Przejdź do zawartości

Marcin Podrzutek (tłum. Porajski)/Tom I/1

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Marcin Podrzutek
Podtytuł czyli Pamiętniki pokojowca
Wydawca S. H. Merzbach
Data wyd. 1846
Druk Drukarnia S Strąbskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Seweryn Porajski
Tytuł orygin. Martin l'enfant trouvé ou Les mémoires d'un valet de chambre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


WSTĘP.

1.
Podwójne łowy.

Okolica Solonii, w któréj rozciągają się z północy ku południowi departamentu Loiret, Loir i Cher, tworzące część tak zwanéj niziny Soldry, nosi na sobie właściwe piętno. Ujrzysz tu same prawie obszary niezmiernych lasów jodłowych, gdzieniegdzie przerznięte wielkiemi płaszczyznami piasku, lub torfowéj ziemi, w czasie przyboru rzek i strumieni zawsze prawie wodą zalane. Daléj znowu obaczysz rozległe stawy, otoczone gęstemi krzaki tataraku i kwitnącego sitowia, ponad któremi krążą kuliki, czajki, i inne wodne ptastwo. Tu i owdzie tylko zielona łąka, wyglądając z pośrodka gęstych krzaków młodocianego dębu, urozmaica jednostajność tego krajobrazu.
Trudno wyobrazić sobie melancholijną ciszę tych okolic, których horyzont ograniczają czyli raczéj tworzą rozłożyste lasy jodłowe; czasami tylko zakłóci ją uderzenie siekiery obalającéj drzewo, ale i ten odgłos wnet tonie w głuchém milczeniu. Lecz skoro wiatr zawieje, skoro się tylko poruszy, wtedy trące się wzajem gałęzie drzew z trzaskiem szeleszczą, a las szumi długo, ponuro, niby dalekie bałwany rozhukanego morza. Chceszli napawać się widokiem majestatycznym, wyjdź za las i przypatrz się zachodowi słońca, kiedy powoli kryje się po za niedoścignione okiem, gładkie jak morze i tylko różowém zielem lub zieloną trzciną pokryte równiny, któremi powiéw wieczornego wiatru, niby zielonemi kwiatami zasłanym kobiercem łagodnie porusza.
Drapieżne ptaki, ci zwykli mieszkańcy wielkich samotnych lasów, sępy, orły, sokoły i jastrzębie żyją tu równie gromadnie jak i ptastwo wodne.
W zimie szczególną cechą téj okolicy jest jednostajna i posępna zieloność tych sosnowych i dębowych lasów, miejscami tylko przeplatanych młodemi zawiłami jodły lub brzozy, i wśród których znajdują się zawsze łożyska lisa, sarny lub wilka; gdzie często zabiegają jelenie i dziki sąsiednich lasów.
To téż ta okolica jest obiecaną ziemią myśliwych i ukradkowych łowców, bo tu napotkasz obficie zająca, czerwoną kuropatwę i bażanta, znajdziesz takie mnóstwo królików, że począwszy od zamożnego właściciela wioski, któremu ogryzają młode drzewka, aż do ubogiego rolnika, któremu lichą rolę pustoszą, wszyscy wytępiają ich jak dotkliwą plagę kraju.
Przy końcu października 1845 roku, w piękny dzień jesienny, dwa rozmaitéj powierzchowności orszaki ciągnęły naprzeciw siebie środkiem obszernéj równiny, od północy drobnemi krzaczki zarosłéj a zakończonéj rozległym, nieprzejrzanym lasem.
Jeden orszak składał się z konnego myśliwca i dwóch pieszych służących, prowadzących na smyczach około trzydzieści zesforowanych psów, najczystszego angielskiego pomiotu (Fox-Hounds) z czarnym, gdzieniegdzie tylko biało lub pomarańczowo nakrapianym włosem. Myśliwiec jechał stępo przewodnicząc psiarni, która dzięki karcącemu harapowi obu pieszych służalców, niby tylną straż stanowiących, postępowała za nim w najdoskonalszym porządku.
Myśliwiec, człowiek blizko sześćdziesiątletni, miał cerę brunatną, czarne, ogniem płonące oczy i włos siwy; ubrany był w strzelecką czapkę z lakierowanéj skóry, bronzowy surdut z jasno-niebieskim kołnierzem, u kołnierza i kieszeni obszyty srebrnym galonem, bóty ze sztylpami i ciemne aksamitne spodnie. Psiarkowie zaś mieli na sobie podobną liberyą, ale miejsce bótów zastępowały u nich wysokie z czerwonawéj skóry kamasze, a przez piersi spadały im połyskujące mosiężne trąbki myśliwskie.
Drugi orszak, jadący naprzeciw piérwszemu, tworzyło cztérech konnych żandarmów, mając na czele wachmistrza, o którego godności świadczyły błękitne, jedwabne, srebrem przeplatane akselbanty.
Byłto człowiek dobrze już podżyły, którego oblicze przedstawiało dziwną mieszaninę głupoty i zarozumiałości. Pan Beaucadet dowodzący wachmistrz departamentalnéj żandarmeryi, z napuszystą miną osadziwszy trójgraniasty kapelusz na śpiczastém czole, na którém sterczały gęste wypukłe brwi, z nosem w górę zadartym, z faworytami wpółksiężyc podgolonemi, z piersią pod błękitnym mundurem i żółtemi liderwerkami wyprężoną, w biodrach ściśnięty pendentem ogromnéj szablicy, poważnie utkwiwszy nogi w wielkie palone bóty, wsparł prawą rękę na biodrze i wolnym krokiem nadjeżdżał, kiedy niekiedy dumném spojrzeniem mierząc siebie i świtę.
Była to, że tak powiémy, urzędowa postać pana Beaucadet: który, jak się sam nieraz chlubił, był jeszcze bardzo miłym człowiekiem, bo mimo dojrzałego wieku, nie wyrzekł się jeszcze chęci przypodobania się, a sława jego miłostek rozlegała się od Salbris aż do Romorantin; że zaś obywatelskie i zarazem wojskowe obowiązki pana Beaucadet, nieczułego narzędzia prawa, zniewalały do zachowywania pewnéj powagi, przeto dla tajemnych miłostek przybierał charakter obłudnego a niesfornych obyczajów wiejskiego sołtysa. Słowem, postać pana Beaucadet przedstawiała doskonały obraz dumnéj i zadowolonéj z siebie głupoty.
Ponieważ strzelcy i żandarmi dwoma, naprzeciw siebie wiodącemi drogami nadjeżdżali, koniecznie zatém spotkać się musieli w pobliżu młodych zarośli graniczących z gęstym lasem i otwartą równiną.
— Ach! otoż i pan Beaucadet, rzekł z widoczną niespokojnością stary myśliwiec do swych dojeżdżaczy, zatrzymując konia u krzyża na roztajnéj drodze; wypada grzecznie powitać tak zacnego żandarma, bo widzicie, chłopcy, żandarma wszędzie się wita; on to bowiem w niedzielę pełni po szynkowniach policyjną służbę.
Pan Beaucadcet wkrótce nadjechał, wstrzymał konia obok starego myśliwca, a obracając się ku niemu, zarozumiale, poważnie i zarazem żartobliwie spytał:
— O! ho! już widzę, zamyślacie, ojcze Latrace, ścigać dzikiego zwierza przez wszystkie góry i doliny tego lasu?
— Zbytek grzeczności, mości Beaucadet, odpowiedział myśliwiec przykładając rękę do daszka swojego kaszkietu; zwierzę które ułowić zamierzamy nie jest tyle dzikie, jak raczéj chytre.... myślimy poprostu założyć na lisa, i mam nadzieję że nam nie ujdzie, skoro tylko przybędzie pan hrabia, jego syn i całe towarzystwo.
— Ach! więc tutaj macie się zebrać?
— Tak, panie Beaucadet, i dla pana który, jak głoszą, miłujesz płeć piękną, znajdzie się w towarzystwie pana hrabiego świeża i ładna zwierzynka.
— Mężczyzną jestem, dla tego téż wymawiać się nie mogę nieznajomością praw.... miłości, napuszyście odrzekł pan Beaucadet, dumny, że mógł przytoczyć ten prawny ustęp, który często powtarzać lubiał. Ale o jakiéjżeto zwierzyńce wspomniałeś, ojcze Latrace?
— Są to sąsiadki pana hrabiego, pani Wilson i jéj córka.
— Aha! to te Amerykanki, siostra i siostrzenica tego grubego jak beczka jegomości, co to niedawno przybył w nasze strony... powiedział pan Beaucadet, zalotnie mocując na głowie trójgraniasty kapelusz. Obaczymy..... mówią, że nieszpetne sobie; pojadę zawizować świadectwa tych Amerykanek i sprobuję... nieco rzucić na nie okiem zukosa.
— To pan widzę myślisz zaniedbać tę małą Bruyère? ze złośliwym przycinkiem odrzekł stary strzelec.
— Kto to jest, ta jakaś Bruyère? lekceważąco spytał Beaucadet. Bruyère? ta co pasie indyki na folwarku Grand-Genevrier, ta mała dziewczyna, nie większa od mego botforta, co z swém wielkiém obłąkaném okiem i wieńcem na głowie wygląda jak istna waryatka, a którą ci głupcy Solończycy mają za małą czarownicę lub coś podobnego? No, ojcze Latrace, chyba mniemasz żem godzien należeć do dwunożnéj trzody téj pasterki, skoro mi takie rzeczy prawisz.
— Cóż znowu, mości Beaucadet? z drwiącą spokojnością odpowiedział stary myśliwiec, dajże pan pokój, taki znawca i lubownik, a zapiera się. Przecież sam nieraz, ani dziesięć razy słyszałem jak pan utrzymywałeś, że na kilkanaście mil wkoło nie masz milszego dziewczęcia jak ta Bruyère, mimo jej nizkiego wzrostu?
— Nadużywałem waszéj łatwowierności, ojcze Latrace.
— Hm, mówią jednak w okolicy, że widywano jak pan wachmistrz w tych wielkich bótach, ciągnąc konia za sobą, biegałeś po łące aby dopomódz małéj Bruyère w spędzaniu jéj indyków?
— Ja?
— Tak, mości Beaucadet, dodają nawet, że raz, kiedyś pan chciał mimo woli małéj Bruyère, poswywolić z nią trochę, dwa największe indyki, o których mówią, że je zaczarowała, a które są tak złe że bronią jéj jak psy, skoczyły panu do oczu; a nawet nos panu straszliwie pokaleczyły, mimo żeś pan dzielnie pałaszem odpierał razy ich dziobów; a tymczasem mała Bruyère, śmiejąc się na całe gardło, uciekła.
Pan Beaucadet zmarszczył brwi, podniósł wyżéj swój zadarty nos, i przybierając niby żartobliwy uśmiéch, odrzekł zwykłym sobie poważnym głosem:
— A to coraz pocieszniéj! Ja, ja miałem walczyć z indykami, miałem być od nich pokonany i podziobany, bom chciał poswawolić z jéjmościanką ich pasterką! — Dosyć tych żartów stary figlarzu; mówmy o czém inném. A więc pan hrabia powrócił? Czy długo zabawi w tych stronach?
— Na honor, nie wiem; pan hrabia zwykle mało mówi; skoro powie: zrób to! prawie nic więcéj nie doda; zbyt to dumny i surowy człowiek.
— On! pan hrabia! bardzo wierzę — z uczuciem zadziwienia zawołał pan Beaucadet. Jestto wzór ziemskiego właściciela, nie więcéj jak działowa kula czuły na każde jeżeli, lecz, ach! o Boże! zawsze opierający się na swojém prawie, słuszności i własności. O! ten człowiek nie robi ceremonii, i już ze dwadzieścia razy sprawił mi przyjemność, że tych urwisów Solończyków pakować kazał do aresztu, za to, że w jego lasach suche gałęzie zbierali... Czcigodny to mąż, nie dla swoich suchych gałęzi, ale dla szacunku saméj rzeczy... Tak jest, ja cię poważam! ty surowy dziedzicu! — silnie niby wzdychając dodał pan Beaucadet. A jeżeli znowu chce, jaki wyraz umie nadać swéj twarzy! Są ludzie gotowi kosztem własnéj kieszeni opłacić przyjemność posiadania takiéj powierzchowności, byleby złoczyńcy przed niemi drżeli. Przyznaj sam, ojcze Latrace, że obok hrabiego, młody wice hrabia, jego syn, wygląda jak niewieściuch.
— Prawda, że pan hrabia, nie ma w sobie tego co to nazywają delikatnością; jednak jestto człowiek sprawiedliwy: choć nikomu nie przepuści, ale niesłusznie też nigdy nie karci. A przytém mówią; że dawniéj miał być bardzo dobrym, i że w uprzejmości nikomu wyprzedzić się nie pozwalał.
— Pan hrabia... dobry człowiek?... nadużywasz mojéj szczerości, ojcze Latrace.
— Tak dalece był dobry, że dla tego okazał się aż za słaby...
— Pan hrabia... słaby?... nadużywasz mojéj łagodności, ojcze Latrace.
— Lecz ni ztąd ni zowąd pan hrabia nagle z baranka przemienił się w wilka.
— Pewno mu musiano za nizko przystrzydz wełnę?
— Być może; zresztą namiętnie lubi polowanie, a ta namiętność starczy za wszystko, śmiejąc się rzekł Latrace.
— Dodajmy, że każdy myśliwy okrutnym jest dla łotrów, którzy ukradkiem w cudzych kniejach polują; czego najlepszy dowód mamy na tym nikczemniku Béte-puante[1] jak się słusznie nazywa; ale niech się chwali jak chce, że mi się ciągle wymyka... chyba nie będę wachmistrzem Beaucadet, jeżeli go prędzéj lub późniéj nie dostanę w moje ręce.
— I dobrze pan uczynisz — rzekł strzelec, a po twarzy jego przebiegł wyraz niespokojności; bardzo dobrze, hrabia panu mocno będzie za to obowiązany, bo téż łowy passyami lubi.
— Dalibóg! zawczoraj przyjechał, a dziś już jest na polowaniu.
— Co pan chcesz, panie Beaucadet; już blizko ośm miesięcy, jak ani hrabia, ani jego syn nie dotknęli się broni, nie zasłyszeli odgłosu myśliwskiéj trąbki, bo w marcu jeszcze, zaraz po zamknięciu polowania ztąd odjechali... inaczéj, mości Beaucadet, panbyś pewno nie zrzekł się przyjemności spisania protokułu, gdyby kto po 12 marca polował.
— To też szczycę się i chlubię tém, że umiém wzbudzić szacunek dla prawa, którego jestem uosobieniem. Z dniem 12 marca zamykają się łowy, każdy winien o tém wiedziéć, bo jak mówi prawodawca: nieznajomość prawa nikogo nie uniewinnia... wytrawny to był człowiek ten prawodawca!.. nawiasowo i z figlarnym uśmiechem dodał pan Beaucadet; ja, to co dzień powtarzam tym hołyszom, solońskim wieśniakom, kiedy mi płaczliwym głosem mówią: „Ależ, panie Beaucadet ja nie wiedziałem, że tego robienie wolno. Ja nie mogę znać prawa, bo mi go nigdy nie odczytywano, a sam czytać nie umiem.”
— W rzeczy saméj skoro kto czytać nie umie — powiedział stary myśliwiec potrząsając głową, — a skoro mu prawa nigdy nie odczytywano... to jakże ma je znać?
Jeden żandarm z orszaku, stary wojak rubasznéj, otwartéj miny, zdobny blizną na twarzy, szewronem na ramieniu, i czerwoną wstążeczką w pętlicy, nieraz już wciągu rozmowy swego przełożonego z myśliwym, wzruszył ramionami, a na końcu korzystając z przywileju jaki mu nadawała, lub na jaki pozwalała długoletnia służba, nieco z przyganą odezwał się do wachmistrza.
— Ale my tu czas na gawędce tracimy, a obława nasza zupełnie chybić może.
— Cicho w szeregu!... rozkazująco zawołał pan Beaucadet przez ramię spoglądając na przerywającego mu żołnierza.
— Warto téż było trudu... kazać nam nabijać karabiny i pistolety! — mruknął nieukontentowany stary wiarus.
— Obława? nabita broń? — rzekł zdumiony strzelec. — O! rozumiem, dodał po chwili, — pewno wpadliście panowie na ślad jakiego łotra, jakiego wykradacza zwierzyny.... a może Bêtepuanta?....
I znowu na twarzy starego myśliwca zabłysła lekka obawa.
— Łotra? wykradacza?.. pogardliwie rzekł wachmistrz — Ej, cóż znowu!... zwierz którego ja chcę osaczyć tak się ma do łotra lub kontrabandzisty, jak dzik lub wilk do lisa, którego upolować zamyślasz, ojcze Latrace — dodał pan Beaucadet; ale ja się nie spieszę z założeniem sieci, a to dla pewnych powodów.
Nim przystąpimy do dalszego ciągu naszéj powieści, przypominamy czytelnikowi, że scena obecna miała miejsce prawie obok gęstych zarośli, ponad któremi wznosił się wysoki las jodłowy.
— Ścigasz pan zatém jakiegoś wielkiego złoczyńcę? spytał myśliwy.
Pan Beaucadet, któremu nagle coś na myśl przyszło, zamiast odpowiedziéć, zapytał myśliwca:
— W któréj części lasu będziecie polowali?
— Nasz lis jest w drugiéj części lasów Aubepinu.
— A to podobno tam gdzie te wielkie skały i największa gęstwina? z zajęciem dokończył wachmistrz.
— Tak panie Beaucadet, prawdziwa knieja dzików... na pańskie usługi; taka gęstwina, że i psom trudno tam będzie dostać się...
Po krótkim namyśle wachmistrz zawołał:
— Mój zbieg pewnie jest tam, nie gdzieindziéj! Dziś rano o świcie jeden leśnik widział w tamtéj stronie człowieka w łachmanach, którego rysopis zgadza się zupełnie z moim zbójcą, a że nie ośmieli się wyjść z lasu wśród białego dnia, przeto równie pewny jestem że go schwycę, jak ty, ojcze Latrace, że osaczysz swego lisa.
— Skoro tak, panie Beaucadet, na cóż czekacie, na co odwlekacie poszukiwania?
— Czekam na jednego z moich ludzi, który mię o rozpoczęciu obławy zawiadomi; wtedy z trzech stron obstawimy mojego zbójcę i zapędzimy go ku brzegowi lasu gdzie ja z moimi żandarmami czuwać będę.
— I od kiedyżto w naszéj okolicy znajduje się zbójca?
— Widzę że od kilku dni nie musiałeś być w Salbris?
— Nie.
— Dla tego téż nie czytałeś u burmistrza rysopisu tego złoczyńcy?
— Nie, panie Beaucadet.
— No, to ja ci go przeczytam. Skoro go spotkasz, przy pomocy twych dojeżdżaczy będziesz mógł go przytrzymać. — Słuchajże ojcze Latrace i wy chłopcy słuchajcie — dodał pan Beaucadet, obracając się do przystępujących bliżéj dojeżdżaczy.
Tu wachmistrz wydobył papier z olstrów i czytał co następuje.

Rysopis tak zwanego Bamboche.

— Szczególne nazwisko, rzekł Latrace.
— Sprawiedliwość nie znając go pod prawdziwym nazwiskiem, zniewolona jest zniżyć się do tego stopnia, że obecne tylko ogłasza — odpowiedział pan Beaucadet, i czytał daléj:
„Więźniowi temu, którego prawdziwa nazwa ani poprzednie życie nie jest znane, udało się, w nocy z 12 na 13 października, ujść z więzienia w Bourges, gdzie zamknięty był jako obwiniony o podwójne morderstwo. Wszelkie okoliczności naprowadzają na myśl, że zbrodzień znalazłszy schronienie w lesie Romorantin, gdzie tylko co nie został pojmany, zaszedł do lasów i borów rozciągających się w okolicy Vierzon, Salbris i Laferté-Saint-Aubin.
„Obwiniony, ma lat około trzydziestu, herkulesową siłę i niezwykłą śmiałość, wzrostu pięć stóp siedm cali i dwie linie, włosy mimo młodego wieku prawie siwe, brwi ciemne, czoło szerokie, otwarte i nieco łyse, oczy szare i okrągłe, nos orli, usta zwyczajne, brodę czworokątną, twarz długą, policzki mocno wystające, cerę czerwoną”.

Szczególne znaki.
„Zbieg ten ma na lewéj piersi błękitne i czerwone wykłócie, przedstawiające dwa serca strzałą przeszyte, nad niemi trupią główkę, a pod spodem dwie skrzyżowane szpady związane czarną wstążką, na któréj wypisane są czerwonemi literami następujące wyrazy:
Baskina aż do skonu.

Jéj miłość, lub śmierć.

15 Lutego 1826.”
— Baskina? i to także jakieś dziwne nazwisko, przerwał myśliwiec.

— Nazwisko, zaiste godne wyrycia na piersiach, złoczyńcy zwanego Bamboche, odpowiedział żandarm, Baskina[2]! To mi nazwisko!
— I potém, sam pan przyznaj, mówił znowu myśliwy, że skoro Bamboche jeszcze w roku 1826 poprzysiągł pannie Baskinie dożywotną miłość, to bardzo młodo musiał się zakochać, bo kiedy teraz ma lat trzydzieści, to chyba tę dozgonną miłość zaprzysiągł w dziesiątym lub dwunastym roku życia.
— Złoczyńca wcześnie się zakochał, — nie dziwi bo téż wczesne miłostki najczęściéj do złego prowadzą; poważnie rzekł pan Beaucadet i przystąpił do dalszego wyliczania szczególnych znaków objętych rysopisem zbiega.
„Na prawéj jego piersi znajduje się również drugie czerwone i czarne wykłócie, przedstawiające dwie złączone ręce, pod któremi podpisano:

Przez całe życie braterska przyjaźń

dla Marcina.

10 Grudnia 1825.”
— Do licha! pan Bamboche jeszcze pierwéj zawarł związki przyjaźni aniżeli miłości, zawołał Latrace.

— Musi to być taki zbój jak i on, wychowali się zapewne u jakiego starego rabusia... Oni tam już z piersi mamki zbrodnię wyssali!.... nauczyli się też czego dobrego niepoczciwce! odpowiedział wachmistrz, i znowu czytał daléj:
„U spodu tych wyrazów dostrzedz można jakąś szczególną pręgę, która najwłaściwiéj da się przyrównać do karbu piekarskiego; na téj prędze tworzącéj podwójną niebieską linię, znajduje się pięć małych czerwonych, ukośnych i nieregularnych nacięć, mających blizko czwartą część całéj długości.
„Nieco poniżéj piątego żebra, z prawéj strony piersi, widać bliznę z postrzału, a dwie głębokie blizny, pozostałe po ranach ostrém narzędziem zadanych, w dwóch miejscach przerzynają jego prawą rękę.
„Kiedy tego zbiega po raz ostatni w Romorantin widziano, miał na sobie krótką, niebieską, poszarpaną bluzę, stare spodnie pąsowe, jak noszą żołnierze z piechoty, jednę nogę obwinął łachmanami, druga zaś była bosa; w jednéj ręce trzymał zawiniątko okryte kraciastą chustką od nosa, w drugiéj potężną sękatą pałkę którą się podpierał”.
Pan Beaucadet przeczytawszy powyższy rysopis, wetknął go znowu w olstra, i rzekł do myśliwca który od kilku chwil stał zamyślony.
— Spodziewam się, że mego zbójcę łatwo poznać można; niepodobna, ojcze Latrace, abyś swoję zwierzynę chciał brać za moję; ale o czémże, u djabla, tak dumasz?
— Myślę, powoli i z widoczném zadziwieniem odrzekł stary strzelec, że to jakiś szczególniejszy wypadek.
— Jaki wypadek?
— Ze pański zbójca ma wykłótą na piersiach braterską przyjaźń dla Marcina.
— Cóż w tém tak dziwnego ojcze Latrace?
— Hm... bo nowy pokojowiec którego pan hrabia z sobą przywiózł... nazywa się Marcin.
— Do pioruna!... zawołał pan Beaucadet, unosząc się z zadziwienia, na strzemionach.
Po chwili namysłu, dodał żandarm, znowu zwracając mowę do myśliwca:
— A więc nowy pokojowiec pana hrabiego de Riveau, nazywa się Marcin?
— Tak jest.
— Od jak dawna zostaje on w służbie u pana hrabiego?
— Sądzę, że od niedawnego czasu.
— Czyś go widział, ojcze Latrace?
— Widziałem wczoraj wieczór, przyniósł mi rozkazy hrabiego.
— Jakże on wygląda? słuszny? nizki? tłusty? szczupły?
— Piękny i dorodny mężczyzna.
— Ile może miéć lat?
— Tak, około trzydziestu... nie więcéj.
— Jakich oczu? nosa? czoła? ust? brody? szybko pytał wachmistrz.
— Słowo daję, panie Beaucadet, że nie wiem, nie przypatrzyłem się mu tak dobrze, iżbym ci mógł dać dokładny jego rysopis. Już ciemno było kiedy przyszedł do psiarni, i widziałem go tylko przy świetle latarki.
— I mówisz ojcze, że dopiéro niedawno zostaje w służbie pana hrabiego?
— Zapewne, bo kiedym dziś rano przyszedł po mego konia, rzekłem do koniuszego: pan hrabia widzę ma nowego pokojowca? — Zapewne nowego, odpowiedział mi koniuszy.
— Mogę zatém bardzo znakomitą usługę wyświadczyć sprawiedliwości, z namysłem powiedział pan Beaucadet; poprzednie życie mojego zbójcy zupełnie jest nieznane, dobrocią więc lub gwałtem zmuszę do zeznania tego Marcina, którego imię mój zbieg ma wyryte na piersi jako pomnik przyjaźni, i...
— Cierpliwości, panie Beaucadet rzekł myśliwiec przerywając wachmistrzowi, przypomnij pan sobie przysłowie: Niejeden osioł na jarmarku.... nazywa się Marcin; dlaczegożby to, co się stosuje do osła, (nie przymierzając) nie miało się stosować do pokojowca? a potém....
— Cóż potém?
— Zważ pan, że hrabia tak surowy, tyle wymagający po swojéj służbie, nie przyjmie do siebie nikogo, aż pierwéj zasiągnie o nim jak najdokładniejsze wiadomości.
— Cóż stąd?
— Czy pan mniemasz, że człowiek uczciwy, jakim zapewne jest pan Marcin, człowiek zostający w służbie u pana hrabiego, może być przyjacielem zbójcy, którego pan szukasz?
— Obława już rozpoczęta, zawołał pan Beaucadet, przerywając myśliwcowi; bo oto i Ramageau nadjeżdżał.
— Wyżeł? spytał Latrace.
— O! nie, to mój wiarus w palonych bótach, na koniu, odpowiedział Beaucadet, zdala pokazując cwałem nadjeżdżającego żandarma.
— A, no! pomyślnych łowów, panie Beaucadet, rzekł myśliwiec.
— Czy tak? a ja właśnie na was liczę ojcze, bo myśliwi dopomagać sobie powinni. Mam nadzieję że przyjdziecie mi w pomoc, gdybyście mojego zbiega spotkać mieli.
— To się rozumie, panie Beaucadet, a że pan, tu na brzegu lasu zostajesz, chciéj przynajmniéj krzyknąć porządnie w razie gdy mój lis tu wyskoczy i zechce się dostać na równinę....
— Bądź pan spokojny, przeczuwam, że mi łowy pójdą pomyślnie, a może nawet uda mi się podwójny połów, jeżeli przy jednéj sposobności schwycę tego łotra kontrabandzistę, tego urwisa Bête-puanta, który mi się dotąd ciągle wymyka.
Na tę pogróżkę, któréj przedmiotem był kontrabandzista, myśliwiec nie mógł ukryć lekkiéj obawy; uszła ona jednak baczności wachmistrza, całkowicie zajętego przypatrywaniem się galopem nadjeżdżającemu żandarmowi.
Po chwili myśliwiec odezwał się znowu:
— Bo to widzisz pan, na łowach należy myśléć tylko o ściganém zwierzu,.... inaczéj człowiek wraca do domu z próżnemi rękami: upoluj dzisiaj wilka; to jutro będziesz mógł zapolować na lisa.
— Dajże sobie pokój! ojcze Latrace, jesteś stary bywalec, a zapominasz że na obławie strzela się do wszystkiego co tylko wypadnie na nasze stanowisko.... bądź do królika, bądź do jelenia. Jeżeli zatem wypadnie na mnie Bête-puante, to skosztuje moich żelaznych bransoletek. Wiem ja dobrze, że tego łotra wspierają w okolicy, że chultaje solońscy chłopi dopomagają mu w ukrywaniu się i nigdy go nie wydają, bo słychać, że ma miéć jakieś tajemnicze sposoby od gorączki; ale łotr dosyć się już nabujał, czas go w klatkę wsadzić.
W téj chwili zpośród zarośli stykających się z lasem, dał się słyszéć przeraźliwy, głośny i przeciągły krzyk ptaka.
Stary strzelec poczerwieniał i zadrżał.
Wachmistrz zdziwiony tym nagłym krzykiem, podskoczył na siodle, i ciekawym wzrokiem powiódł po zielonych i gęstych wierzchołkach jodeł. To poruszenie sprawiło, że nie dostrzegł ani pomieszania strzelca, ani lekkiego drgania gałęzi w najgęściejszéj stronie młodszych zarośli, przylegających do rozstajnéj drogi; ale téż w jednéj chwili ustało tam wszelkie poruszenie.
— Był to jakiś osobliwszy krzyk, rzekł pan Beaucadet.
— Alboż to pannie poznajesz krzyku solońskiego orła? spokojnie zapytał Latrace. Patrzno pan, jak to on tam leci do swojego gniazda, bijąc skrzydłem po wierzchołkach dębów. Jak pysznie rozwija swe żagle!
— Gdzieto? ojcze Latrace, gdzie?
— O! tam; czy pan nie widzisz, na lewo obok téj krzywéj jodły? O! o! znowu wzbija się w górę. Patrz pan... patrz...
— Jestem jak ociemniały, nie mam wzroku strzelca jak ty ojcze. Gdyby to był mój zbójca, albo ten łotr Bête-puante, oho! o sto kroków poznałbym go. Ale otoż i Ramageau, dowiemy się zaraz o obławie.
W rzeczy saméj żandarm, którego od kilku chwil na równinie widziano, nadjechał i połączył się z orszakiem; koń jego ciężko dyszał, i cały był pianą okryty.
— No! i cóż tam Ramageau? zapytał wachmistrz.
— Obława już rozpoczęta, panie Beaucadet. Wieśniacy wezwani do ścigania zbójcy ze wszech stron otoczyli las Aubepin, zbliżają się, i napędzają go tu ku brzegowi.
— Żandarmi! zawołał Beaucadet, głosem dowodzącego jenerała, który pragnie zagrzać do bitwy swych żołnierzy. Żandarmi! walka wkrótce się rozpocznie, liczę na was! Odwiedźcie kurki u pistoletów; pałasze do ręki... Naprzód!....
I pyszny ze swojego munduru, pan Beaucadet protekcyonalnie skinął ręką myśliwcowi którego zostawił na rostajnéj drodze; sam zaś odjechał na czele pięciu podkomendnych i ustawił ich na brzegu lasu jako przednie czaty.
W czasie gdy pan Beaucadet wykonał te strategiczne rozporządzenia, postrzeżono w dali otwarty powóz, a w nim dwie damy w towarzystwie kilku mężczyzn czerwono ubranych; za pojazdem postępowali słudzy wiodący konie czaprakami pokryte.
— Żywo chłopcy, żywo! zawołał stary myśliwiec do swych towarzyszy, zebrać sfory; nie rozpuszczać psów; oto nadjeżdża pan hrabia z gośćmi.
To mówiąc Latrace zsiadł z konia, oddał go jednemu dojeżdżaczowi, i przygotował się do przyjęcia hrabiego Riveau, swego pana, z należném mu poszanowaniem.







  1. W języku łowieckim nazywa się Béte-puante (cuchnące zwierzę) lis, tchórz, kuna i wszelka dziczyzna, wytępiająca czworo-nożne zwierzęta.
  2. Baskina: Spódnica hiszpańskich dziewic.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: Seweryn Porajski.