trwałeś w twojéj miłości, nie mogłem ganić cię, bom cię pilnie badał... bom widział jak zbawienny wpływ ta miłość na ciebie wywierała, i, jak mniemam, długo jeszcze wywierać będzie... Taka miłość, choć bez nadziei, a może dlatego właśnie że beznadziei, była dla twojego serca najdzielniejszą strażnicą przeciw pociągom młodego wieku. Atoli, mój synu kochany, muszę ci wyznać koniecznie, że miłość ta rzeczywiście jest bez nadziei. Nie uwódź się zatém żadnemi złudzeniami. Regina czaruje pięknością swéj urody, a jéj pobożny szacunek dla pamięci matki znamionuje szlachetną i tkliwą duszę; posiada bez wątpienia nadzwyczajną stałość charakteru, mocną wolę, bo nie bez trudności zapewne wyjednała sobie od ojca pozwolenie na coroczną dwustu milową podróż w celu pomodlenia się przez jeden dzień nad grobem matki. Wiadomo mi że ojciec Reginy, jakkolwiek nie zbyt bogaty, jest jednak majętny, i że należy do najdawniejszéj szlachty. Córka zdaje się być dumną ze swojego rodu, bo przed dwoma laty przywiozła emaliowaną tablicę, wyobrażającą herby jéj rodziny i kazała oprawić ją w środku skromnego i nagiego kamienia, który pokrywa zwłoki matki... Wreszcie nie ganię téj młodéj dziewicy, że przez dumę na pochodzeniu opartą, czyli raczéj przez uczucie własnéj godności, chciała dowieść niesłuszności pogardy jaką znieważano pamięć jéj matki...
To powiedziawszy Klaudyusz Gérard zamilkł, mocno wzruszony.
Z niemałém zdziwieniem, pilnie się weń wpatrując dostrzegłem że rozmyśla... Po chwili chciał coś powiedziéć, atoli wstrzymał się... w końcu z widoczném wysileniem rzekł mi poważnie:
— Cokolwiek bądź nastąpi, czegokolwiek przypadkiem kiedyś dowiedzieć się możesz, synu mój pamiętaj, że jest coś wyższego nad najtkliwszą nawet przyjaźń... a jest to poszanowanie świętéj obietnicy należne.
— Nie rozumiem pana, — coraz bordziéj zdziwiony rzekłem.
— Tego tylko żądam po tobie — mówił znowu Klaudjusz — abyś pamiętał na to co o matce Reginy powiedziałem... Być może iż przyszłość wyjaśni ci znaczenie słów, teraz niezrozumiałych dla ciebie. Atoli, wracając do Reginy, kochany mój synu, powtarzam że jest to cudownie piękna dziewica, dumna znakomitością rodu i pochodzenia, że ma charakter śmiały, i serce szlachetne. Te zaś wrodzone przymioty, ta wyższość stanowiska społecznego i majątku, są to nieprzebyte zawady między tobą a Reginą. Kochaj ją zatem jak dotąd kochałeś, niewidzialny dla niéj... i nieznany. Pomnij zawsze na niezmierzony przedział który cię od téj dziewicy odłącza, i niech ona, niby świetna gwiazda wiedzie cię przez całe twe życie po drodze dobrego... Ilekroć imię się ciebie niecna pokusa, przywołaj myślą dumne i piękne oblicze Reginy, a zarumienisz się twych nieszczęsnych dążności... Tak to, mój synu, uwielbiamy, czcimy Bo czujemy że nas w dobrem utrzymuje... obawiamy się Go, skoro po złéj drodze chodzimy; a jednak któż z nas widział Go... któż z Nim miał stosunki?... Takim więc niech będzie wpływ Reginy na tee moralne życie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Tego jeszcze dnia po rozmowie z Klaudyuszem Gérard, korzystając z samotnéj chwili wieczornéj, wykopałem gliniany garnek, i z gwałtowném biciem serca wydobyłem z niego pulares; czoło moje zapłonęło wstydem, jakbym dopuszczał się nikczemnego nadużycia zaufania.

Lecz któż wypowié moje zdziwienie, moję rozpacz po wyjęciu owych listów z pularesu! Na adresach same tylko znajdowały się początkowe litery, cała zaś korrespondencya prowadzona była pismem którego wyczytać nie umiałem (późniéj dowiedziałem się że pisane były po niemiecku, i dlatego uczyłem się tego języka). Mimo to, każdy starannie po kolei rozwinąłem, sądząc że znajdę choć jeden francuzki. Daremna nadzieja, żadnego przeczytać nie mogłem.
Jednakże pomiędzy papierami znalazłem jakiś przedmiot szczególny, była to dziwnego kształtu korona (korona książęca... o czém późniéj się dowiedziałem), przezroczyście rznięta na bardzo delikatnym złotym listku. Korona ta, przymocowana żółtą i niebieską jedwabną nicią na ćwiartce grubego pargaminu, miała na swéj obwódce dziwaczne symbolu, oraz cyfrę S. W.
U jéj spodu czytano po francuzku następującą datę:

Dwudziestego ósmego grudnia 1815.

Ulica Faubourg du Route, N. 107.

O godzinie wpół do dwunastej rano.
Pod tą dutą znajdowało się pięć niemieckich wierszy, nie równej długości i rozmaitym charakterem skréślonych. Piérwszy, trzeci i piąty wiersz pisane ręką pewną, drugi zaś i czwarty skreślone delikatniéj i nie tak śmiało.

Dziwaczny ten przedmiot mocno mię zadziwił; napróżno usiłowałem dociec znaczenia symbolicznych znaków, które go w części pokrywały; złota korona nad datą, równie żywą budziła we mnie ciekawość, któréj jednak żadną miarą zaspokoić nie mogłem.
Smutny, znowu włożyłem pargamin, krzyżyk, medal i listy do pularesu, szukając sposobów poznania w jakim języku pisane są te listy, tak jednak aby nie wzbudzić podejrzeń w Klaudyuszu Gérard.
Niestety! nieprzewidziany wypadek odrazu przeciął moje w tym względzie zabiegi.
Nadeszła nakoniec chwila rozstania się z Klaudyuszem Gérard.
Przybyłem do niego dzieckiem, opuściłem go człowiekiem, nie tyle ze względu na mój wiek (bom miał dopiéro rok ośmnasty) jak raczéj ze względu na mój rozsądek, i wczesne, w twardéj szkole nabyte doświadczenie.
Przez te kilka lat spędzonych obok człowieka pełnego nauki, uposażonego najrzadszemi przymioty, obok praktycznego filozofa (jeżeli tak się wyrazić wolno), wyobraźnia moja rozwinęła się, umysł uprawił się, charakter nabrał siły; oprócz tego nauczyłem się rzemiosła, byłem cieślą, miałem więc zasób na wszelki przypadek.
Nieprędko wszakże tego wszystkiego dopiąłem: nieraz walczyć musiałem z gorzkiém a głębokiém zniechęceniem, jakie wzniecało we mnie to nędzne, ostre, i bez widoków życie, do którego byłem przykuły; nie raz na wspomnienie o towarzyszach dzieciństwa miotał mną rozpaczliwy smutek, bom nic zgoła o ich losie nie wiedział, bom zawsze ich tak czule kochał, jak w chwili naszego rozłączenia.
Nakoniec ileżto razy powściągać na sobie musiałem gwałtowne oburzenie przeciw niecnym nieprzyjaciołom Klaudyusza Gérard; nigdy bowiem jego podziwienia godna rezygnacya nie słabła, szlachetna i stoicka łagodność nigdy sobie fałszu nie zadawała; kiedy przeciwnie z czasem nieprzyjaźń jego prześladowców, zamiast uśmierzać się, w wściekłość się wyrodziła. Totéż, po długiéj walce, w któréj najwznioślejsza pokora, rzadkie zaparcie się i wyrzeczenie siebie samego, były jego jedyną bronią, Klaudyusz Gérard nareszcie uledz musiał: gdyż tylko przez ślepe poddawanie się najniegodziwszym wymaganiom, krzyczącéj niesprawiedliwości nieprzyjaciół swoich, umiał przez tak długi czas zniweczyć ich zamiary, i spełniać swoje skromne powołanie wiejskiego nauczyciela.
Przyszedł atoli dzień tryumfu dla najzjadliwszego, najzawziętszego nieprzyjaciela Klaudyusza Gérard: to jest dla plebana gminy.
Ten ksiądz niegodny, za pomocą intryg, oszczerstw, najhaniebniejszych zabiegów, zdołał zasiać nieufność i oziębłość miedzy nauczycielem a biédnym ludem, u którego Klaudyusz oddawna zjednał był sobie przychylność; kiedy zaś dopiął tego celu, od kilku lat tak uporczywie ściganego, łatwo mu już potem było zmusić Klaudyusza Gérard do opuszczenia gminy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nigdy nie zapomnę ostatnich chwil które spędziłem u nauczyciela.
Ku końcowi grudnia 1832 roku, obaj znajdowaliśmy się w kryjówce, przedzielonej od obory opłotkami dla bydła.
Ponury, dżdżysty dzień wciskał się przez okienko. którém przed ośmiu laty wszedłem do nauczyciela aby go okraść wraz z Bambochem i Baskiną. (Abym czembolwiek złagodził hańbę tego czynu, wyznać winieném, że dzięki pracy mojéj, jako czeladnik ciesielski, w ciągu dwóch lat potrafiłem zwrócić tę summę Klaudyuszowi, a tém samém i on oddać mógł powierzony sobie depozyt).
Tego więc poranku, przy bladym brzasku dnia zimowego, Klaudyusz Gérard, zamyślony, z pochylonym czołem, wolnemi kroki przechadzał się po pokoju.
Siedząc na posłaniu, na którém przepędziłem piérwszą noc po mojém przybyciu do tego skromnego domku, niedbale wsparłem jednę rękę na małym podróżnym worku, który obok mnie leżał. Klaudyusz Gérard, jak zwykle, ubrany był w lichą bluzę, a bose nogi obuł w drewniane trzewiki. Mimo że się mocno zestarzał, że liczne zmarszczki twarz mu poryły, że mu już włosy przy skroniach siwiały, rysy jego zachowały wyraz powagi i słodkiéj melancholii. W owéj chwili jednak gwałtowne wzruszenie malowało się na jego twarzy. Gdy je nakoniec pokonał, wskazał ręką na okno, i rzekł mi łagodnie:
— Tędy to... mój synu, przed ośmiu laty... wszedłeś do tego mieszkania... opuszczenie, nędza, zły przykład, ciemnota, do kradzieży cię posunęły... Dzisiaj masz lat ośmnaście, dzisiaj wyjdziesz ztąd... uczciwym, światłym i zdolnym starczyć sobie samemu.
— O mój przyjacielu!... nie zapomnę nigdy...
— Posłuchaj mię, kochany synu, — mówił Klaudyusz Gérard przerywając mi. — przypominam ci te okoliczności, nie dlatego iżbym się chciał szczycić dobrem, które ci wyrządziłem, lecz aby ten ostatni pogląd na przeszłe twe życie dodał ci odwagi do spokojnego oczekiwania przyszłości. Od chwili w któréj cię przyjąłem, dzień w dzień, krok w krok życie twoje śledziłem; świadek walk i prób które zaszczytnie przebyłeś, poznałem twą wartość, twą wzniosłą i energiczną wytrwałość na drodze dobrego. Odważnie więc mój synu... ty coś przyjął życie pracowite, przykre, bez radości, bez ucięch, raz tylko na rok rozjaśniane świetnym pojawieniem dziewicy, którą, pamiętaj... że zawsze kochać masz bez nadziei; słowem, ty coś przyjął życie pełne zrzeczenia się i zaparcia się siebie samego, a znosiłeś je bez goryczy, bez oburzenia przeciw ciężkiemu losowi — tyś uzacniony, mój synu...
— Niestety! przyjacielu... postępując po téj szorstkiéj i przykréj drodze... ilekroć siły mię opuszczały, zawszém ciebie napotykał... a twoje słowa nowej mi dodawały odwagi. Ale teraz, serce mi pęka skoro pomyślę że cię na długo... a może i na zawsze opuścić mam.
— Na zawsze... O! nie, nie, mój synu. Wprawdzie po dziesięcio-letniéj walce... potrafiono wygnać mię z téj gminy; atoli... mam nadzieję... że w gminie do któréj się udaję, nie spotkam już podobnéj nienawiści... Tak więc... może za rok przybędziesz do mnie i Paryża, osoba do któréj się udajesz, nie odmówi ci zapewne pozwolenia na kilka dni. Wtedy, drogi mój synu, jakaż to będzie dla nos radość... dla nas co ją tak mało znamy...
— Ah! mój przyjacielu, gdybyś był chciał... nigdybym cię nie opuszczał... byłbym i nadal podzielał prace twoje...
— Nie, nie, mój synu... przyszłość moja nie powinna być twoją... dla ciebie otwiera się stosowniejsze miejsce... byłoby więc nierozsądnie gdybyś je odrzucił; nigdy bowiem nie znajdziesz życzliwszego opiekuna nad pana de Saint-Etienne. Utrzymuje, że zaciągnął względem mnie wielki dług wdzięczności, bo wiesz że dwa lata temu zamek jego od rabunku ocaliłem.
— Być może, że nawet i życie jego... a to z wielkiém narażeniem własnego, mój przyjacielu...
— Prawda... wreszcie oprócz kilku elementarnych książek dla mojéj szkoły, nie przyjąłem od niego żadnego dowodu wdzięczności... sądził więc że znalazł nakoniec sposób wywdzięczenia się. Zajmuje obecnie znakomite stanowisko w Paryżu. Potrzeba mu człowieka uczciwego i pewnego, któremuby mógł się powierzyć; pisał do mnie, ofiarował mi miejsce przybocznego sekretarza, i z góry już przyjmował wszelkie warunki... Odmówiłem.
— Odmówiłeś dla siebie, mój przyjacielu, ale przyjąłeś dla mnie...
— Bom przewidział że to stanowisko zaszczytném będzie dla ciebie; zaręczyłem za ciebie, jak za siebie samego... Pan de Saint-Etienne, nie wtem z jakich powodów, tyle pokłada we mnie zaufania, ii mimo młodocianych lat twoich, przyjmujecie na sekretarza... wprawdzie, bierze cię zrazu na próbę, lecz ja się téj próby nie lękam... Powtarzam ci więc mój synu, że bez wahania przyjąć powinieneś.
— To więc dla zapewnienia mi losu tak spokojnego, tak szczęśliwego, postanowiłeś wytrwać i nadal w tym dotkliwym zawodzie.
— Jakkolwiek skromny to i nędzny zawód, mój synu, jest on jednak dla mnie świętym... Mówię to bez dumy; widziałeś, że mimo licznych przeszkód, częstokroć piękne zbierałem owoce... Ta nagroda wystarcza mi... Przetworzyć pokolenie biédnych i w ciemnocie pogrążonych dziatek, na pokolenie rozsądnych, uczciwych i pracowitych ludzi, jestto powołanie piękne... wzniosłe! a wobec takiego posłannictwa znikają lub do litości pobudzają wszelkie potwarze moich nieprzyjaciół... Tutaj dokonałem mojego dzieła... cóż mię więc obchodzi nienawiść?
Po chwili, z bolesném wzruszeniem dodał:
— Ah!... gdyby tylko pociski nieprzyjaciół moich były jedynemi mojemi troskami!...
— Rozumiem cię, przyjacielu... mówisz o nieszczęśliwéj waryatce... którą co tydzień w mieście odwiedzałeś.. będziesz odtąd od niéj zbyt oddalony.
Klaudyusz Gérard długi czas milczał; rysy jego były zmienione; przechodził się zamyślony i wzruszony; nakoniec po wielkiém wysileniu się, rzekł mi:
— Mam ci uczynić zwierzenie... długo się wahałem... ale jakkolwiek bolesném mi jest, zataić dłużéj nie powinienem, ponieważ rozłączyć się mamy... Przyszłość rozstrzygnie... czyli otwartość moja była rozsądną, czy też nierozważną.
— Ty, przyjacielu, masz mi uczynić jakieś zeznanie? — zdziwiony spytałem Klaudyusza.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: Seweryn Porajski.