Marcin Podrzutek (tłum. Porajski)/Tom VI/PM część III/22

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Marcin Podrzutek
Podtytuł czyli Pamiętniki pokojowca
Wydawca S. H. Merzbach
Data wyd. 1846
Druk Drukarnia S Strąbskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Seweryn Porajski
Tytuł orygin. Martin l'enfant trouvé ou Les mémoires d'un valet de chambre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VI
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


22.
Małżeństwo.

W miesiąc po spotkaniu mojém z Baskiną i Bambochem, mimo rad Baltazara, ciągle zostając w służbie u Roberta de Mareuil, jednego wieczoru byłem niewidzialnym świadkiem następnéj sceny, która miała miejsce w małym domku położonym w najbezludniejszéj części cyrkułu Inwalidów.
Było to w nocy.
W głębi dosyć opustoszałej dolnéj izby, wznosił się na prędce urządzony ołtarz; bo były tam: cymboryum, ewangelia, ampułki it.d. i t.d.; cztery wielkie posrebrzane lichtarze i w nich woskowe świece, jedyny lecz smutny tam blask rozlewały.
O kilka kroków od ołtarza stały obok siebie dwa klęczniki. Najgłębsza cisza panowała w tym pokoju, gdzie wówczas nie było nikogo.
Już od kwadransa północ zwolna wybiła na odległym zegarze; wtém głuchy turkot powozu zatrząsł szybami, potém usłyszałem że szybko kilkoro drzwi otwarto i zamknięto i ktoś przyspieszonym krokiem biegał po nad sufitem dolnego mieszkania w którém byłem ukryty.
Wnet nowa nastała cisza, a jakaś kobiéta w salopie z zapuszczonym kapturem, prędko przebiegła przez pokój w którym wzniesiono ołtarz i znikła bocznemi drzwiami; ale wkrótce te drzwi po kilkakroć znowu otwierano i zamykano, jakby kobiéta która tam weszła chciała śledzić co się dzieje, lub raczéj co się dziać będzie.
Słuszny jakiś mężczyzna wszedł i spojrzał na przygotowania; zapewne znalazł to miejsce zbyt oświetlonym, bo dwie świece zagasił, i znikł zostawując ten wielki pokój pogrążony prawie w zupełnéj ciemności, gdyż ją świeczniki słabo tylko rozpraszały.
Zaledwie znikł, obie połowy głównych drzwi otworzyły się... i mężczyzna jakiś a przy nim kobiéta zbliżyli się do ołtarza.
Tym mężczyzną był Robert de Mareuil, a kobietą Regina.
O kilka kroków za nimi postępowali dwaj inni mężczyźni.
Młoda dziewica miała twarz spokojną, pełną skruchy i postanowienia; gęste sploty czarnych włosów okalały jéj oblicze piękne choć blade i jak płaskorzeźba przezroczyste. Czarna, nieco przydługa suknia, wysmukła kibić, chód dumny, wyniosłe spojrzenie, całéj postawie téj dziewicy nadawały niepospolitą powagę. Robert de Mareuil był również blady i mimo jego pozorną spokojność, biegły dostrzegacz dopatrzyłby w nim ślady lekkiego, mimowolnego drżenia i niepokoju.
Robert i Regina uklękli na dwóch przygotowanych klęcznikach, to samo uczynili dwaj towarzysze, zawsze jednak pozostając nieco w tyle.
Przez chwilę Regina poglądała na hrabiego z ufnością i rozrzewnieniem, potém nagle odwróciła się i pochyliwszy czoło, złożyła ręce do gorącéj modlitwy... Wtedy właśnie wszedł wymierzonym krokiem ksiądz przybrany w święte insygnia, z kielichem w ręku.
Przystąpił do ołtarza, pobłogosławił obecnych i zaczął odprawiać mszę szlubną. Przez ten czas dwaj świadkowie, według zwyczaju, trzymali jedwabny szal nad głowami nowożeńców.
Skoro ksiądz zapytał Roberta i Reginy czy z własnéj woli chcą połączyć się małżeńskim związkiem, dziewica podniosła głowę i silnym głosem wyrzekła uroczyste tak jest, Robert zaś, który od czasu do czasu rzucał w koło siebie niespokojne spojrzenia, odpowiedział głosem niepewnym.
Zmieniono obrączki, ksiądz miał stosowną przemowę do młodéj pary; w tém usłyszałem brzęk dzwonków oznajmujących że pocztowe konie zaszły na dziedziniec tego domu. Robert zadrżał z radości; nie hamując dłużéj swéj trwożnéj niecierpliwości, jeszcze przed skończeniem obrzędu wstał z klęcznika i biorąc Reginą za ręką rzekł jéj spiesznie:
— Jedźmy Regino... jedźmy... chwile nasze są policzone...
Zdziwiona dziewica spojrzała na hrabiego i wyrazistym skinieniem dała mu do zrozumienia że się dopuszcza dziwnéj nieprzyzwoitości. Hrabia przygryzł usta, skrzywił się i aż do końca obrzędu konwulsyjnie nogą lekko uderzał w podłogę.
— Pójdź...pójdź prędko... rzekł potem do młodéj dziewicy.
I porywczo chwyciwszy ją za rękę, chciał odprowadzić od ołtarza; ale Regina wyrwała się z rąk hrabiego i głosem pełnym słodyczy i godności przemówiła do księdza:
— Mój ojcze... teraz kiedy już mam zaszczyt nosić imię pana ce Mareuil... kiedy pobłogosławiłeś już nierozwiązanemu i świętemu związkowi naszemu, wolno mi oświadczyć ci głęboką wdzięczność za udzieloną nam pomoc. Przekonywa mię to, iż uprzedzony o wszystkiém przez pana de Mareuil pochwalasz moje postępowanie, i oceniasz całą ważność okoliczności jakie mię zniewoliły do zawarcia tajemnego małżeństwa, które wszakże jutro dla nikogo już nie będzie tajemnicą.
— Regino... tupiąc nogą zawołał Robert de Mareuil; — nie wiész jak drogi czas tracimy...
— Co ci to mój przyjacielu? — odpowiedziała dziewica, — czegóż się boisz? alboż nie jestem twą żoną w obliczu Boga i ludzi? — Istniejeż teraz jaka ludzka potęga któraby mogła zerwać nasze węzły?
— Nie... o! nie... zwycięzko zawołał Robert — Regino jesteś moją... moją na zawsze! — Ah bah!... i ty wierzysz temu? — nagle rzekł jeden ze świadków obrzędu.
Był to Bamboche...
— Czy w istocie, panie hrabio — powtórzył, — sądzisz że panna jest twą żoną?...
To słysząc Robert de Mareuil, blady, przerażający wściekłością i rozpaczą, rzucił się na Bambocha, ale ten atletycznie silny, schwytał go za obie ręce i wstrzymując mimo że mu się wyrywał, z uszanowaniem rzekł do Reginy:
— Racz pani wybaczyć.. ale rzeczy trzeba było doprowadzić do końca, teraz o wszystkiém się pani dowiesz.
Na te słowa ksiądz, który już miał wyjść z pokoju, zatrzymał się równie zdumiały jak towarzysz Bambocha, drugi świadek... którym był kaléka bez nóg.
Regina wodząc błędny wzrok po aktorach téj niezrozumiałéj dla siebie sceny, stała wyryta niby posąg.
— Zamknijcie drzwi... głośno krzyknął Bamboche.
I prawie natychmiast obróciły się w zamkach dwa klucze: ja prędko wybiegłem z mojéj kryjówki i zamknąłem jedne... kobiéta w zakapturzonéj salopie zamknęła drugie.
— Teraz, panie hrabio, — rzekł Bamboche do Roberta, zostawując mu wolność poruszeń, — rozwiń twe wdzięki;... ale rączki przy sobie, albo ci tém cackiem roztrzaskam głowę.
To mówiąc wydobył z kieszeni drąg żelazny, broń okrutną w ręku tak zwinnego i silnego człowieka.
Robert wnet odzyskał zimną krew i śmiałość, i żywo zbliżając się do Reginy zawołał:
— Regino... wpadliśmy w straszną zasadzkę... ale nie lękaj się... aż do śmierci bronić cię będę.
To mówiąc niby dla obrony, objął jąjedném ramieniem.
— O Boże mój! Boże! — gdzież jesteśmy Robercie, zagasłym głosem szepnęła dziewica z trwogą tuląc się do niego... co to ma znaczyć?
I spojrzeniem wskazała Bambocha.
— Nie wiem co ten nędznik zamyśla... gotów na wszystko... może nas chce okraść... albo dociec tajemnicy którą musieliśmy pokryć nasze zaślubiny... odpowiedział Robert młodéj dziewicy. — Ale mniejsza o to... nie lękaj się tego rozbójnika... jestem przy tobie.
— Ależ Robercie... mówiła znowu zdumiona Regina, — powiedziałeś mi że ten człowiek... ten świadek naszego małżeństwa... jest jednym z twoich przyjaciół... równie jak i ten drugi?
I wskazała na drugiego świadka, kalékę bez nóg.
Robert pognębiony tą uwagą, odparł zająkliwie:
— Zapewne... i nie pojmuję tego... miałem ich obu za przyjaciół... za ludzi zacnych...
— My?... zacni ludzie! — wybuchając śmiéchem rzekł Bamboche. Potem odwracając się do kaléki bez nóg dodał: — Słuchajno stary zbóju, rozumiesz ty pana hrabiego?... nazywa nas zacnymi? Bah! wspaniałomyślny wodzę... w dzień ślubu!
— Regino... wrzasnął bezprzytomny Robert — ci nikczemnicy mają słuszność!... Tak jest, wyznaję... że dla braku czasu, z obawy abym nie rozgłosił, nie skompromitował nasze małżeństwo udając się do osób naszéj sfery... musiałem do tego stopnia poniżyć się, iż tych nędzników prosiłem na świadków... ale...
Tu Regina pełném godności poruszeniem szybko uwolniła się z objęć Roberta.
Na jéj twarzy malował się teraz nie przestrach, ale raczéj bolesne zdziwienie, zawołała:
— A więc... skłamałeś... Robercie!... poniżyłeś mię!... zapraszać dwóch nędzników... dwóch niegodziwców... bo tak przynajmniéj twierdzisz... na świadków naszego ślubu... to okrutna zniewaga, to krzywoprzysięztwo!...
A potém obracając się do księdza, który pogrążony w niewypowiedzianém osłupieniu prawie nie wierzył temu co słyszał i widział, ze wstydem i rozdzierającą boleścią rzekła mu Regina:
— Alh!... mój ojcze... będzieszże mógł przebaczyć mi?...
— Dosyć tego, moja panno; — przerywając Reginie zawołał Bamboche, — dosyć, błagam panią... wszystko to zadługo już trwa dla pani.
A potém wygrażając księdzu dodał:
— No żywo księże plebanie, rzuć twą sukienkę albo ci ją zedrę... stary łotrze...
I w oka mgnieniu, odarł fałszywego księdza z komży i stuły...
Tym fałszywym księdzem był la Levrasse.
— O Boże! gdzież jestem? — zawołała Regina pożerana wzrastającą trwogą, — gdzie jestem... o! Panie, zlituj się nademną!
I w rozpaczy błagalnie załamując dłonie, padła na kolana przed ołtarzem.
— Co! — z kolei zawołał Robert de Mareuil udając pełne oburzenia zdziwienie, — ten człowiek miałby być fałszywym księdzem!
— Nieźle! — rzekł Bamboche, — nieźle udane zdziwienie?
I znowu zwracając mowę do la Levrassa dodał:
— Czy słyszysz Roberta de Mareuil?... Baranek nie wiedział żeś został... improwizowanym księdzem.
Wściekły la Levrasse zgrzytał zębami; ale wstrzymany trwogą jaką go Bamboche przejmował, poprzestał na pogrożeniu mu pięścią wołając:
— Ah! łajdaku!... a! zdrajco... przez ciebie tracę przeszło sto tysięcy franków!
I ze złości tupiąc nogami, rzekł do Roberta de Mareuil:
— Czy rozumiesz ty, powiedz Mareuil, dlaczego ten rozbójnik psuje nam całą sprawę, którą sam kierował, kiedy się wszystko już skończyło a szło jak po maśle?
— Ah! nie wiecie dlaczego pragnę zedrzéć wam maski? — znowu powiedział Bamboche — a jednak jest to rzecz bardzo prosta... czekajcie.
Wtedy przystąpił do ciągle klęczącej Reginy, która mniemała zapewne że ją dręczy straszna zmora i rzekł:
— Daruj pani że jeszcze na jakiś czas przedłużyć muszę tę tak bolesną dla niéj scenę, ale wypada abyś o wszystkiém wiedziała. Czy pamiętasz pani... że przed ośmiu czy dziewięciu laty... spotkałaś w lesie Chantilly trzech małych żebraków którzy cię o pomoc błagali?
— Tak jest... pamiętam, — odparła niby marząca Regina.
— Pani sama tylko — mówił daléj Bamboche — miałaś dla tych trojga dzieci... pomiędzy któremi byłem i ja... słodkie i litościwe słówko. Jednakże, surowością osób które pani towarzyszyły doprowadzone do rozpaczy, dzieci te przez chwilę miały zamiar porwania pani... Oto pamiętam jakeś pani w owém zdarzeniu postąpiła, jakiego współczuciu dałaś nam dowody, dzisiaj zatém wywdzięczam się. Szczęście chciało abym został prawdziwym łajdakiem; szczęście powiadam, bo gdybym był został uczciwym, pewno nie miałbym był stosunków pieniężnych i przyjaznych z panem hrabią de Mareuil którego tu pani widzisz...
Robert nic nie odpowiedział... bo zapewne rozmyślał o sposobie wywikłania się z tak trudnego położenia.
— Gdyby pan hrabia de Mareuil był tylko obciążony długami, które zaciągał dla nasycenia najszaleńszych namiętności, wina jego byłaby mniejsza bo miłość albo przynajmniéj wdzięczność dla ciebie pani, możeby go zdołały sprowadzić na prawą drogę... Atoli daleki od tego... nie tylko kłamie przed tobą, nie tylko cię oszukuje, nie tylko cię najniegodniéj zdradza... ale nadto...
A gdy szalony hrabia znowu się miał rzucić na Bambocha, ten, nakazującym głosem rzekł do la Levrassa i kaléki bez nóg:
— Zatrzymajcie pana w przyzwoitéj odległości... albo w przeciwnym razie... kiedy już w sztos wpadłem... jutro pójdę gdzieindziéj opowiedziéć wszystko co was dotyczy.
To słysząc la Levrasse, kaléka bez nóg i Robert de Mareuil, porozumieli się szybkiém i dzikiem spojrzeniem; widząc to wyskoczyłem z mojéj kryjówki, gotów nieść pomoc przyjacielowi lat dziecinnych: byłem uzbrojony i na wszystko przygotowany; ale Bamboche z pogardliwą odwagą mówił dalej:
— Tylko bez tych dzieciństw proszę... Naprzód wiedzcie, że sam jeden nawet nie lękam się was... i wydobył z kieszeni parę pistoletów, które tuż przy sobie położył na ołtarzu.
— A potém — dodał spoglądając w stronę mojéj kryjówki — jest tu niedaleko, poczciwy a dzielny chłopak... który mię w każdym razie wyzwoli z przykrego położenia...
— To zapewne ten przeklęty Marcin — zawołał la Levrasse.
Usłyszawszy to imię, Robert zadrżał, ponuro zmarszczył czoło, wściekle obie pięści zacisnął; tym czasem Regina, niema, uporczywym wzrokiem mierząca Roberta, nie zdawała się bynajmniéj zważać na wrażenie jakie moje imię wywarło.
— Jakób, Piotr czy Paweł, dosyć że jest tu ktoś... gotów mię wesprzéć, — mówił daléj Bamboche, — a zatém rozkazuję wam wstrzymajcie zapędy pana hrabiego... Niech spokojnie powiem to, co mi jeszcze powiedzieć pozostaje.
Robert de Mareuil z bezczelném zuchwalstwem wzruszył ramionami i rzekł pogardliwie do Bambocha:
— Mów... mów... nie będę ci przeszkadzał... a ty Regino... słuchaj go, zaklinam cię na miłość naszę:
Regina nie odpowiedziała: jej uparte spojrzenie ciągle spoczywało na Robercie, który nie mógł znieść tak groźnego wzroku; jéj fizyonomja nie wyrażała już ani boleści, ani trwogi, lecz pełną oburzenia pogardę, któréj straszny wybuch wstrzymywała jedynie ponura ciekawość.
— W dwóch słowach skończę, — ciągnął dalej Bamboche: — Pan hrabia za długi siedział w więzieniu... i powiedział do la Levrassa, szanownego lichwiarza który tu stoi przed tobą pani: „Mogę zawrzéć bogate małżeństwo, które postawi mię w możności zapłacenia tobie... Wypuść mię tymczasowo na wolność, a jeżeli nie zabaczę posagu, znowu mię wsadzisz do więzienia...” — Zgoda odpowiedział lichwiarz — ale abym cię miał w ręku, wystaw mi fałszywe weksle niby z moim podpisem; skoro się bogato ożenisz, za gotówkę zwrócę ci twoje weksle... ale jeżeli nie potrafisz uchwycić dziedziczki, na honor pójdziesz na galery... Taką obawą podżegany koniecznie musisz wykraść twą przyszłą — i w istocie byłaś pani wykradzioną...
— Mów pan daléj... z niewzruszoną spokojnością rzekła Regina.
— Regino... gdybyś wiedziała!... zawołał Robert.
Młoda dziewica przytlaczającém spojrzeniem przerwała hrabiemu i rzekła do Bambocha:
— Mów pan daléj... Straszna to dla mnie nauka... ale niech jej do końca wysłucham.
— Miéj pani tę odwagę, a wyjdzie ci to na dobre... Pan hrabia i dwaj moi wspólnicy ułożyli interes aż do fałszywego księdza, bo prawdziwego znaleźć nie mogli; że jednak, aby pan hrabia zagarnąć mógł majątek pani, wypadło abyś pani rzeczywiście mniemała się zaślubioną, a nadto, aby małżeństwo nastąpiło według wszelkich przepisów... pan de Mareuil, w chwili pełnoletności pani byłby zawarł powtórny związek w urzędzie stanu cywilnego; tym sposobem istotnie, prawnie, zatwierdziłby związek obecny, zawarty niby przed księdzem, ale w rzeczy saméj nie mający żadnéj wartości. Widzisz pani że pan hrabia zna biegle swój małżeński kodex.
— A ja z pełnego worka sypałem! — mruknął la Levrasse.
— Pojmujesz teraz, stary szelmo, — przebacz pani, ale my z sobą bez ceremonii, — żem mnsiał należéć do spisku, abym go tém łatwiéj mógł zniweczyć. Jeżeli doprowadziłem rzeczy aż do tego punktu, uczyniłem to jedynie dla tém jaśniejszego udowodnienia pani całéj niegodziwości pana hrabiego... a oraz dla okazania jéj wdzięczności w mój sposób, nie dopuszczając abyś pani została małżonką człowieka wyzutego z honoru... z którym byłabyś wiodła życie haniebne i nieszczęśliwe.
— Dziękuję panu... w obecnéj okoliczności postąpiłeś pan... jak człowiek pełen honoru i serca — z ponurą spokojnością rzekła Regina i niby sędzia ciągle srogim, nieubłaganym wzrokiem mierzyła Roberta de Mareuil, nie mówiąc do niego ani słowa.
Milczenie to, któremu gra fizyonomii Reginy nadawała straszny wyraz, przerażało bardziéj niż najostrzejsze, najgwałtowniejsze wyrzuty...
Robert upokorzony, obłąkany, stał jakby zaczarowany tem złowrogiém spojrzeniem. Nakoniec w rozpaczliwym wysileniu zawołał:
— Tak jest... Regino; byłem winny, występny... ale gdybyś wiedziała do jakiego obłędu doprowadza gwałtowność miłości! jak dalece namiętność moja ku tobie...
— Baskino... zawołał Ramboche przerywając Robertowi, — zbliż się moja kochana... i pokaż ów piękny list który przedwczoraj jeszcze pisał do ciebie kochany hrabia...
Na imię Baskiny Robert pobladł, a sumienie tak go silnie dręczyło, iż nie mogąc ustać na nogach oparł się o ścianę.
— Nie pojmujesz pani, — znowu mówił Ramboche do Reginy, — jak silną namiętnością pałał ten jegomość ku téj biédnéj dziewczynie; namiętność ta poczyna się od dnia w którym przezacny hrabia spotkał panią w Muzeum... wieczorem widział Baskinę występującą na teatrze... i na honor! oczarowała go... ale dla tego nie poprzestał myślić o zaślubieniu pani; owszem przeciwnie... zbogaciwszy się mógłby był dotrzymać wspaniałomyślnych obietnic któremi łudził Baskinę... No moja kochana...
Otworzyły się boczne drzwi i weszła Baskina, zawsze okryta salopą któréj kaptur nieco opuszczony odkrył jéj twarz wówczas prawie szatańską radością nacechowaną; jéj oczy ponurym blaskiem błyszczały; lodowaty uśmiech ściągnął szydercze usta; w ręku trzymała kilka otwartych listów.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: Seweryn Porajski.