Maleńka Dorrit/Część I/Rozdział XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Maleńka Dorrit
Podtytuł powieść
Wydawca Książnica - Atlas
Data wyd. 1925
Druk Zakłady graficzne „Książnica-Atlas“
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa
Tłumacz Cecylia Niewiadomska
Tytuł orygin. Little Dorrit
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XIII: PANCKS WRÓŻY I DZIAŁA.

Pan Pancks jako pracownik był nieoceniony: prowadził interesy patrjarchy, to jest pobierał co tydzień komorne od niezliczonych jego lokatorów i procenty od niezliczonych dłużników; słuchał ciężkich oskarżeń o brak serca, okrucieństwo, ciemiężenie; słuchał nieskończonych skarg na biedą, nędzę, brak zarobku, niesprawiedliwość; prowadził drobiazgowe, groszowe rachunki, zdawał z nich sprawozdanie, wiedział i pamiętał wszystko.
Pan Pancks nie potrzebował odpoczywać. Odpoczynek uważał za marnowanie życia, bo życie przecież było tylko pracą. Po co żyć poza pracą i co z życiem robić? On nie wiedział Załatwiwszy gruntownie interesy swojego „właściciela“, jak nazywał patrjarchę, zabierał się do swoich, które dawały mu więcej rozkoszy, a wcale niemniej trudu, i otoczone były pewną tajemnicą.
W dnie powszednie jadał obiad z rodziną patrjarchy, t. j. piękną niegdyś Florą i jej ciotką, nie licząc głowy domu, i przy tej sposobności poznał małą Dorrit, która szyła u pana Casby.
Emi widziała go tu po raz pierwszy i zachowanie się względem niej tego człowieka przejęło ją odrazu wielką trwogą. Z początku myślała, że to malarz-portrecista; tak uważnie wpatrywał się w jej rysy, zaglądając co chwila do grubego notesu, którego nie można było nazwać czystym. Zauważyła jednak, że nic nie rysuje, i wówczas przyszło jej nagle do głowy, że musi to być jeden z głównych wierzycieli ojca i odczytuje sumę jego długu. Oryginalne rżenie i chrapanie tej żyjącej lokomotywy mogły być w takim razie objawami gniewu, poprzedzającemi jakiś ostry wybuch.
Lecz Pancks rozwiał wkrótce te jej przypuszczenia w sposób bardzo dziwaczny i niewytłumaczony.
Było to po obiedzie. Patrjarcha z głową, nakrytą fularem, spokojnie drzemał przed kominkiem, pani Flora zamknęła się w swoim pokoju także dla wypoczynku, a maleńka Dorrit szyła, pochylona pilnie nad robotą.
W tej chwili Pancks ostrożnie wsunął się do pokoju i stanął przed nią.
— Pani się bardzo nudzi? — spytał przyciszonym głosem.
— Wcale nie — odpowiedziała przestraszona. — Dziękuję panu.
— A co pani szyje?
— Chustki.
— To są chustki? — spytał zdziwiony, jakby nie znał tego przedmiotu, i dodał, wpatrując się w nią bystrym wzrokiem. — Pani się pewno dziwi, kto ja jestem? Ja jestem wróż! — rzekł cicho. — Przepowiadam przyszłość.
Emi przemknęło przez myśl, czy to nie obłąkany.
— „Właściciel“, u którego jedliśmy dziś obiad, kupił mój czas i pracę — mówił dalej — lecz nie kupił całego Pancksa. Mam ja i swoje sprawy, własne interesy, na mój własny rachunek... tylko tst!... to sekret, panno Dorrit.
Rzuciła na niego niespokojnym wzrokiem i szyła znów w milczeniu, nie przerywając pracy.
— Może pani pokaże mi dłoń — rzekł po chwili. — Chciałbym spojrzeć, jeżeli można.
Chciałaby go się pozbyć jak najprędzej i nie śmiała odmówić, więc puściła igłę i podała mu rękę.
— Praca przez długie lata — rzekł powoli, dotykając ciemnym palcem jej dłoni lekko. — Dużo pracy. Ale po to przecież żyjemy. Aha, więzienie! Siwy gentleman, to ojciec! A ten drugi z klarnetem? Aha, stryj. Cóż to za pantofelki białe atłasowe? Ha, siostra. A to brat, ten młodzieniec. A ta mała osóbka, pracująca dla nich wszystkich? to pani, miss Dorrit.
Emi podniosła zdumione spojrzenie, lecz on patrzył na rękę tak uważnie, jakgdyby na niej czytał rzeczywiście.
— No, i ja tutaj jestem — zarżał dobrodusznie. — Cóż pani o tem myśli?
— Nie wiem... Czy pan zobaczył co złego?
— Złego? O nie! przeciwnie. Zobaczy pani wkrótce.
Puścił jej rękę, przeczesał swoją zwichrzoną czuprynę rozstawionemi palcami i powtórzył, przenikając ją spojrzeniem.
— Dożyje pani i zobaczy! Proszę pamiętać, miss Dorrit! Ale teraz... nigdy, nigdy!
— Co nigdy? — zapytała, nic nie rozumiejąc, zdziwiona, że tak wiele wiedział o niej.
— Pani mię nie zna wcale. Nie widziała mię pani, nie poznaje. Wszystko jedno, gdziebyśmy się spotkali, pani mię nie zna... wcale... nigdzie... nigdy! Czy zgoda?
— Zgoda, że co? — spytała.
— Ze mię pani nie pozna, gdziekolwiek panią spotkam... że pani na mnie nie zwróci uwagi. Jestem dla pani obcy, choć jestem cyganem, który zna pani przyszłość i powtarza: zobaczy pani wkrótce. Zatem zgoda?
— Zgoda — szepnęła — jeśli... pan nie zrobi nikomu nic złego.
— Ehl — machnął ręką i rżąc zcicha, wyszedł pośpiesznie załatwiać swe tysiączne interesy. Idąc, kręcił i kiwał głową, widocznie zadowolony z rozmowy.
Emi została sama, lecz nie mogła nie myśleć o tym szczególnym człowieku i jego dziwnem zachowaniu. Nie mogła o nim zapomnieć tem bardziej, że właśnie od tej chwili spotykała go ciągle i na każdym kroku. Przy obiedzie widziała jego bystre, przenikające ją dziwnie spojrzenie, spotykała go na ulicy, widywała u pani Clennam. Przed upływem tygodnia — ku najwyższemu zdumieniu. — spostrzegła go w Marshalsea, rozmawiającego z odźwiernym. W parę dni potem odwiedzał już kogoś w Marshalsea i przechadzał się z nim po dziedzińcu. W niedzielę wraz z innymi przedstawiony został jej ojcu i uroczyście zaproszony do kawiarni przez całe towarzystwo.
Ale wszystko to było niczem w porównaniu ze zdziwieniem Plomisha, kiedy zobaczył Pancksa, śpiewającego w kawiarni i fundującego piwo zgromadzonym. Zaledwie zdolny był szepnąć do siebie, że nikt w Rozdartem Sercu temu nie uwierzy.
A Pancks chodził pod rękę z Tipem i rozmawiał z nim jak przyjaciel, wreszcie, mijając Emi, mruknął tak nieznacznie, że nikt inny usłyszeć nie mógł:
— Pancks cygan, wróż, przepowiada szczęście!
Maleńka Dorrit dziwiła się temu wszystkiemu, obawiała się nawet, lecz dla siebie zachowała te wrażenia, jak zwykle zostawiała wszelkie obawy i smutki. W duszy jej zachodziła jakaś nowa zmiana: chciałaby stać się prawie niewidzialną, służyć innym i spełniać swoje obowiązki bez uśmiechu zadowolenia, ani promyka szczęścia. Niechaj ludzie o niej zapomną.
Najmilsze chwile teraz spędzała samotna w swej maleńkiej izdebce na poddaszu.
Kiedy nie miała roboty za domem, a ojciec przyjmował gości lub bawił się w kawiarni, przebiegała szybko podwórze i po wysokich schodach przemykała się do swego kącika. Tu był jakiś świat inny. Żelazne kraty więzienia znikały, widziała przestrzeń, złote blaski słońca, i siedząc w oknie, snuła wspomnienia, marzenia, często zamglone łzami, lecz miłe i drogie.
Poddasze było niskie, bez żadnej ozdoby, prócz wzorowej czystości i lepszego niż tam na dole powietrza, lecz w jego ścianach upływały Emi najmilsze w życiu chwile.
Pewnego dnia siedziała przy swojem okienku, szczęśliwa samotnością i ciszą swych marzeń, gdy na schodach rozróżniła kroki Maggi.
Zbladła i zadrżała: pewno przysyłano po nią.
— Matusiu, matusiu — zawołała Maggi zdyszana — chodź, chodź prędko. On czeka tam na dole.
— Kto czeka, Maggi?
— Pan Clennam, naturalnie! Jest w pokoju pana i prosił, żebym przyszła tu i powiedziała, iż chciałby widzieć matusię.
— Nie jestem zdrowa, Maggi, i nie zejdę. Nie mogę. Muszę się trochę położyć. Głowa mię bardzo boli. Idź, podziękuj mu, powiedz, że zastałaś mię niezdrową. Zeszłabym, gdybym mogła.
— Ach, matusiu, nie można, to przecież niegrzecznie. Dlaczego twarz zasłaniasz?
— Głowa mię bardzo boli.
— A czy to płacz pomaga, kiedy głowa boli? To i ja będę płakać dla ciebie, matusiu!
I ryknęła głośno, jak małe cielątko.
Więc Emi uspokajała i prosiła, żeby grzecznie zaniosła odpowiedź panu Clennam, który czeka na to i jest taki dobry. Nakoniec obiecała opowiedzieć jej wieczorem bajkę.
Maggi jak dziecko przepadała za bajkami, więc pobiegła ze śmiechem i dopiero wieczorem zjawiła się znowu.
— Ach, jaki był zmartwiony! — zawołała. — Chciał posłać po doktora. Przyjdzie znowu jutro i pewno nie będzie spał w nocy, matusiu! Czy długo jeszcze płakałaś? Czy cię głowa przestała boleć?
— Prawie przestała. Widzisz, odpoczęłam, czuję się daleko lepiej.
— To opowiedz mi bajkę.
— O czem, Maggi?
— O księżniczce. Bardzo bogatej księżniczce, bardzo dobrej, ślicznej, bogatej, jakiej nie widziałam nigdy.
Mała Dorrit spuściła głowę i myślała. Potem zaczęła mówić:
— Był sobie król w koronie, ogromnie bogaty, miał djamenty, złoto, pałace...
— I szpitale — przerwała Maggi — prawda, że miał szpitale? I kurczęta?
— Tak, miał wszystko, czego zapragnął.
— I pieczone kartofle, prawda? O, jaki był szczęśliwy!
— Miał także piękną córkę. Bardzo piękną, dobrą i mądrą. Wszystko wiedziała i wszystko umiała. Nie było mądrzejszej ani piękniejszej na świecie.
— Ach, jak to dobrze! — zaśmiała się Maggi.
— Niedaleko pałacu króla była maleńka chatka. Mieszkała w niej sama jedna malutka, uboga dziewczyna.
— I nie bała się mieszkać sama?
— Nie bała się zupełnie. Przez cały dzień siedziała na progu chatki i przędła. Księżniczka bardzo często przejeżdżała w powozie koło chatki i patrzyła na biedną, maleńką dziewczynę, a dziewczyna patrzyła na księżniczkę. Aż jednego dnia księżniczka kazała konie zatrzymać przed chatką. Dziewczyna przędła na progu, a księżniczka patrzyła na dziewczynę, a dziewczyna patrzyła na księżniczkę.
— Kto dłużej wytrzyma! — zaśmiała się Maggi.
— A ta księżniczka była taka mądra, że wiedziała wszystko i zgadywała wszystkie tajemnice. Więc powiedziała do małej dziewczyny: „Dlaczego tak ukrywasz ten obraz?“ Wtedy mała dziewczyna zrozumiała, że księżniczka wie wszystko, że wie, dlaczego mieszka tutaj sama i cały dzień przędzie na progu swej chatki, więc padła na kolana i błagała, ażeby nie zdradziła jej przed ludźmi. „Nie powiem nikomu — rzekła wtedy księżniczka — ale chcę widzieć, co tak ukrywasz przed ludźmi. Proszę cię, pokaż mi swą tajemnicę“. Mała dziewczyna musiała spełnić to życzenie, więc zasłoniła okna, zamknęła drzwi na klucz i drżąc od stóp do głowy, żeby kto nie zobaczył przypadkiem jej tajemnicy, otworzyła ukryte drzwiczki i pokazała księżniczce — cień.
— Cień? — powtórzyła Maggi, szeroko otwierając oczy.
— Był to cień człowieka, który przeszedł tędy wiele, wiele lat temu, i był bardzo daleko, i nie miał już nigdy powrócić. Ale był piękny i mała dziewczyna pokazała go z dumą bogatej księżniczce, jakby skarb droższy od wszystkich jej skarbów. Księżniczka długą chwilę patrzyła na cień, potem rzekła: „Nad tym pięknym cieniem tak czuwasz, przędąc od rana do nocy?“ — „Tak“ — odpowiedziała dziewczyna. — „Powiedz mi dlaczego? — zapytała znowu księżniczka. — Dlaczego cień jest ci tak drogi?“ — „Dlatego — odpowiedziała dziewczyna — że odkąd mieszkam w tej chatce, w której się urodziłam, nie przechodził tędy nikt równie dobry“. — Potem dodała jeszcze, że przez to nikomu nie wyrządza krzywdy. Wtedy księżniczka rzekła: „Lecz kiedyś, skoro umrzesz, moja mała, przyjdą ludzie i znajdą twoją tajemnicę?“ — „Nie — odparła dziewczyna — bo gdy przyjdzie godzina śmierci, cień zsunie się za mną leciuchno do grobu i nikt go tu nie znajdzie“.
— Biedna mała! — westchnęła Maggi.
— Księżniczka była bardzo zadziwiona i chciała wiedzieć, co się dalej stanie, więc nie spuszczała z oka chatki i małej dziewczyny. Codzień przejeżdżała koło niej w powozie i widziała przędącą na progu dziewczynę, i księżniczka patrzyła na dziewczynę, a dziewczyna patrzyła na księżniczkę. Ale pewnego ranka nie było malej dziewczyny na progu, a gdy księżniczka o nią zapytała, powiedziano jej, że umarła.
— Szkoda, że jej nie wzięli do szpitala — zauważyła Maggi — byłaby wyzdrowiała.
— Księżniczka, usłyszawszy to, płakała trochę, ale tak mało, że nie warto o tem mówić, a potem wysiadła z powozu i weszła do chaty, ażeby się przekonać, co w niej znajdzie. Nikt teraz nie patrzył na nią, więc zaczęła szukać cienia, który był skarbem dla małej dziewczyny. Ale napróżno przeszukała chatę, zaglądała do wszystkich skrytek i kącików, cienia nie było nigdzie. Wtedy zrozumiała księżniczka, że dziewczyna mówiła prawdę, że cień leciuchno zsunął się za nią do grobu i tam się ukrył obok niej na zawsze.
— I co się stało? — zapytała Maggi.
— Bajka skończona, Maggi.
— Jaka szkoda! A ta mała dziewczyna była stara, kiedy umarła?
— Nie wiem, Maggi, ale to już wszystko jedno. Chociażby sto lat miała, wszystko jedno.
Maggi jednak nie poruszała się z miejsca, więc Emi wstała pierwsza i wyjrzała oknem. Maggi naturalnie znalazła się obok, lecz nie błądziła oczami po niebie, a zwróciła je na dziedziniec.
Właśnie rozległ się dzwonek, wzywający przechodniów do rozejścia się.
— Patrz, patrz, matusiu — zawołała Maggi — znowu tu jest. Kto to?
Emi spojrzała na dół i zobaczyła Pancksa, idącego ku furtce szybkim krokiem.
— Powiada, że jest cygan i umie wróżyć przyszłość — rzekła ze smutnym uśmiechem — lecz zdaje mi się, że on nie zna nawet teraźniejszości tej małej dziewczyny.
Taki sąd miała Emi o tym pracowitym człowieku, który w tak dziwny sposób krzyżował drogę jej życia. Czy się domyślał tego — niewiadomo.
To pewne, że w ostatnich czasach Pancks pracował podwójnie i możnaby podziwiać jego siły. Mieszkał na przedmieściu Pentonville i codzień odbywał z tego powodu bardzo dalekie kursy. Wynajmował mały pokoik od właściciela mieszkania, na którem widniał napis: Rugg (Rag), ajent generalny. Miał też prawo w każdą niedzielę i święta jadać tutaj obiady, uprzedziwszy o tem gospodarza.
Do niedawnego czasu Pancks mało przebywał w swym prywatnym lokalu i niewiele tutaj pracował, lecz obecnie codziennie prawie spędzał całe wieczory do północy w oficjalnem biurze pana Rugga, a często jeszcze potem świeciło się w jego okienku.
Wróż i cygan widocznie prowadził jakąś tajemną robotę, do której — wielką przywiązywał wagę, i nietylko nie szczędził trudu, ale ponosił nawet pewne koszty.
Jednocześnie rozszerzał koło swoich znajomości. Po zapoznaniu się z panem Chivery, zjawił się wkrótce i w sklepie z tytoniem, a po kilku dniach był tam jak u siebie, a co ważniejsza, w tajemniczy sposób umiał skłonić biednego Johna do opuszczenia wilgotnego gaju na podwórzu, a podjęcia się jakichś ważnych interesów.
John zaczął znikać nieraz na kilka dni z domu, a roztropna pani Chivery nie miała nic przeciw temu dla dwóch przyczyn: po pierwsze wywierało to wyraźnie bardzo dodatni wpływ na jego zdrowie — a po wtóre, za każdą podobną wycieczkę Pancks wnosił do jej kasy dziewięć franków trzydzieści pięć centymów. Skłonił ją zaś do przyjmowania tych pieniędzy w sposób zupełnie prosty: Syn pani nie chce przyjąć wynagrodzenia za pracę, dlaczego pani nie ma wziąć za niego? To przecież jedna kieszeń, a interes jest zawsze interesem.
Doszło nawet do tego, że pewnej niedzieli Pancks zaprosił Johna Chivery na obiad.
Obiad naturalnie był u pana Rugga, panna Rugg osobiście zajęła się przyrządzeniem baraniej pieczeni i puddingu, przygotowano owoce i ciastka, a Pancks kupił butelkę rumu, ażeby rozweselić serce swego gościa.
Lecz wszystko to było niczem w porównaniu z żywą sympatją, którą otoczono tu Johna. Skoro wszedł w odświętnym stroju, lecz bez laski z rączką ze słoniowej kości i pięknej kamizelki w złote kwiatki, niby słońce, ogołocone z najświetniejszych swoich promieni, pan Rugg podał mu ręce, przedstawił go córce i zapewnił w wyrazach energicznych, że był często przedmiotem ich rozmowy.
Poczem wziął z jego ręki wysoki i sztywny kapelusz i umieścił na oknie, twierdząc, że tutaj będzie zupełnie bezpieczny.
Wzruszony dowodami tak żywej przyjaźni, John dziękował nieśmiało, z właściwą mu skromnością, powtarzając, iż czuje się szczęśliwy, ponieważ może służyć pannie Dorrit. Niewiele zrobić może, ale spełni wszystko, co jest w jego mocy, i to sprawia mu przyjemność.
Obiad był doskonały, pieczeń i pudding zniknęły bez śladu, zarówno jak rzodkiewki, ser i ciastka, a gdy kieliszki napełniono rumem, Pancks wyjął swój notatnik, zaczął szybko przewracać kartki, czytać w nim i notować coś pospiesznie na osobnych kartkach papieru. Pan Rugg uważnie zaglądał w jego notatki przez ramię, a John z okiem, wzniesionem na dość niski sufit, pogrążył się w marzeniach.
Wreszcie Pancks skończył pracę, przejrzał swoje kartki, tu i ówdzie coś dodał lub poprawił, ułożył je w pewnym porządku i wziął w rękę jak karty.
— Na początek mamy cmentarz w Bedfordshire. Kto weźmie? — zapytał.
— Biorę, jeśli nikt nie chce — rzekł Rugg, sięgając po kartkę.
Pancks podał ją generalnemu ajentowi i zaczął się wpatrywać w inne.
— Teraz mamy zebranie informacyj w Yorku. Kto przyjmuje?
— To nie dla mnie — rzekł Rugg stanowczo.
— Więc może pan podejmie się tej pracy, panie Johnie?
Młodzieniec przyjął kartę z pewną skwapliwością, a Pancks wygłaszał dalej.
— Mamy jeszcze kościół w Londynie, to dla mnie... Biblję rodzinną, biorę ją na siebie, to dwie. A to dla pana, Johnie, kopja spisu w Durham (Darhen), i ten marynarz z Dunstable (Danstejbl) dla pana. Ja mam dwa, prawda? Więc jeszcze ten pomnik, to będzie trzy. Akt zejścia dziecka, to cztery. To już wszystko.
Karty były rozdane, Panck sięgnął teraz do kieszeni, wyjął woreczek i zaczął obliczać pieniądze, przeznaczone na koszty podróży.
— Pieniądz szybko się toczy — rzekł z westchnieniem, posuwając część w stronę Johna, a drugą w stronę pana Rugga. Ale bez niego nic!
— Mogę tylko powiedzieć, że nie jestem dosyć bogaty, aby opłacać sam koszty podróży. Chciałbym chodzić piechotą, ale pan się na to nie zgadza. A jednakże to byłoby dla mnie rozkoszą — zapewnił John, wznosząc większe oko do sufitu.
Tak szlachetna bezinteresowność młodzieńca na pannie Rugg dziwne sprawiła wrażenie, gdyż dzielna ta dziewica, aby nie wybuchnąć śmiechem, zatkała sobie usta i uciekła do kuchni.
Spełniono kieliszki rumu za powodzenie sprawy i z właściwym panu Pancksowi pośpiechem związane tajemnicą towarzystwo rozbiegło się do swoich zajęć.
W taki sposób przebywał ścieżkę życia ten energiczny rycerz niezmordowanej pracy, jedynym bezcelowym jakimś krokiem było z jego strony niewytłumaczone zainteresowanie, jakie okazywał kalece cudzoziemcowi.
Ile razy przechodził przez Rozdarte Serce, wstępował na sekundę do jego izdebki, i możnaby mniemać, iż śmiejące się zawsze oblicze Jana Baptysty Cavaletto, zdrowe zęby i wesołe oczy działały odświeżająco na cały organizm Pancksa.
Rzeczywiście była to postać, która wbrew wszelkim przeszkodom umiała sobie zjednać w krótkim czasie życzliwość otoczenia. Mieszkańcy Rozdartego Serca z niechęcią i niedowierzaniem przyjęli nowego sąsiada. Cudzoziemiec! Takiego zawsze można podejrzewać o ukryty w kieszeni sztylet. A do tego kaleka. Kalecy cudzoziemcy powinni być bezwarunkowo odesłani do swego kraju! Zresztą wszyscy cudzoziemcy, jak wiadomo, są to ludzie bez wartości, niemoralni, zdolni do wszelkiego rodzaju występków.
Podejrzliwie zatem patrzano na kulawego Włocha, gdy przy pomocy laski szybko przebiegał podwórze, z wesołemi oczami, twarzą uśmiechniętą i białemi zębami, które pokazywał ciągle. Zatrzymywał się przy dzieciach i rozmawiał z niemi swoim niezrozumiałym językiem, w ciągu kilku tygodni nie popełnił żadnego występku i nie groził nikomu sztyletem.
Gdy Pancks przyszedł pierwszy raz po komorne, zrozumiał zaraz, o co chodzi, odłożył kawałek drzewa, na którym bardzo zręcznie wyrzynał jakieś kwiaty, i podał egzekutorowi owiniętą w papier należność.
Pancks był szczerze zdziwiony. Kiwał głową i chrząkał, wreszcie zwrócił się do pani Plornish z zapytaniem, co myśli o sąsiedzie.
Pani Plornish miała serce, jak mówiła, więc musiała przyznać, że kaleka cudzoziemiec nie zasługuje na żadną naganę. Zawsze wesoły, mówi zabawnym językiem, ale już można się z nim porozumieć, ślicznie śpiewa, wyrzyna z drzewa bardzo śmieszne figle i gdzieś to wszystko nosi, widocznie sprzedaje, przytem pan Clennam daje mu czasem zajęcie i używa go na posyłki.
Jedno tylko zauważyli mieszkańcy Rozdartego Serca: nim wyjdzie na ulicę, zawsze wchodzi po schodkach na najwyższą część muru i patrzy przed siebie. Czy w tej stronie znajduje się jego ojczyzna, czy stamtąd wygląda kogo, czy obawia się czego — odgadnąć jeszcze niepodobna.
Cavaletto patrzył i słuchał, zdawało się, że coś niecoś miarkuje z tej rozmowy, wkońcu wskazał na swoją laskę.
— Spodziewać się krótki noga dobrze! Altro! — zawołał niby po angielsku, i zaśmiał się tak wesoło, iż zdawało się wszystkim, że słońce ukazało się z za chmury.
— Altro, altro! — powtórzył Pancks wesoło i odtąd, ile razy przechodził przez Rozdarte Serce, mimo zmęczenia i pośpiechu, wbiegał na poddasze śpiewającego Włocha, jeżeli go nie zastał na podwórzu, i skinąwszy mu głową, wołał głośno:
— Hola, Altro, mój stary!
— Altro, altro! — odpowiadał kulawy cudzoziemiec, trzęsąc głową i rękami, niby pajac.
— Altro! — powtarzał Pancks, zbiegając już ze schodów i raźniejszy szedł dalej, jakgdyby odpoczął.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: Cecylia Niewiadomska.