Strona:F. H. Burnett - Mały lord.djvu/71

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nigdy, nigdy!
W milczeniu siedli do powozu i w milczeniu przebyli krótką drogę do portu. Cedryk usiadł bliziutko przy matce i przytulony do niej nie odezwał się ani jednem słowem. Wkrótce ujrzeli się na pomoście pięknego parowca, wśród gwaru, hałasu, zamętu. Co chwila nadjeżdżały do przystani omnibusy, powozy rozmaitego rodzaju, przywożące pasażerów i ich pakunki. Tragarze zabierali ciężary i przenosili je na okręt. Podróżni śpieszyli się, potrącali, obawiając się opóźnić. Majtkowie odwijali liny, oficerowie wydawali rozkazy. Panowie i panie z dziećmi przychodzili na pomost pożegnać odpływających krewnych lub znajomych. Przechadzano się, rozmawiano, niektórzy wyglądali wesoło, lecz większa część tych osób była smutna, niejedna kobieta ocierała zapłakane oczy. Cedryk przypatrywał się wszystkiemu, widok ten zajmował go niezmiernie. Spoglądał z uwagą, to na ogromne zwoje lin, to na jakieś dziwne przyrządy, których użytku nie znał jeszcze, to znów podnosił oczy w górę i gonił kłęby dymu, buchające z komina parowca. Układał sobie w myśli, jak to on wkrótce zapozna się z żeglarzami i dowie się od nich różnych ciekawych rzeczy o okręcie, o morzu, o krajach dalekich i rozbójnikach morskich.
A gdy tak przypatrywał się wszystkiemu,