Mały lord/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mały lord |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1889 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Maria Julia Zaleska |
Ilustrator | Reginald Bathurst Birch |
Tytuł orygin. | Little Lord Fauntleroy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wszystkie przygotowania do podróży ukończyły się nareszcie, powóz, mający odwieźć Cedryka z matką do portu, stanął przed domem. Dziwne uczucie niepokoju i smutku ogarnęło chłopczynę. Pani Errol odeszła do swego pokoju i drzwi za sobą zamknęła, zostawiając go samego. Gdy wyszła, w oczach jej widać było ślady łez, mimowolne drżenie poruszało usta. Cedryk podbiegł do niej, ona się pochyliła, wzięła go w objęcia, on zarzucił ramiona na jej szyję i długo, długo ściskali się w milczeniu. Chłopczyk nie zdawał sobie dobrze sprawy z tego smutku, dzielił go jednak z matką i tkliwie szepnął jej do ucha:
— Dobrze nam tu było razem w tym domu, nieprawdaż, Kochańciu?
— Nigdy, nigdy!
W milczeniu siedli do powozu i w milczeniu przebyli krótką drogę do portu. Cedryk usiadł bliziutko przy matce i przytulony do niej nie odezwał się ani jednem słowem. Wkrótce ujrzeli się na pomoście pięknego parowca, wśród gwaru, hałasu, zamętu. Co chwila nadjeżdżały do przystani omnibusy, powozy rozmaitego rodzaju, przywożące pasażerów i ich pakunki. Tragarze zabierali ciężary i przenosili je na okręt. Podróżni śpieszyli się, potrącali, obawiając się opóźnić. Majtkowie odwijali liny, oficerowie wydawali rozkazy. Panowie i panie z dziećmi przychodzili na pomost pożegnać odpływających krewnych lub znajomych. Przechadzano się, rozmawiano, niektórzy wyglądali wesoło, lecz większa część tych osób była smutna, niejedna kobieta ocierała zapłakane oczy. Cedryk przypatrywał się wszystkiemu, widok ten zajmował go niezmiernie. Spoglądał z uwagą, to na ogromne zwoje lin, to na jakieś dziwne przyrządy, których użytku nie znał jeszcze, to znów podnosił oczy w górę i gonił kłęby dymu, buchające z komina parowca. Układał sobie w myśli, jak to on wkrótce zapozna się z żeglarzami i dowie się od nich różnych ciekawych rzeczy o okręcie, o morzu, o krajach dalekich i rozbójnikach morskich.
A gdy tak przypatrywał się wszystkiemu, rzucając oczyma na prawo i lewo, spostrzegł ruch jakiś nagły o kilka kroków od siebie na pomoście. Ktoś przeciskał się przez tłum podróżnych i tragarzy, torując sobie drogę niekiedy i łokciami. Był to młody chłopiec, w którym Cedryk poznał odrazu Dika, chociaż ubrany był w strój nowy od stóp do głowy, w ręku trzymał jakiś przedmiot czerwony.
— Biegłem co tchu, ażeby pana pożegnać, kochany panie Cedryku, czy tam mylordzie, do licha! zapomniałem o tytule. Chciałem koniecznie mylordowi przynieść pamiątkę, kupiłem to za pieniądze, zarobione wczoraj nowemi szczotkami — tu rozwinął niedużą chusteczkę jedwabną, którą trzymał w ręku — na morzu bywa czasem wietrzno, a to można na szyję włożyć. Niosłem paczkę porządnie obwiniętą, ale mi papier spadł gdzieś po drodze, gdym się musiał pchać przez ciżbę. Nieznośni ludzie, nie chcieli mnie puścić. Taka chusteczka zawsze się przyda, mylord ją włoży do kieszeni, a ile razy wyjmie, przypomni sobie Dika. Aha! jak ja to obmyśliłem!
Dik jednym tchem wypowiedział to wszystko, oddał chusteczkę Cedrykowi i schwycił drobną jego rączkę w swoje szerokie, żylaste dłonie. Wtem ozwał się dzwonek, chłopak odskoczył nagle, ruch zwiększył się na pomoście i Dik znikł z oczu małego lorda, który nie miał czasu mu podziękować nawet. Po chwili dopiero ujrzał znów Cedryk przyjaciela, przeciskającego się wśród tłumu osób, które podobnie jak i on powracały na ląd, pożegnawszy podróżnych. Dzwonek był hasłem, że statek odpływa.
Gwar i zamieszanie na pomoście doszły do najwyższego stopnia, z lądu dochodziły okrzyki pożegnania, na które niemniej donośnie odpowiadano z okrętu.
— Bywajcie zdrowi! Do widzenia! Napiszcie zaraz po przybyciu! Napiszemy z Liverpool’u!
Takie wykrzykniki krzyżowały się raz po raz w powietrzu. Cedryk rozwinął chusteczkę jasnokarmazynową w rzucik ciemniejszy, w kształcie podkowy, chłopczyk był zachwycony tym wspaniałym upominkiem. Zbliżył się do baryery i powiewając chusteczką, wołał także wraz z innymi:
— Bywaj zdrów, Diku! Nie, do widzenia! Dziękuję ci, serdecznie dziękuję!
Ciężki parowiec poruszył się i wśród tych okrzyków począł zwolna odpływać od brzegu. Matka Cedryka nasunęła na twarz gęstą, czarną zasłonę. Smutek niewypowiedziany ścisnął jej serce na myśl, że opuszcza ziemię rodzinną i odpływa do obcego kraju. Lecz wnet spojrzała na syna, odetchnęła i otucha jej powróciła; byle z nim razem, byle miała przed oczyma tę ukochaną postać, ten skarb swój jedyny, jedyne kochanie, wszędzie jej będzie dobrze, nigdzie nie może być nieszczęśliwą. A statek płynie dalej, wartko przerzyna fale oceanu, unosząc małego lorda do nowéj ojczyzny, do nowych przeznaczeń i nieznanej przyszłości.