Małe stworzenie
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Małe stworzenie |
Pochodzenie | Nowele i szkice |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1921 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa; Kraków; Lublin; Łódź; Poznań; New York |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Raz tylko w życiu to małe stworzenie widziałam, więc wiele do powiedzenia o niem nie mam, ale co wiem, to powiem.
Przed kilku laty, w piękny dzień letni, szłam mimo wsi chłopskiej za stodołami i chlewkami, poprzedzielanemi zielenią ogrodów i sadów. Był to dzień bardzo roboczy, na polach i łąkach ludzie kosili, orali, pełli, we wsi więc panowała pustka i cisza, dzieci nawet nie było widać, ani słychać, bo niektóre z nich może za rodzicami pobiegły, a inne bawiły się gdzieś daleko, lub po murawach spały. W jednym przecież z sadów jedno dziecko zobaczyłam. Wiśniowe drzewa rosły tam nad gęstą murawą, słońce złotemi kółkami i esikami igrało w liściach i po trawie, zdaleka widać było stojące ściany konopi i zalatywał zapach kwitnącego piżma. Tuż prawie przy niskim płocie z ostrokołów, pomiędzy wiśniowemi drzewami stał źrebak może roczny, gniady, a z konopiastą grzywą, takimże ogonem i głową, nisko zwieszoną ku trawie, którą ze smakiem chrupał; zaś na źrebaku siedział pięcioletni co najwyżej chłopak, w siną, samodziałową kapotkę ubrany, z nagiemi do kolan nogami i jasną, jak len, czuprynką. Siedział on na źrebaku wcale nie żartem, ale tak, jak dorośli mężczyźni siedzą; ciemne, maleńkie ręce na konopiastej jego grzywie złożył, napuszył się jakoś, pąsową buzię ze sztuczną dumą wydął i ani poruszał się, ani głosu z siebie nie wydawał, tylko czerwone szkiełko, które mu pod szyją spinało szarą koszulę, w promyku słońca, jak rubin, migotało. Istny posążek z błękitnemi oczami, które nawet na widok kogoś nadchodzącego wcale ciekawości, ani jakiegokolwiek pod słońcem wzruszenia nie okazały, tylko tak, jak i pierwej, nieruchomo patrzały przed siebie, a były duże, szeroko otwarte, o czemś bardzo zamyślone i głębokiego, głębokiego uszczęśliwienia pełne. Że był on w tej chwili niezmiernie szczęśliwy i dumny, każdyby to poznał. Jakim sposobem, po raz pierwszy może w życiu, na źrebaka zdołał wleźć? Bóg to wie, ale wlazł, a przez to i najwznioślejszego z czynów, o których miał przybliżone choćby pojęcie, dokonał i największej ze wszystkich znanych mu rozkoszy zażywał. Nie zamieniłby się pewnie w tej chwili na los żadnego z mocarzy, choćby nawet cokolwiek był o nich wiedział i nie zstąpiłby ze swego zaszczytnego i błogiego stanowiska inaczej, jak chyba z przeraźliwym krzykiem i płaczem. Tak więc sobie źrebak trawę skubał, a pięcioletni chłopak, na grzbiecie jego siedząc, nasycał się szczęściem swojem w głębokiem skupieniu i zupełnej nieruchomości. To skupienie właśnie i ta nieruchomość, to jakby zrośnięcie się w jedną całość sinej kapotki i bosych nóżek z gniadym źrebakiem, to nakoniec dumne wydęcie pąsowej buzi wśród pyzatych, rumianych policzków na tle zieleni, po której igrało słońce i głuchej ciszy pola z jednej, a wsi z drugiej strony czyniło go przedziwnie zabawnym i pociągającym.
Wtem pies jakiś, najpoczciwszy zapewne kundel, duży, kudłaty, w białe i czarne plamy, spostrzegłszy za płotem obcych, niewiedzieć skąd wyskoczył, przez sad wiśniowy wielkimi susami i z ogromnem szczekaniem sadzić zaczął i sadził wprost na osoby, idące za płotem i na źrebaka, skubiącego trawę. Stała się wtedy rzecz bardzo prosta i prawie konieczna. Źrebak zląkł się, podskoczył, chłopca, jak piłkę, z grzbietu swego zrzucił i prawie w mgnieniu oka na drugim końcu sadu się znalazł. Musiał go jednak w przestrachu i pośpiechu kopytem potrącić, bo… obraz zmienił się zupełnie. Tak przed chwilą dumne i szczęśliwe dziecko leżało na trawie, równie wprawdzie nieruchome, jak i pierwej, ale nieruchomość ta wcale inną była od tamtej, a z pod lnianej jego czuprynki wypływał i na trawę powolutku ściekał wąziutki strumyk krwi. Nad leżącym zaś stał kundel w białe i czarne plamy, ogon spuścił i niespokojnie go obwąchiwał. Sprawcą wypadku będąc, tak przeraził się nim jednak, czy zmartwił, że o obcych ludziach i szczekaniu na nich zapomniał.
Obcy ludzie zaś daremnie do chaty, u końca sadu stojącej dopadli, o ratunek wołając. Chata była zamknięta i druga także, i trzecia… Tylko jakaś dziewczynka siedmioletnia może, która, na przyźbie przykucnąwszy, w cieple słońca dumała, słysząc wołania, zerwała się, ciemne ręce na fartuszku splotła i piwne oczy ku ludziom, pytania jej zadającym, wznosząc, cieniutkim głosem wyrecytowała:
— Mama pszenicę piele… het tam! Tatko kosi… het tam. Chwedorka tatce jedzenie poniosła…
— I nikogo tu, oprócz ciebie, niema?
— Je… Ihnaś je…
— A gdzież on? Gdzie?
— W zamkniętej chacie w kołysce śpi…
W godzinę potem…
Ale poco ja to opisuję? Kiedy Tadeusz, mały synek Klemensa, parobka, i żony jego, Chwedory, utopił się w jamie z wodą, a ja to opisałam, powiedziano, że ta historja żadnego znaczenia i żadnej myśli nie posiada, bo przecież miał on matkę, która pilnować go była powinna, a ponieważ nie dopilnowała, więc stało się to albo przez prosty wypadek, albo przez niedbalstwo matki i nie było o czem mówić. Może to i prawda, bo te nasze chłopki są istotnie strasznemi hultajkami i wietrznicami. Latają niewiedzieć gdzie, robią niewiedzieć co i własnych nawet dzieci pilnować nie chcą. Wprawdzie, Chwedorowa podówczas, kiedy jej Tadeusz do jamy z wodą wpadł, pod dozorem dworskiego oficjalisty warzywo pełła, a pełła je dlatego, że ze względu na tak brutalne i nieprzeparte potrzeby życia, jak jadło i przyodziewek, czynić to musiała; zaś naprzeciw warzywnego ogrodu, na cienistym ganku, panienki minjardisy robiły i czasem, dla rozrywki, przed gankiem kwiaty zrywały. Nic wcale przeciw minjardisom, ani zrywaniu kwiatów nie mam, bo są to zajęcia i niewinne, i przyjemne; myślałam tylko, że może panienki historyjkę o Tadeuszu, który utopił się w jamie z wodą, przeczytawszy, pożałują trochę takich, jak on, małych stworzeń i wraz z szydełkiem, bawełną i wszystkiem, co do minjardis potrzebne, usiądą w jakim pokoju oficyny, albo na jakim kawałku murawy, gdzie otoczy je gromadka takich małych stworzeń, którym one dadzą trochę najprostszych zabawek, a czasem z niemi pogwarzą, a czasem tam na elementarzu itd. itd.
Gdyby się zaś bardzo tem wszystkiem zmęczyły, albo gdyby nadjechali goście (wypadek ważny i który uwzględniać należy z powodu dobrodziejstw cywilizacyjnych i innych, jakiemi nas obdarza życie dzisiejsze towarzyskie) wyręczyćby je mogła jakaś starsza białogłowa do wyższych czy niższych sfer należąca, którą przynajmniej w jednym egzemplarzu, a najczęściej w wielu posiada każdy niemal dwór, czy dworek wiejski. Byłoby to coś w rodzaju ochronek, instytucyj zresztą wielce niekosztownych, bo ani meblowania apartamentów, ani sprowadzanych zdaleka mistrzów, ani kunsztownych pedagogicznych wymysłów nie potrzebujących. Możnaby w ten sposób nawet minjardisy, z drobnemi zaledwie przeszkodami robiąc, zapobiegać błędom, popełnianym względem tych małych stworzeń przez leniwe i wietrzne ich matki.
To miałam na myśli, opisując historyjkę Tadeusza, który utopił się w jamie z wodą, jego matkę, pielącą ogród warzywny i panienki, siedzące z robótkami na cienistym ganku. O tem samem pomyślałam na widok chłopca, który jak piłka ze źrebaka spadł i leżał na trawie z kropelkami krwi, ciekącemi z pod lnianej czuprynki. Byłabym też i dalsze losy tego chwalebnego jeźdźca opisała, ale na szczęście spostrzegłam w porę, że niema tu wcale o czem pisać. Prosty wypadek lub grzeszne niedbalstwo matki! Prawda. I zresztą, poco to wogóle wywlekać na świat takie malutkie i tak niziutko żyjące stworzenie? Poco o nich ludziom wykształconym, a daleko wyższe ideały ścigającym, przypominać i myśli ich — czy tylko myśli? — niemi zajmować? Nie myśleliśmy przecież o takich rzeczach i było nam dobrze; nie będziemy o nich myśleli, będzie nam równie dobrze.