Marcin Podrzutek (tłum. Porajski)/Tom III/PM część I/13

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Marcin Podrzutek
Podtytuł czyli Pamiętniki pokojowca
Wydawca S. H. Merzbach
Data wyd. 1846
Druk Drukarnia S Strąbskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Seweryn Porajski
Tytuł orygin. Martin l'enfant trouvé ou Les mémoires d'un valet de chambre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


13.
Koniec listu Leonidasa Rekina.

Jedną z najważniejszych uchybień w wychowaniu, które jak tylu innych odebrałem, była zupełna nieznajomość życia praktycznego, życia rzeczywistego, tego koniecznego warunku człowieka sam sobie zostawionego, a który wszystko co ma, czerpał w świetnéj klassycznéj nauce.
„Słusznie z boskim moim Seneką mówiłem: Bonis externis non confidendum, (nie trzeba liczyć na zewnętrzne dobru). Łatwo mi było zastosować się do tego: nie nieposiadałem, a nadto uczono mię abym nigdy niegnuśniał rozkosznie w bogactwach. Byłoby jednak dobrze, gdyby mi byli wskazali sposób nabycia tych bogactw.
„Kiedym przejadł moje 720 franków, uczułem żem niezdolny zarobić nawet na najkonieczniejsze potrzeby życia. Wątły i przywykły do czynności niemal czysto mechanicznéj, zupełnie niezdatny byłem do prac tragarza, a byłby to był jedyny dla mnie sposób zarobkowania, wrazie gdybym był znalazł co do przenoszenia i miał dosyć siły do tego.
„Dodać jeszcze należy, że jedném z następstw takiego wychowania, jest nieudolność człowieka, który je odebrał, do wszelkiej pracy ręcznéj, od któréj odstręcza go albo nierozsądna pycha, albo też fizyczna niemożność; a co główna że w umyśle jego nie zrodzi się nigdy myśl o ręcznéj pracy: jest to dla niego coś nadzwyczajnego, coś przechodzącego sferę w któréj ten człowiek żyć nawykł.
Pojmujesz łatwo, kochany Marcinie, że nie jaśniałem znajomością świata. Rzadko opuszczałem budkę mojego ojca albo klassę pana Rajmond, bo tylko wtedy, kiedy się udałem do kollegium; a przechodząc z pensyi do szkoły Ludwika Wielkiego, zaledwiem spojrzał wkoło siebie; zawsze bowiem byłem zajęty wczorajszemi lub jutrzejszemi lekcyami, i zbyt małą zwracałem uwagę na liczne wypadki. Łatwo więc pojmiesz, że niemniéj obcy życiu i obyczajom paryzkim, jak najodleglejszy prowincyonalista, w niemałym byłem kłopocie, skoro się znalazłem sam w cyrkule łacińskim, zmuszony szukać mieszkania i zaopatrywać moje potrzeby.
„Jakiś grzeczny kupiec korzenny, do którego się udałem, wskazał mi hotel przy ulicy la Harpe, więc tam się przeniosłem. Nie wiedząc gdzie ukryć mój skarb, moje 720 fr., aby mi ich nie skradziono, wpadłem na szczęśliwą myśl, powierzenia ich właścicielowi hotelu, który też ten depozyt chętnie przyjął.
Tknięty do żywego taką uczynnością, natychmiast udarowałem go największém zaufaniem, i spytałem, gdziebym mógł znaleźć jakie zatrudnienie.
„Najpiérwéj zapytał mnie i pytanie to częstokroć powtarzał;
— Co pan umiesz? do czegoś zdatny?
„Odpowiedziałem i tę odpowiedź nieraz powtarzałem:
— Otrzymałem drugą honorową nagrodę, umiem bardzo dobrze po łacinie i po grecku.
— „No, to pan dawaj lekcye tych języków, bardzo rozsądnie rzekł mi gospodarz.
— A komu?
— Mój zacny panie, ja nie wiem; szukaj... ja trudnię się mojém gospodarstwem nie zaś wyszukiwaniem uczniów.
„Szukać... to łatwo było powiedzieć; ale gdzie szukać? przy zupełnym braku znajomości świata i ludzi mógłżem szukać, a nadewszystko mógłżem znaleźć? Tę radę wziąłem za niegodziwy żart, bom przecię nie mógł zapytać piérwszego lepszego przechodnia czy potrzebuje moich lekcyj.
„Czyniłem jednak niejakie zabiegi, i między innemi udałem się do dwóch sąsiednich studentów; jeden dał mi najświętsze słowo honoru, że mię przyjmie za nauczyciela greckiego języka do najpiérwszego dziecka płci męzkiéj, które będzie miał jak się ożeni; drugi zaś odpowiedział mi, że co do starożytności, szanuje tylko stare obówie i resztki niedopalonego tytuniu w fajce.
„Zawstydzony i lękliwy, nie śmiałem narażać się na nowe żarty, na nowe niepowodzenie, i wpadłem znowu w otrętwiałość, w jakiéj wegietowałem przez całe dwa tygodnie, przepędzone gratis u następcy pana Raymond.
„Mniemałem wtedy że te dwa tygodnie nigdy się nie skończą. Wierzyłem teraz w wiecznotrwałość moich 720 franków, a złudzenie to nieszczęściem podsycała jeszcze moja przezorność, gdyż prosiłem gospodarza aby ze złożonéj u niego summy, wypłacał sobie koszta żywności i mieszkania. Taka naiwność zbyt rzadka w łacińskim cyrkule, tak dalece ujęła tego poczciwca, iż na moje ryzyko i niebezpieczeństwo zbyt dobrze zaopatrzył stół mój.
„Czas ubiegał. Wychodziłem rzadko; pogrążony w bezwładnéj ociężałości, miałem na celu odwrócenie myśli o czekającéj mię przyszłości, skoro się wyczerpnie mały mój skarb; łudziłem się często próżną i szaloną nadzieją.
„Niepodobna, mawiałem sobie, aby ten kto otrzymał drugą honorową nagrodę, kto przeszło trzydzieści razy dostąpił laureatu, miał umrzéć w nędzy. Jak wybrnę z bezdroża, w które mnie fatalność zagnała? nie wiém; dosyć że tajemne przeczucie wróży mi iż wybrnę.
„Niekiedy jednak próbowałem czy się nie otrząsnę z odrętwiałego przytłoczenia; przywoływałem na pomoc najlepsze moje klassyczne wspomnienia.
Vana optari, vana timere remedium a philosophia petendum (próżnym żądaniom, próżnym obawom, sama tylko filozofia zaradzić może); mawiałem sobie z Seneką, i wyczerpywałem cały zasób mojéj filozofii.
— „Pogardzaj bogactwy.
— „Cierp z rezygnacyą.
„Bogactwami gardzić nie potrzebowałem, lecz według wyraźnych przepisów filozofii, cierpiałem z rezygnacyą. Atoli, mimo to wszystko praktyczne rozwiązanie kwestyi o mojéj przyszłości nie postąpiło.
„Jednego dnia wszedł do mnie gospodarz promieniejący radością.
— „Znalazłem panu ucznia, rzekł mi, dostaniesz pan trzydzieści franków na miesiąc, to jest po franku za lekcyę; chodzi o chłopca, który się nie najlepiéj uczył, a chciałby zdać examen do uniwersytetu.
„Sądziłem żem uratowany; i mimo nieufności w mojéj moralnéj i fizycznéj powadze, bom wiedział że nie umiem zjednać sobie poważania, spodziewałem się jednak że sam na sam z moim uczniem potrafię przecież przezwyciężyć wrodzoną bojaźliwość.
„Przedstawiono mi tego ucznia: był on równie bojaźliwy, równie brzydki, a prawie tak śmieszny jak i ja; wziąłem go za najlepsze stworzenie na świecie, bo mi zaraz zaczął okazywać jak największe uszanowanie. Powtarzam, sądziłem żem uratowany; dałem mu piérwszą lekcyę.
„Teraz dopiero trafiłem na ogromną skałę, któréj istnienia zgoła się nie domyślałem. Poznałem że można posiadać prawdziwą naukę, umieć wiele i dokładnie, a jednak zupełnie być niezdolnym do uczenia drugich. Największą miałem trudność w wysłowieniu; najmniejszy zarzut zbijał mię z tropu, a przytém czułem, że aby lekcye moje były korzystne, należało tłumaczyć biegle i na głos, tłumaczenie to przeplatać objaśnieniami, mogącemi wykazać te lub ową piękność, trafność tego lub owego wyrażenia; należało poprawiać, krytykować błędy mojego ucznia i wytknąć przyczynę téj poprawki; ale niestety! ja nigdy nie posiadałem tej łatwości, téj, że tak powiém, krasomówczéj płynności; zawszem był, jakto mówią, zawziętym kopaczem, mówię kopaczem, bo żadne wyrażenie nie oddałoby lepiéj ciężkości, powolności i mozołu w mojém nauczycielskiém postępowaniu.
„Wszakże nic straciłem odwagi; sądziłem że z czasem nabędę wprawy, że w następujących lekcyach dowiodę wiekszéj łatwości.... nadaremnie; że zaś nadewszystko byłem uczciwym, po upływie tygodnia otwarcie wyznałem mojemu uczniowi, iż dawać mu dłużéj lekcye, byłobyto po prostu okradać go.
— W rzeczy saméj, odrzekł mi naiwnie, uważam, że dzisiaj nie więcéj postąpiłem jak przy pierwszéj lekcyi.
„Zapłacił mi wiec ośm franków za ośm biletów, i rozstaliśmy się przejęci wspólnym dla siebie szacunkiem.
„Ten cios był przytłaczający, stanowczy; przekonał mnie o nicości korzyści, jakie czerpać mogłem z mojéj nauki; znowu wiec wpadłem w odrętwiałą bezczynność, powtarzając ulubioną moją cytację; omnia patienter ferenda (znośmy wszystko cierpliwie).
— „Tak upłynęło blizko cztéry miesiące. Jednego ranka wszedł do mnie gospodarz.
— „Panie Rekin, już tylko dwadzieścia franków pozostanie panu, skoro pan opłacisz ostatnie pół miesiąca, rzekł mi; przychodzę uwiadomić pana o tém, nie dlatego iżbym nie miał być spokojnym, niech mię Bóg broni! boś mi pan nic nie winien, owszem, ale wypada przecie abyś pan znał stan swoich interesów.
Skamieniałem.
Sądziłem, że za moje 720 franków, powinienem żyć rok, dwa lata, wieki!! Gospodarz sądząc po mojém zdumieniu, żem wątpił o jego poczciwości, pobiegł i w kilka chwil wrócił z ogromnym rachunkiem, obejmującym spis codziennych moich obiadów, na nieszczęście zbyt uciążliwych dla mojego worka, a które w najzupełniejszym roztargnieniu spożyłem.
Składając mi tę notatkę i dwadzieścia franków, gospodarz rzekł z godnością:
— Oto pańskie dwadzieścia franków, mości Rekin, nie przywykłem do podejrzenia, jeszcze jedenaście dni możesz pan mieszkać u mnie, boś pan z góry zapłacił; ale po upływie tego czasu wolę mieć innego lokatora.
I wychodząc zostawił dwadzieścia franków na komodzie.
Koło ściskającéj mnie fatalności coraz się bardziéj zwężało, ciągle jednaka niedołężność paraliżowała moje siły.
Ostatni szeląg z moich dwudziestu franków wydałem w wilię dnia, w którym gospodarz oświadczył mi, że gdy upłynęło już opłacone pół miesiąca, wypada abym mu z góry za następne zapłacił, albo téż wyprowadził się. To też uczyniłem.
„Jak istny filozof nigdy nie dbałem o moję odzież, spadała ze mnie niby jakie łachmany, trzewiki moje były przezroczyste, kapelusz przemienił się w jakiś przedmiot bez kształtu i nazwiska; od wczoraj już męczył mię głód, a nie wiedziałem gdzie dzisiaj zanocuję, bom już ani szeląga nie miał w kieszeni.
„Idąc na los szczęścia, przybyłem na Nowy most, i machinalnie dążąc wybrzeżami, z rozpaczy powtarzałem sobie ulubione maxymy klassycznéj filozofii; wówczas stanęły mi na myśli te nad któremi nieraz się zastanawiałem, można je zaś było praktycznie i niezwłocznie zastosować:
Nam ut quandoque moriaris, etiam invito positum est; ut quum voles, in tua manu est — quid in mora est? Nemo te tenet; evade, qua visum est! Elige quamlibet rerum naturae partem! Quam tibi praebere exitum jubeas! Haec nempe sunt et elementa, quibus hic mundus administratur, aqua, terra, spiritus! Omnia ista, tam causae vivendi sunt, quam viae mortis, etc. etc..
(Umrzeć mimo chęci, oto twój obowiązek; umrzeć skoro zapragniesz śmierci, oto twoje prawo. Dlaczegóż ociągasz się? Nikt cię nie wstrzymuje. Umykaj którędy ci najdogodniéj będzie; wybieraj w przyrodzeniu żywioł który pragniesz aby ci otworzył drogę. Trzy wielkie podstawy składające ogół rzeczy, woda, ziemia, powietrze, są zarazem źródłami życia i czynnikami śmierci, etc. etc.).
„Ta obszerna, wygodna i szczera nauka o samobójstwie, w owéj chwili wydała mi się mędrszą jak kiedykolwiek. Spojrzałem na rzekę płynącą po lewéj stronie: była spokojna, czysta i przy blasku słońca migała się najzalotniéj w świecie... To mię nęciło... Jednakże poszedłem daléj ku Elizejskim polom.
„Wkrótce usłyszałem w dali odgłos dzwonu kościelnego; nigdy nie byłem bigotem, ale ten dźwięk melancholiczny przypomniał mi cały mój zapas chrześciańskiéj moralności, i zarazem pokazał całą jéj próżność... wobec mojego obecnego położenia...
„Moralność ta, jakkażda moralność starożytnych mędrców, nakazywała wzgardę dla bogactw, rezygnacyę, nadzieję lepszego życia, wychwalała i zalecała ludzką braterskość, powiadając ludziom: — Bądźcie braćmi... kochajcie się nawzajem!... Niestety!... Niestety!... Wszakże ja tego tylko pragnąłem, aby mię kto uważał i kochał jak brata... aby mi powiedział: Nie masz przytułku? pójdź... oto twoje schronienie. Głodnyś? masz... jedz. Ale gdzież znaleźć takiego brata w Jezusie Chrystusie? Litość zależy od tego kto litościwym być może, nie zaś od tego kto litości błaga; kto chce jeść potrawkę z zająca, musi mieć piérwéj zająca.
W tym względzie przynajmniéj, przyznawałem wyższość nauce o samobójstwie; niezwłocznie było ją można wprowadzić w wykonanie, bo łatwa i nie przechodząca niczyjéj możności; jéj urzeczywistnienie nie zależy od woli i litości trzeciego; podług niéj zakończenie wszystkiego zależy jedynie i wyłącznie od własnéj woli człowieka... chwila tylko... a przechodzi się... do innego życia... I na honor! jakiekolwiek jest to życie, nie mogło być gorszém jak to, którego pozbyć się pragnąłem. Moralnie zatem byłem przekonany; mimo to jednak szedłem daléj. Mając po lewéj ręce poczciwą Sekwannę zawsze gotową... na każde moje zawołanie, uczułem w sobie jakąś spokojność, którą wszakże przerywały kiedy niekiedy gorączka i osłabienie, skutki trawiącego mię głodu.
Tym sposobem zaszedłem na Elizejskie pola; odgłos trąb i cymbałów mimowolnie zwrócił moję uwagę; obejrzałem się i obaczyłem kilka kuglarskich teatrów pod gołém niebem.
Na małém wyniesieniu urządzoném przed jednym z tych teatrów, przechadzał się pajaco i pan jego, zapraszając zgromadzone tłumy aby weszły w płócienną zagrodę, nad którą wisiała tablica z wyobrażeniem olbrzyma; w otwartą jego ogromną gębę dwaj ludzie zbrojni widelcami jak widły długiemi, wrzucali nieskończone mnóstwo pieczonych indyków, kiełbas, pasztetów i t. d.
„U spodu tej tablicy napisane było wielkiemi literami:

Żywy ludojad,
który to obec szanownego zgromadzenia zjada dziesięć funtów mięsa, pigęć funtów pasztetu, ser hollenderski i szescio funtowy bochenek chleba!!!

„Ciekawość przechodnia podburzona była do najwyższego stopnia; tłumy ludu tłoczyły się wkoło wzniesienia, na którém ogłaszano wystąpienie ludojada; dwa inne teatra były puste, a kuglarze współzawodnicy smutném okiem i zazdrośnie patrzyli na powodzenie sąsiada ludożercy.
Jakże piękném jest... łatwém... wygodném... i pożywném to rzemiosło ludojada! smutnie uśmiechając się rzekłem do siebie. — Oto mi szczęśliwy człowiek! Ah!... gdyby honorowe nagrody taką przynajmniéj zapewniały przyszłość!
„Szedłem daléj zostawiając za sobą kuglarzy, żywego ludojada i odgłos trąb, które wywołały we mnie drugą myśl pełną melancholicznej dumy:
— I mnie także przygrywały trąby!
„Nadeszła noc chłodna, lecz miła mimo zimowéj pory; przechodnie coraz bardziéj rzednieli, wkrótce postrzegłem żem sam jeden na ulicy; wtedy rozmyślając nad piękną teoryą starożytnych o samobójstwie, poszedłem nad brzeg rzeki, dosyć w tém miejscu wyniosły.
Nagle skutki głodu dotkliwie działać zaczęły, ogarnął mię rodzaj zawrotu, postanowiłem zakończyć życie... obróciwszy się zatem plecami do rzeki, wpadłem na wznak.
Świeżość wody musiała zapewne obudzić we mnie instynkt zachowawczy; machinalnie więc ratowałem się, i z wielkiém mojém zdziwieniem postrzegłem, że zamiast tonąć, owszem jakiś niewidzialny przedmiot utrzymał mię na powierzchni; ale gdym się znowu poruszył, zanurzyłem się z głową i mimo rozpaczliwych usiłowań albo może z ich powodu, czułem, że coraz bardziéj wikłam się pomiędzy oka obszernéj sieci. Woda dostała mi się do ust, zadławiłem się i prawie zupełnie straciłem przytomność.
Co się później działo?... niewiém; dosyć że albo pęd wody sieć zerwaną przez mój upadek, uniósł z przytrzymujących ją kołków, albo też nagłe moje poruszenia, mimo wiedzy ku brzegowi mię przybliżyły; kiedym przyszedł do siebie księżyc jaśniał przepysznie, ja zaś spoczywałem rozkosznie na brzegu rzeki w tém miejscu trawą porosłym. Korpus mój leżał na lądzie, nogi tylko mokły jeszcze w wodzie; ale podobnie jak Guliwer, byłem cały uwikłany w sieci. Kiedym się jak mógł wyplątywał, uczułem, że w koło mnie ciskają się rozmaite wilgotne i slizgie ciała, a skoro zupełnie odzyskałem zmysły, poznałem że to były bardzo piękne ryby.
Po upływie kwadransu, siedziałem na brzegu, przemokły aż do kości, lecz wolny już od sieci i uśmiechający się do tuzina dziwacznie rzucających się karpi i okoniów, wkoło mnie na trawie rozciągniętych.
Wyznaję, kochany Marcinie, że piérwszą myślą moją była radość z uniknionéj śmierci, drugiém zaś wrażeniem, które mi do reszty przypomniał żem zwrócony światu, był głód pożerający. Prawda, to prozaicznie, materyalnie, ale tak było w istocie... Skorom więc przy świetle księżyca spostrzegł świetny i srebrzysty brzuch okonia, wziąłem go... I... o zgrozo!... zagłuszywszy go uderzeniem gwałtowném jego głową o ziemię, zjadłem jeszcze drgającego... I cóż powiesz!... to surowe i tłuste mięso nie obudzało we mnie żadnego wstrętu, przeciwnie... połknąłem także bardzo pięknego karpia; jednakże jako człowiek przesycony, znudzony, wybredny, pożerając trzecią ofiarę, wybierałem co lepsze kawałki... z przezorną uwagą prawdziwego smakosza.
Ta uczta pokrzepiła mię nieco, ale drżałem z zimna; wtedy wdali na brzegu dostrzegłem światełko, otrząsłem się, i zawinąwszy w sieć resztę ryb (a raczej kradnąc je) ruszyłem w kierunku nocnego światełka; byli to flisy którzy, mając odpłynąć nazajutrz o świcie, gotowali smołę dla zalania nią niektórych części swojéj łodzi.
„Przyszedł mi wtedy pomysł, który mię samego zdziwił; nigdym nie dowiódł tyle dowcipu ani w moich łacińskich, ani francuzkich rozprawach. — Przedstawiłem się jako zapalczywy lubownik rybołóstwa, oświadczając, że gdym wyjmował sieć, głową w wodę wpadłem; o rzetelności moich zeznań, świadczyła dostatecznie ciekąca ze mnie woda i ryby które przyniosłem.
„Poczciwe flisy z całego serca mię przyjęli, pozwolili osuszyć się przy ogniu, i proponowali abym zostawał aż do dnia w ich kajucie. Tak dalece nawet posunęli swą gościnność iż mi ofiarowali siennik i manierkę pełną wódki; przyjąłem siennik, skromnie korzystałem z wódki i dobrze osuszony rozciągnąłem się w kajucie, mając głowę rozognioną przez wódkę i dziwne wypadki dnia który zakończyłem, że tak powiem, połowem samego siebie i wieczerzą złożoną z świeżych karpi i okoniów.
„Nie wiem dla czego ciągle stał mi na oczach ludożerca którego kuglarze pokazywali; w ówczesnym stanie gorączkowym umysłu mojego, wspomnienie to nasuwało mi myśli zarazem komiczne, szydercze i rzetelne.
— I dla czegóż niepokoi mię przyszłość moja?... rzekłem do siebie. — Mam na pogotowiu rzemiosło przewyborne. Ci kuglarze pokazują ludożercę, którego talent... dosyć mierny... (już jako artysta współzawodnik sądziłem o ludożercy) którego talent mniéj jak mierny, zasadza się jedynie na połykaniu wielkiego mnóstwa żywności, jest to po prostu człowiek dobrze głodny który je... i nic więcéj; to nic nowego, to pospolite; powiem śmiało że nieprzyjemny nawet jest widok tego szermierza, tego próżniaka (już nawet potwarzałem biédnego ludożercę), oddającego się oburzającéj żarłoczności. Czyliżby nie było rzeczą daleko nowszą, daleko ciekawszą i w lepszym guście... (patrz do czego mię zazdrość doprowadziła) pokazywać młodzieńca, obznajomionego ze starożytną literaturą, który otrzymał w uniwersytecie drugą honorową nagrodę... i razy trzydzieści laureat... który przez szczególny kaprys poświęca się interesującemu zatrudnieniu zjadania żywych ryb?... (Bom uczuł w sobie odwagę że dla wzniesienia się na gruzach sławy ludojada potrafię zjadać ryby żywe).
Dla czegóż więc nie miałbym jutro oświadczyć się z moim pomysłem jednemu z tych kuglarzy, którzy zawistném okiem patrzyli jak widzowie tłumem garnęli się do teatru tego niesmacznego ludożercy, tego żarłocznego intryganta? (Nakoniec szczerze zacząłem nienawidzić tego współzawodnika).
„Sąsiad wasz pokazuje Iudojada, powiem kuglarzom, odbiéra wam waszę publiczność; przywołajcie na powrót tę niestałą ciżbę, pokazując jéj już nie ludojada, ale coś ciekawszego jeszcze, zjadającego ryby.... żywe. Co większa! zawołałem uniesiony zapałem pobudzonéj wyobraźni, co większa, pokażcie im człowieka — rybę... który żyje w wodzie... a zamiast rąk... ma płetwy... Patrzcie, moi panowie, co to będzie za efFekt! jaki obraz wystawicie obok obrazu waszego spółzawodnika, oto człowieka mającego płetwy zamiast rąk, zanurzonego w ogromnej kadzi, i pożywającego wszelkiego rodzaju ryby! Śmiało, bez zbytecznéj pychy i sumiennie wyznać można, moi panowie, że dla znęcenia publiczności... ludojad niczém jest w porównaniu z człowiekiem-rybą!
„Projekt mój oczarował mię; obiecał mi przyszłość spokojną i bezpieczną. W piérwszém uniesieniu nie widziałem żadnych przeciwności. W istocie, cóż wielkiego posiedzieć w wodzie podczas wystąpienia?... byłaby to tylko nieco przydługa kąpiel... W miarę rozmyślania wniosłem że za pomocą pargaminowych futerałów, wyrobionych w kształcie płetw i lazurowo niebieskim kolorem obciągniętych, ukrywszy w nie moje ręce, i przymocowawszy do pleców za pomocą gorsetu z białéj stalowéj łuszczki, możnaby w półcieniu sprawić niejakie omamienie. Projekt ten był jeszcze zapewne nieobrobiony i dopiero naszkicowany; ale, jeżeli kuglarze, zbyt biegli w tym rodzaju przemian, mają choć trochę dowcipu, to zapewne rozwiną mój pomysł i uczynią go jednym z najkorzystniejszych.
„Wśród tak dziwacznych urojeń, usnąłem; nadedniem flisi przebudzili mię. Pożegnawszy tych poczciwców, wyszedłem, unosząc z sobą resztę ryby... Wczorajsze myśli o zamierzoném współzawodnictwie z ludojadem powtórzyły się, i dziś w nich nic nie znalazłem tak bardzo szalonego i niedorzecznego, owszem były jak mi się zdawało praktyczne, rozsądne i możliwe.
„Pokonywając zatem wrodzoną bojaźliwość, poszedłem ku koczującym powozom, gdzie zamieszkiwali skoczkowie, sąsiedzi ludojada.
„Osądź jaka była moja radość, jakie upojenie, kiedy po całogodzinnéj rozmowie z ojcem Boulingrin, artystą-akrobatą i mistrzem boksowania, bo tak się tytułował, postrzegłem że z zapałem przyjmuje mój projekt.
„Przekonawszy się naocznie że zjadłem karpia i okonia, szanowny akrobata zaproponował mi to niesłychane wynagrodzenie:
Dwadzieścia pięć su dziennie.
Żywność i mieszkanie.
Sporządzanie płetw.
„W tydzień późniéj, gdy już ojciec Boulingrin dowcipnie przygotował płetwy, wywieszono na oponach naszego płóciennego szałasu wspaniały obraz przedstawiający mię wychodzącego do połowy z wielkiego stawu, z rozwiniętemi płetwami i trzymającego w zębach jakąś fantastyczną rybę. U spodu tego obrazu czytano następne pompatyczne ogłoszenie, którego część naukową, jeograficzną i historyczną, ja zredagować dopomogłem:

Człowiek-ryba

złowiony przez Mameluków Egipskiego Paszy na rzece Nilu, położonéj w kraju Faraonów i piramid. Zjawisko to żyje tylko w wodzie, karmi się zaś jedynie żywemi rybami; zamiast rąk ma płetwy, których dotykać wolno tylko wojskowym i damom, tym uprzywilejowanym we Francyi istotom. (Wyznaję z pokorą że zaszczyt tego przemówienia do płci pięknéj i sławy kraju, należy się ojcu Boulingrin).
To zjawisko nadzwyczajne czterema językami odpowiadać może na łaskawe pytania prześwietnéj publiczności. Cztery te języki zaś są: łaciński, grecki, francuzki i Nilowo-egipski.
Umówiliśmy się z ojcem Boulingrin, że wprzypadku gdyby kto z publiczności zagadnął mię po egipsku, odpowiem mu dziwnym językiem mojéj własnéj kompozycyi, a tym sposobem nieroztropny zagadujący wpadnie koniecznie w podejrzenie, i wkrótce nawet przekonany będzie, że nie zna wcale prawdziwie Nilowo-egipskiego języka.
Obraz nasz wywarł cudowne skutki; ludojada z pogardą porzucono dla człowieka-ryby (doznałem jednak jakiegoś wyrzutu z powodu tego tryumfu) a piérwsze moje wystąpienie przyniosło ogromny dochód, bo trzydzieści dwa franki pięćdziesiąt centymów.
Od tego czasu przywykłem do obowiązków człowieka-ryby; w tym charakterze towarzyszyłem ojcu Boulingrin w jego wędrówkach, aż do dnia w którym on zamieniając koczujące życie na byt mniéj ryzykowny, zaprojektował mi abym wszedł z la Levrasem w umowę na tychże samych warunkach; przystałem na to, i właśnie kiedym przybył do nowego pryncypała mojego, po raz piérwszy ujrzałem cię kochany Marcinie; byłeś wówczas dzieckiem.
Poczynając od téj epoki, życie moje jest ci znane; teraz zaś ze szczegółów, które ci przesyłam, poznasz je całe.”

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Taka była przeszłość Leonidasa Rekina, człowieka-ryby, który przybył zwiększyć skład trupy la Levrassa.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: Seweryn Porajski.