Marcin Podrzutek (tłum. Porajski)/Tom III/PM część I/14

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Marcin Podrzutek
Podtytuł czyli Pamiętniki pokojowca
Wydawca S. H. Merzbach
Data wyd. 1846
Druk Drukarnia S Strąbskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Seweryn Porajski
Tytuł orygin. Martin l'enfant trouvé ou Les mémoires d'un valet de chambre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


14.
Wyjazd.

Dla tychto przyczyn Leonidas Rekin, chwycił się awanturniczego powołania żyjących zjawisk.
— Jak widzę! mój jegomość, — rzekł on do la Levrassa, skoro się matka Major przekonała że woźnica odjechał, — jesteśmy w rodzinneém kole; mogęż więc wyjąć ręce?
„Zdziwiłem się nie mało; dotąd bowiem sądziłem że długa, bez rękawów suknia człowieka-ryby w istocie pokrywa jego płetwy. La Levrasse, widocznie niezadowolony taką nieprzezornością nowego stołownika swojego, dał mu znak porozumienia i odpowiedział;
— I owszem... mój chłopcze, jeżeli twoje płetwy pragniesz nazywać rękami, dla tego abyś mógł uchodzić za człowieka jak każdy inny... lecz, żart na stronę, ten oto chłopak będzie ci we wszystkiém pomagał, a jego dwie ręce zastąpią miejsce twoich.
Leonidas spojrzał zdziwiony na la Levrassa i rzekł:
— Ojciec Boulingrin, przy umowie nie uprzedził mię wcale o tym warunku; jakto... ja nawet w domowém pożyciu nie mam rąk moich używać? I karmić mię będą jak chorego? Cóż mi znowu jegomość prawisz, już i tak przez całą drogę leżałem nieruchomy w mojéj sadzawce. W obce publiczności odgrywam moję rolę jak mogę najlepiéj, ale skoro wrócę do prywatnego życia, natychmiast używam znowu moich praw naturalnych, a między innemi i tego.
To mówiąc człowiek-ryba wysunął przez boczne fałdy swojéj sukni dwie chude ręce skrępowane wełnianym trykotem, poruszył niemi i wyciągnął je z widoczném zadowoleniem, po długiém ich kurczeniu.
— Wiedz o tém niezgrabiaszu, — zawołał la Luvrasse, że aby publiczność złudzie, trzeba żebyśmy się o to starać umieli; gadatliwość takiego chłopaka (la Levrasse wskazał na mnie) wszystko popsuć może; czyżby nie lepiéj było żeby i on w ciebie wierzył? Zresztą, to samego ciebie dotyczy, Leonidasie, bo skoro przestaną wierzyć w twoje płetwy, kwita z nami mój chłopcze.
— Jestto prawda, wielka filozoficzna prawda, — z komiczną powagą odpowiedział człowiek-ryba, cała nauka życia zasadza się na obudzeniu wiary w nasze płetwy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

„Przybycie człowieka-ryby na chwilę tylko wyrwało mię z niespokojności o los Bambocha. Przez dni kilka wszelkie moje usiłowania przybliżenia się do mojego przyjaciela pełzły na niczém; co rano widziałem że matka Major schodziła do piwnicy gdzie dawała mu lekcye, ale wnet wracała rozgniewana, wołając, iż uporczywie odmawia wykonania najmniejszego nawet akrobatycznego ćwiczenia.
„Wtedy la Levrasse, ostrożnie, zaledwo dotykając ziemi, przyczajony jak kot dziki, dążył do piwnicy, w której bawił najwięcéj kwadrans; poczém znowu wracał a nikt nie słyszał najmniejszego szmeru, żadnego krzyku; skoro zaś zapytałem o mojego towarzysza, la Levrasse odpowiadał mi komicznym grymasem.
Leonidas Rekin, dla wszystkich uprzejmy, z natury otrętwiały i bojaźliwy, pragnął tylko jednéj rzeczy, tojest spokojności; bo zresztą zdawał się być zupełnie zadowolony ze swojego losu. Ze stoicką spokojnością, słuchał grubiaństw matki Major i złośliwych przymówek la Levrassa, jadł dobrze, sypiał do późna i lubiał wypoczywać na słońcu, wreszcie zapewne do woli filozofował odczytując swego boskiego Senekę. Kiedy niekiedy tylko rozciągał się jak długi i ćwiczył się w poruszeniu przyprawionemi płetwami, albo téż zjadał surową rybę, czyniąc to, jak mówił la Levrasse, dla wprawy.
Późniéj wyznał mi Leonidas, że zrazu powołanie moje nie zdawało mu się zbyt przykrém, bo akrobatyczne wykształcenie, rozwijając siłę, sprężystość i zręczność nie pozbawiało mię zdolności do innych professyj; cenił je zaś daleko wyżéj, aniżeli nieużyteczne uniwersyteckie wykształcenie, jakie sam odebrał.
Raz oświadczył się, że mię chce uczyć czytać, odmówiłem mimo żywéj chęci do nauki, lękałem się bowiem uchybiać przywiązaniu do Bambocha, przyjmując przyjacielskie życzliwości nowego towarzysza i wchodząc z nim w ściślejszą poufałość.
Ten tak zwany człowiek-ryba dał mi wiele do myślenia, stanowił on dla mnie nowy dowód na poparcie niegodziwych zasad Bambocha; raz bowiem Leonidas Rekin, grzejąc się swobodnie na słońcu, z swym Seneką na kolanach, po smaczném śniadaniu, rozciągnięty na trawniku w podwórzu, rzekł mi niedbale:
— Jednakże surowym rybom, które zjadam i przyprawianym płetwom, winienem błogość jaką się cieszę; nadaremnie chciałem być uczonym, nadaremnie pałałem żądzą pracy dla uczciwego zarobku, umiérałem z głodu... Teraz płetwami mojemi oszukuję poczciwych ludzi i za to pozwalam sobie jakby jaki pasza.
— Bamboche więc ma słuszność, — mawiałem do siebie, — oto znowu człowiek, któremu szczęście sprzyjać zaczęło odtąd dopiéro jak oszukuje, jak kłamie!
„Wyczerpawszy środki zbliżenia się do mojego przyjaciela, postanowiłem naśladować go, sądząc, że mię zamkną z nim razem. Jednego zatem poranku także uparłem się i nie chciałem odbywać lekcyj.“
— Marcinku, — rzekł mi la Levrassc słodziutkim swoim głosikiem, — ja ci nawet ani szczutka nie dam; ale kiedy nie chcesz wyginać się... na twoję intencyą... podwoję dozę twojego przyjaciela Bambocha.
Ta groźba nie przypadła mi do smaku, wiedziałem że la Levrasse gotów jéj dotrzymać; próbowałem więc innego sposobu.
— Pokaż mi jegomość jak najtrudniejszy, jak najniebezpieczniejszą sztukę, a nauczę się jej, choćbym miał kark skręcić, ale pod warunkiem że skoro ją wykonać potrafię, to jegomość ułaskawi Bambocha.
— Zgoda, — rzekł mi la Levrasse, chytrze i złośliwie uśmiéchając się. Kiedy się nauczysz skoku królika, twój przyjaciel Bamboche będzie ułaskawiony.
Nie masz nic trudniejszego i niebezpieczniejszego nad tę sztukę, trzeba bowiem rzucić się z wysokości pomostu na sążeń od ziemi urządzonego, przewrócić koziołka własnym pędem i znowu stanąć na nogach; za najmniejszą niezręcznością, niezgrabnie padając, naraża się człowiek na złamanie którego członka lub śmiertelne skręcenie karku. Nadzieja wyjednania łaski dla Bambocha takim mię przejęła zapałem, żem nawet zmordował silną matkę Major, i mimo niedostateczności sił moich, ciągle pracowałem. Nakoniec, osłabiony, dostałem zawrotu głowy, i wpośród ewolucyj padłem tak nieszczęśliwie, żem lewą rękę złamał.
Na ten raz, la Levrasse przystępny uczuciu litości, udarował łaską mojego przyjaciela. Bamboche wszedł właśnie wtedy gdy mię Leonidas i matka Major do łóżka przenosili. Nigdy się nie dowiedziałem dla czego i w jakim celu la Levrasse wyjawił mu przyczynę mego nieszczęśliwego przypadku, dosyć że to nieposkromione dziécię, którego najokrutniejsze obejście nie zdołało przymusić ani do skargi, do ustąpienia, ani do łez, z płaczem rzuciło się na moje łóżko i zawołało:
— I to dla mnie... aby mię ułaskawiono, złamałeś sobie rękę?
— Alboż nie ty dla mnie od tygodnia już srogą znosisz karę? — rzekłem — z niewypowiedzianą radością tuląc go do siebie.
— O! jakie to tkliwe, o! jakie to rozrzewniające, o! jak czułe, hi, hi, hi, — wykrzywiając się mówił la Levrasse i koniecznie udawał że płacze, a tymczasem człowiek-ryba, na prawdę wzruszony, widząc że nie jest już potrzebny, poszedł, jak powiadał, odczytać sławny traktat de Amicitia (o przyjaźni).
Jeżeli tyle przytaczam dowodów wzajemnego przywiązania jakieśmy sobie w dziecinnym wieku okazywali, to dla tego, że one założyły podstawę przywiązania, które późniéj, mimo najrozmaitszych zawodów naszych, mimo najprzeciwniejsze przekonanie moralne, nie zachwiało się nigdy, lecz owszem powodowało nas do wzajemnych poświęceń, któreśmy zawsze z religijném zadowoleniem spełniali.
Kiedy sam na sam z Bambochem pozostałem, kiedy mu się bacznie przypatrzyłem, mocno mię przeraziła okropna zmiana rysów jego; bledszy był jak zwykle, srodze cierpiéc musiał.
— Bardzo ci zatém dokuczano? spytałem.
— O! tak... ze smutnym uśmiechem i dziką radością powtórzył, — o! tak... bardzo mi dokuczano! dzięki Bogu!
— Dzięki Bogu?
— Tak jest, bo kiedyś ja tak samo dokuczę la Levrassowi...
— Wielkie ci zapewne zadawał męczarnie?
Pokazywał mi mojego dziadka, — wybuchając dzikim śmiechem odpowiedział Bamboche.
— Co ty przez to rozumiesz?
— Przywiązywał do nóg moich żelazne ciężary które służą do naszych ćwiczeń, a potém brał mię za uszy i tak trzymał przez kilka minut wzniesionego nad ziemią, a to powtarzał po kilka razy.
— Teraz rozumiem... mówił, iż karci bez hałasu.
— Zarzynany człowiek pewno nic więcéj cierpiéć może — głucho powiedział Bamboche; — nieraz sądziłem że mi głowę urwie, jakieś niebieskawe płomyki migały mi się przed oczami, słabłem. Nie usiłowałem bynajmniéj szamotać się z la Levrassem, był za silny dla mnie, i na nicby mi ta nie posłużyło... lecz nie ulegałem... ale owszem mówiłem sobie: dobrze... dobrze... męcz mię jak tylko możesz... zbierasz to wszystko dla siebie... Czekaj-no, niech tylko Baskina przybędzie... a obaczysz jak ci za to wszystko pięknie zapłacę czerwoną monetą...
Przeraził mię wyraz twarzy Bambocha, gdv to mówił...
Starania jakich wymagała moja rana, którą wszelako nienajgorzéj opatrzyła matka Major, przyuczona do podobnych wypadków, oraz list otrzymany przez la Levrassa a dotyczący nowéj Baskiny którą zabrać mieliśmy po drodze, przyspieszyły nasz wyjazd.
Według zwyczaju skoczków, jegomość nasz posiadał gatunek powozu, który podczas podróży i przedstawień na uroczystościach miejskich, służył trupie za mieszkanie.
Powóz ten na piętnaście stóp długi, ana dziesięć wysoki, miał trzy przegrody z wierzchu oświecane przez otwory, wewnątrz zaś drzwiami połączone; w pierwszéj przegrodzie był magazyn, w drugiéj kuchnia, w trzeciéj wspólne mieszkanie, umeblowane na wzór okrętowéj kajuty: ośm łóżek w kształcie skrzyń stały tam uszykowane we dwa szeregi, zakratowane okno, urządzone w wierzchniéj części tego powozu, przepuszczało dostateczne światło. Trzy konie najmowane od miasta do miasta na dzień lub dwa, ciągnęły ten toczący się dom, który pomiędzy podwójną podłogą swoją mieścił płótno i kobylice potrzebne do urządzania teatru pod gołém niebem; wyuczonego osła, Lucypera, zaprzęgano do małego dodatkowego furgonu, który po kolei zajmował la Levrasse albo matka Major, tym sposobem zewnątrz czuwający nad wielkim powozem; nakoniec wezwano także woźnicę który przywiózł był człowieka-rybę — i jednego poranku karawana nasza opuściła dom, który la Levrasse dotąd najmował.
„Nic miałem najmniejszéj wiadomości o dawnym pryncypale, Limoussinie. Na wszelkie moje o niego pytania la Levrasse odpowiadał milczeniem albo grymasem. Zasyłałem ostatnie westchnienie Limoussinowi, od którego przynajmniéj nie doznałem nigdy złego obejścia, i dostałem się na jedno z łóżek w powozie. Bamboche pilnował mię, z braterską życzliwością wyświadczał tysiące przysług, a kiedy niekiedy zdawał się wpadać w szaloną radość na samą myśl że wkrótce już połączymy się z Joasią.
„La Levrasse świadczył że piérwszą stacyą odbędziemy w sąsiedniém miasteczku, gdzie chirurg miejscowy miał mi na nowo opatrzyć ranę. A nadto w tém miejscu czekać na nas miało kilka dziewcząt, które uprzedzone o przejeździć la Levrassa, tam się zgromadziły dla sprzedania mu swoich włosów; zwykle bowiem sam je kupował i sam natychmiast obcinał, dopełniając tanim kosztem tego żniwa.
Na drugi dzień mieliśmy przybyć do wsi, w któréj mieszkał stelmach, ojciec Joasi, nowej Baskiny w naszej trupie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: Seweryn Porajski.