Macocha (de Montépin, 1931)/Tom I/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Macocha
Podtytuł Powieść
Data wyd. 1931
Druk Sz. Sikora
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków — Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Marâtre
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.

Zapalił cygaro i szedł prowadząc z sobą rozmowę, której dalszego ciągu nie będziemy przytaczać.
Młody artysta miał usposobienie romantyczne ł wiele egzaltacji, która objawi, la się w nim czasem w tak wysokim stopniu, iż przyjaciele często śmieli się z niego i przepowiadali mu żartem mieszkanie w szpitalu warjatów.
Opuszczamy go teraz na chwilę i wprowadzamy czytelnika na ulicę Trudaine do mieszkania zajmowanego przez rodzinę Daumont. Niech się sam przekona, o ile informacje udzielone przez Bouleya, ajenta z ulicy Saint-Lazare, były prawdziwe.
Tylko co wybiła godzina dziesiąta wieczorem.
Właśnie przed kilku minutami, na rozkaz matki, Teresa opuściła rodziców by udać się na spoczynek.
Pan pomocnik naczelnika i jego żona z wyciągniętemi przez się nogami siedzieli przed kominkiem w fotelach naprzeciw siebie i... milczeli.
Robert Daumont, który przed kwadransem powrócił z kawiarni, palił fajkę, pani Eugenja z rękami skrzyżowanemi na piersiach, na pół przymkniętymi oczyma i wielką fałdą na czole, zdawała się być pogrążoną w rozmyślaniach równie głębokich, jak nie wesołych.
Nagle przerwała milczenie i nie zmieniając postawy, rzekła głosem suchym, prawie gniewnym:
— Czy wiesz, ile mię kosztuje wyekwipowanie Teresy Pani Daumont miała zwyczaj oddawna, jak Ludwik XIV-ty, przy każdej sposobności wyrażać się: Ja. — Ona sama rządziła domem, prowadziła rachunki i nigdy nie mówiła inaczej, jak tylko: — Uczyniłam to. — Postanowiłam. — Miałam wizytę takiej to osoby. — To mnie kosztuje tyle, i t. d.
Mąż nie znaczył nic, był zupełnem zerem i jakby nie istniał wcale.
W odpowiedzi na słowa małżonki, puścił kłęb dymu i rzekł:
— Na honor... nie myślałem o tem:
— Byłam tego pewną — rzekła tonem ponurym. — Alboż ty kiedy myślisz o czem!... Abyś tylko miał dobry obiad, nowalijki, dobre wino, trochę drobnych na tytoń, absynt i kufel piwa, a nadto partnerów do bezika, reszta cię nic nie obchodzi!
— Czyż to rzeczą mężczyzny zajmować się sprawami domowemi? Mam dość pracy biurowej! — odpowiedział pomocnik naczelnika.
— Zawsze ta sama śpiewka! Cóż chcesz?... I ty zawsze to samo mi śpiewasz!
— Krótko mówiąc, zrobiłam rachunek...
— Rachunek czego?
— Moich wydatków.
— Bardzo dobrze! Tak należy kobiecie porządnej. No, i jakiż?
— Umeblowanie pokoju Teresy tysiąc sto franków. Suknie i bielizna (a miała tylko wyprawę pensjonarską i to już mocno zużytą), dwa tysiące ośmset franków. Kilka klejnocików koniecznych, tysiąc franków. Dodawszy do tego różne drobiazgi, razem wydałam pięć tysięcy dwieście siedmdziesiąt pięć franków!
— Grubo!
— Ależ to rzecz straszna!...
— I... zapłaciłaś?
Usłyszawszy te naiwne słowa, pani Eugenja, jakby poruszona sprężyną, wyprostowała się nagle, spojrzała na męża i rzekła:
— Trzeba być takim głupcem, jakim ty jesteś, by pytać się o to! — Zapłaciłaś!... Czy ja zapłaciłam? — Czemże miałam zpłacić? Czy ja mam fabrykę banknotów? — Wzięłam wszystko na kredyt... i u tapicera i w sklepie bielizny i w magazynie mód i u jubilera. Będę miało ładny rachunek na pierwszego.
— To twoja rzecz.
— Zdaje mi się, że i ciebie powinno to obchodzić.
— To ci się źle zdaje... Nie ja zaciągałam te długi. Mam dość o czem myśleć w ministerjum, i gdybym jeszcze musiał zajmować się interesami domowemi i takiemi dzieciństwami, zgłupiałbym chyba.
— Zgłupiałby!... ależ ty oddawna jesteś głupcem skończonym — pomyślała Eugenja, powstrzymując się na ten raz od wypowiedzenie, tego głośno.
— Zresztą — mówił dalej Daumont — mogłaś przecież uniknąć tych wydatków i niepokoju...
— A to w jaki sposób?
Pozostawiając Teresę na pensji.
Pani Daumont wzruszyła ramionami i odpowiedziała z ironją:
— Zostawić ją na pensji... i do jakiego czasu, jeśli łaska?
— Dopóki nie znalazłaby sobie męża.
Eugenja nie mogła się już powstrzymać.
— Wiesz, że głupotą swoją możesz nawet świętego wyprowadzić z cierpliwości. Znalazłaby męża! Za kogoż wyjdzie, skoro jej nikt nie widzi? — Piękniebyśmy wyglądali, gdybyśmy zostawili ją na pensji, której i tak co pół roku musimy płacić dość grubą sumę. Twoja pensja emerytalna, jaką otrzymasz za cztery lata, chyba nie wystarczy na nowalijki i takie życie jak dzisiaj. Wiesz bardzo dobrze, że w pozycji naszej Teresa jest jedyną nadzieją i jedyną deską ratunku, jest zaś o tyle piękną i powabną, iż piękność jej powinno zbogacić ją i nas. Pamiętaj, że masz pięćdziesiąt cztery lata, a ja, choć nie wyglądam na tyle, skończyłam czterdzieści cztery, musimy więc myśleć o zabezpieczeniu sobie przyszłości. Oboje potrzebujemy starości spokojnej i wygodnej. Mam dość już tego życia pełnego kłopotów i bezprzestannej troski o związanie końca z końcem. Już mi w gardle stoją ci wierzyciele, upominający się o zapłatę! Potrzebuję spokoju, poważania i jeżeli nie majątku, to przynajmniej egzystencji wygodnej.
— Do licha! i ja pragnąłbym tego — rzekł z westchnieniem pomocnik naczelnika.
— Otóż Teresa nam to zapewni.
— Oby clę Bóg wysłuchał!
— Wysłucha... Dla tego też przedewszystkiem należało naszą córkę zabrać z pensji do domu. Teraz chodzi o to, by ją pokazać światu.
— Nic ci nie przeszkadza chodzić z nią do teatru, ponieważ mam bilety od jednego z kolegów z ministerjum, członka komisji egzaminacyjnej prac dramatycznych.
Pani Daumont pogardliwie wzruszyła ramionami.
— Czyż w teatrze w krzesłach lub w amfiteatrze znajdę tego, kogo szukam — odpowiedziała. — Będą ją lornetować, nawet bardzo, będę odprowadzać ją przy wyjściu z teatru, lecz cóż z tego? Ja potrzebuję dla niej męża, młodego lub starego, pragnęłabym nawet bardzo młodego, bo łatwiej takim kierować któryby nadto posiadał majątek wielki. Ażeby znaleść takiego ptaka rzadkiego, a przecież możliwego, koniecznie potrzeba bywać na wieczorach i przyjęciach na których spotkać można ludzi poważnych i którzyby wiedzieli kim jesteśmy. Ty, możesz otrzymać zaproszenia na przyjęcia urzędowe, a ja już biorę na siebie zawiązanie na nich stosunków z osobami, które mi otworzą pewne salony, gdzie potrafię odszukać męża dla Teresy...
— Przyjęcia urzędowe, rzecz możliwa... nawet łatwa. Gdy zdarza się jakiś bal w Tuilerjach, w ratuszu lub w ministerjach, dają zwykle do rozporządzania dla sekretarjatu spraw wewnętrznych pewną liczbę zaproszeń, zarezerwowanych dla tajnych ajentów politycznych. W liczbie tych ajentów znajdują się kobiety, należące do lepszego towarzystwa, zrujnowane, o czem przecież nikt nie wie, gdyż fundusze sekretne wynagradzają hojnie tajne usługi. Ile razy zdarzy się sposobność, skoro zażądam, mogę otrzymać zaproszenie na dwie osoby... jeśli tylko sobie życzysz.
— Cóż mnie obchodzi jaką drogą mieć je będziesz? byłeś je tylko miał!
— W przyszłą sobotę będzie przyjęcie w ratuszu.
— Doskonale — więc pojedziemy.
— Powiedz raczej, że pojedziecie — odpowiedział Daumont. — Wiesz, że ja nie chcę się mieszać do niczego, nie chcę się nawet pokazywać... Czy zgoda?
— Zupełna! — rzekła pogardliwie Eugenja, wstając z fotelu. Nie tylko, że niepotrzebny mi jesteś, lecz owszem, krępowałbyś mnie. Przynieś jutro zaproszenia... a teraz... dobranoc.
I pani Eugenja opuściła salon.
Oddawna już małżonkowie nie sypiali w jednym pokoju.
Robert zostawszy sam, strząsnął na zagasłe węgle w kominku popiół swej fajki, następnie podniósł się, otworzył szafkę w murze, wziął butelkę wina szampańskiego, wypił dwa kieliszki jeden po drugim i ożywiony poszedł spać, nie myśląc więcej o córce i pozostawiając żonie staranie o przyszłość.
Nazajutrz rano gdy wychodził do ministerjum, pani Euganja przypomniała mu obietnicę wczorajszą.
— Nie lękaj się, nie zapomnę — odpowiedział. — Rachuj napewno na zaproszenie, wszak to nic nie kosztuje.
Teresa Daumont nic nie wiedziała o projektach swej matki, Paryż był dla niej miastem zupełnie nieznanem, nie przeczuwała ani dramatu ani niegodziwości, nie miała również pojęcia ani o przyjemnościach upajających, ani o smutku głębokim. Wychowana na pensji w Senlis, wiodła życie spokojne, proste, prowincjonalne.
Po za nauką, rekreacjami, spacerami i niewinnemi zabawami nie widziała nic więcej.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.