Mała parafia (tłum. Neufeldówna)/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Mała parafia
Wydawca Dubowski i Gajewski
Data wyd. 1895
Druk J. Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bronisława Neufeldówna
Tytuł orygin. La petite paroisse
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.
INTERMEZZO..

Opuściwszy nagle starego Mériveta, po rozmowie za kościołkiem, Ryszard spotkał pana Aleksandra; przelotny uśmiech zręcznego łotra, ironia jakiej się w tym uśmiechu dopatrzył, jak promień światła przemknęły przez umysł Ryszarda.
— Gdzie oni są, ci nędznicy?.. ależ ten człowiek wie; wie od tych z Grosbourga, a Rozyna u nas od niego.
I przyśpieszał kroku po rozpalonej już drodze, i monologował gestykulując zapamiętale, a zbity, krótki jego cień obok niego powtarzał te gniewne ruchy.
— A tom ja głupi, że nie pomyślałem o tem wcześniej, żem tak często chodził daremnie na tę pocztę!.. Byleby tylko ta dziewczyna zechciała teraz powiedzieć... O! powie, albo niech się strzeże!..
Rozyna Chuchin, która miała odmłodzoną i wydelikaconą twarz ojca, ukazała się właśnie w furtce parku, na tych samych dwóch stopniach, z których omal co nie zabiła pana swego wiadomością, o wyjeździe Lidyi. W eleganckim kapeluszu, i w bucikach, z książką do nabożeństwa o złoconych brzegach pod pachą, służąca śledziła coś widocznie i czekała. Usunęła się przed Ryszardem z tym uśmiechem bladym i uniżonym, w którym można się dopatrzeć wszystkiego czego się chce; ale Ryszard odwrócił ją oburącz, a przycisnąwszy do drzwi, które zamknął pchnięciem nogi, zapytał:
— Gdzie pani?.. ty wiesz... powiedz natychmiast... gdzie pani?
Trząsł nią brutalnie, a ona, zdumiona, nie rozumiejąc na razie, bełkotała:
— Ależ nie, panie Ryszardzie, ja nie wiem gdzie pani.. Gdy powróciła z sumy zastała depeszę...
— Pytam cię o twoją panią... o moją... moją żonę.
Powiedział to z wysiłkiem.
— Gdzie ona jest?
A widząc, że dziewczyna zamierza kłamać, dodał:
— Nie wtrącałem się nigdy do ciebie, ale wiem wszystko... Jeśli ci się zdaje, że ja was nie słyszę, jak twój kochanek przychodzi do garderoby... Potrzebowałbym powiedzieć tylko jedno słowo, żeby moja matka wyrzuciła cię na ulicę, a ojciec Chuchin...
— Ach! panie Ryszardzie...
— A więc, bez kłamstwa. Pod jakim adresem pisuje do nich Aleksander? Mimowolne chwianie się całej postaci silnej wieśniaczki świadczyło o jej wahaniu, w końca jednak szeptem powiedziała nazwę miasta i hotelu. Ryszard był zgnębiony. Sądził, że są daleko, po za morzami, gdzie ich doścignąć nie zdoła. Czyż nie mówiono mu o podróży do Indyi? I oto, zamiast z radością pochwycić tę sposobność bliskiej zemsty, doznał nagle uspokojenia, nie wyrzekając się wszakże wyjazdu, albowiem polecił Rozynie, by mu przygotowała torbę podróżną.
— Wiesz, tę torbę, którą zabieram ze sobą, gdy jadę na stawy do Mérogis... A ani słowa matce, słyszysz? Wyjechała, mówisz?..
— Na dworzec do Villeneuve, wiktoryą.
— Do Villeneuve, mama! A to poco?
Pani Fénigan wyjeżdżała jedynie do kościoła.
— Nie wiem, panie Ryszardzie, ale skorzystam z nieobecności pani, żeby wziąć torbę, która została w zamku.
Weszła w szpaler.
Zawołał jej.
— Wejdź zarazem do mojego pokoju i weź tam...
Nie wiedział, jak powiedzieć, żeby przyniosła rewolwer z jego nocnego stolika. Podkreślało to tak wyraźnie jego zamiary, że się zmieszał.
— Nic, nic, sam wezmę:
Oglądając broń, zły był na siebie za to nagłe i niewytłómaczone uspokojenie.
— Dlaczego? Czem się to dzieje, że myśl, iż jutro, o tej samej godzinie będę pomszczony, jeżeli zechcę, że ta myśl oziębiła mnie do tego stopnia? Czy jestem już skończonym nikczemnikiem, czy też tylko niezdolnym do powzięcia jakiegokolwiek postanowienia?
I, chcąc się podniecić, powrócić do gniewnego uniesienia, odczytał listy Charlexisa do żony, które chował w pudełku, by je mieć zawsze pod ręką, na oczach. O! szybko dopiął celu. Wyobraźnia w tym mózgu drzemiącym, odrętwiałym przez działanie świeżego powietrza, potrzebowała, by się ożywić, obrazów zewnętrznych. Podobnie są lubieżnicy, którzy używają książki i wizerunków na pomoc obumarłym zmysłom. Umiał on na pamięć te listy; ale w czytaniu frazesy uosabiały się, wyrazy iskrzyły, jak spojrzenia...
Turkot wiktoryi po piasku wyrwał go z pośród tych widzeń... Matka, już!.. Schował pośpiesznie listy, zrozpaczony, że nie wyjechał przed jej powrotem. Teraz trzeba znaleźć wymówkę, żeby upozorować ten wyjazd, uniknąć łez, błagań. Szukał tej wymówki, schodząc na jej powitanie, gdy powóz zajeżdżał przed dom.
Jakież było jego zdziwienie, gdy spostrzegł na koźle pełno pakunków, a obok pani Fénigan młodą kobietę pod ponsową parasolką, całą w takim szkarłatnym stroju, od egretki toczka podróżnego, aż do jedwabnych pończoch, które pokazała, zeskakując z wiktoryi z żywością młodego chłopca.
— Dzień dobry, Ryszardzie! — zawołała wesoło, pomagając wysiąść pani Fénigan, która dawała znaki synowi.
Głos przybyłej dźwięczał świeżo, miłym akcentem miejscowym, zasłyszanym już kiedyś, jakby dobrze znanym. Ryszard wahał się wszakże jeszcze, gdy matka, wchodząc na taras wsparta na ramieniu damy w szkarłacie, przedstawiła ją:
— To przecież Eliza, kuzynka z Lorient.
Rój wspomnień, zakochanych i szczęśliwych chwil, zawirował w umyśle Ryszarda. Ujrzał znów w pamięci kuzynkę, o kształtach okrągłych, drobnych, galopującą obok niego po równinach Sainte-Geneviéve-des-Bois, przy drzwiczkach lando, gdzie Franciszek Belleguic, bogaty przedsiebierca budowlany, i pani Belleguic, z domu de Kerkabelec, układali się z panią Fénigan co do przyszłego małżeństwa swoich dzieci, które już porozumiały się wyśmienicie. Dwie matki zaś, na nieszczęście, za nadto były do siebie podobne, by się porozumieć. Pani Belleguic z domu de... i t. d..., była Bretonką, wyciosaną z twardego kamienia, — także taki sam „dobry tyran,“ — która chciała prowadzić cały świat, jak wodziła męża, silną ręką, na krótkich cuglach. „Franciszek, który nie jest orłem,“ mówiła o nim, wobec niego, a mąż za każdym razem kłaniał się z błogim uśmiechem; w istocie, nie miał w sobie nic orlego, spokorniały w tem jarzmie małżeńskiem, które mu z biegiem czasu kark nagięło. Ryszard, skutkiem gwałtownej sceny między dwoma dobrymi tyranami, zmuszony był ująć się za matką przeciw rodzicom tej, na którą już spoglądał wzrokiem narzeczonego; poświęcił się, głównie przez słabość, przez materyalne niepodobieństwo powiedzenia „nie,“ ale zachowując w głębi serca prawdziwy żal, który znikł, zatarty przez czas i inne, stokroć głębsze, rany.
W ciągu tych lat dwunastu, pani Belleguic, z domu de Kerkabelec, połączyła się ze swymi przodkami. Franciszek, który nie był orłem, zrozpaczony, że mu już tego nikt nie mówił, podążył za żoną do grobu. Eliza, poślubiona, chirurgowi marynarki, alkoholikowi, człowiekowi złemu, który ją bił z nałogu, otrzymała najpierw separacyę, a potem rozwód, skoro tylko prawo zostało uchwalone.
Pani Fénigan piorunowała zrazu na ten rozwód z całem oburzeniem zagorzałej katoliczki; był on nawet w swoim czasie pomiędzy nią a synową powodem słodkawo-kwaśnych rozpraw, w ciągu których epitety „kochana matko“ i „kochana córko“ krzyżowały się ze zjadliwą intonacyą. Następnie, gdy synowa odjechała, pani Fénigan, wobec opuszczenia i smutku syna, widząc, że nie wystarczy mu, jak mniemała, jej czułość macierzyńska bez uniesień, zmieniła zdanie o rozwódce, a nawet o rozwodzie. Przypomniała sobie, że Eliza i Ryszard kochali się niegdyś. Doznała wyrzutów, że dla swego kaprysu zerwała to małżeństwo, które byłoby jej oszczędziło tylu zmartwień: wyrzutów tem szczerszych, że śmierć Belleguiców pozostawiała jej całą władzę, o którą była taka zazdrosna. Wówczas, bez żadnego stanowczo określonego zamiaru, kierując się instynktem macierzyńskim i radami proboszcza z Draveil, swego spowiednika, napisała pokryjomu do kuzynki w Lorient, by przyjechała spędzić kilka tygodni w Uzelles, a kuzynka, nie będąc zawziętą z usposobienia, przybiegła na wezwanie.
Obecność jej przedewszystkiem przeszkodziła niezwłocznemu wyjazdowi Ryszarda. Odroczył go do wieczora i zjadł śniadanie, siedząc naprzeciwko Elizy, rad, że znów słyszy jej wesoły śmiech, że widzi jej ładne oczy i olśniewające świeżością usta. Należała ona do tej rasy uprzywilejowanych, na których staczają się potokami dolegliwości i katastrofy życiowe, nie zostawiając najmniejszego śladu. Po tylu latach łez i żałoby Ryszard ujrzał ją równie wesołą i roztrzepaną, z tem samem prowincyonalnem upodobaniem do rzeczy błyskotliwych i jaskrawych, z tym samym szeregiem ziarnek ryżu między ustami, tem samem licem smagłem i zaróżowionem, okryłem puszkiem, niby owoc, tylko ramiona miała bardziej zaokrąglone, skórę nieco bielszą i posiadła wyzywającą i naiwną sztukę dekoltowania się, która do reszty onieśmieliła bojaźliwego kuzyna. Ryszard co chwila odwracał się, rzucał na nią spojrzenia, czerwieniąc się, co przejmowało radością zalotną młodą kobietę, której matka powiedziała poprostu:
— Moje dziecko jest chore, wylecz mi je.
Gdy kończyli śniadanie, Eliza krzyknęła rozpaczliwie:
— A moja torba?
Czerwona torebka skórzana, do której zawsze chowała pieniądze, papiery, klejnoty, całe swoje mienie. Zrazu nie zaniepokojono się. Bo i czego Eliza nie zarzuciła przez tę godzinę swego pobytu? I torebka się znajdzie jak znalazł się wachlarz, pierścionki, parasolka, rozrzucone dokoła tej milej osóbki, skutkiem wiecznego młynkowania jej ruchów i myśli. Po długich poszukiwaniach musiano się jednak pogodzić z tem, że torebka pozostała w wagonie, albo może na dworcu w Villeneuve, stary stangret Libert bowiem zapewniał, że jej nie widział na koźle między innemi pakunkami.
— Niech Libert jedzie na dworzec, — rzekła pani Fénigan.
— Dziękuję, kuzynko, jestem zanadto niespokojna; pojadę sama.
— Elizo, ja cię zawiozę, — zaproponował Ryszard. — Weźmiemy karyolkę, żeby jechać prędzej.
A ponieważ w tej chwili odezwał się dzwonek, wzywający służbę na śniadanie, poszedł sam założyć konia, by nikomu nie przeszkadzać i nie tracić czasu.
Kobiety zostały same i jednaki poryw rzucił je we wzajemne objęcia.
— Ach! droga córko, gdybyś mogła...
— Ależ zdaje mi się, że nieźle idzie... Daj mi swobodę działania, a zobaczysz.
— Jak uważasz, czy się zmienił?
— Pobladł i rysy mu się wydłużyły... Wolę go takim, ma więcej dystynkcyi. Uprzedzałaś mnie, kuzynko, że taki smutny, a on ciągle nuci.
I powtórzyła owo „bum-bum,“ — basowy akompaniament sonaty.
— On zawsze tak podśpiewuje, jak myśli o niej, — odparła matka.
— W takim razie myśli o niej ciągle... Czy to podobna, po krzywdzie, jaką mu wyrządziła?
— Ty tego nie rozumiesz... ani ja, moje biedne dziecko.
Ryszard, siedząc już na koźle, zawołał z dołu; kuzynka zbiegła szybko ze schodów.
Dwie dobre mile dzielą Uzelles od Villeneuve-Saint-Georges. W lekkim powoziku, puściwszy konia pełnym kłusem, Ryszard przebył tę drogę w niespełna pół godziny. Gdy karyolka wjechała na dziedziniec dworca, zapełniony omnibusami, wózkami, ekwipażami, pan Aleksander, w szkockiej czapeczce, potrącany na wszystkie strony przez wystrojonych Paryżan, zwijał sobie papierosa przed salą poczekalną, przypatrując się z wyrazem wyższości i znużenia podróżnego, który ma długą drogę przed sobą, całemu temu tłumowi, co wyległ za miejskie rogatki.
Uprzedzony przez Rozynę Chuchin o zamiarach jej pana, a następnie o przyjeździe kuzynki, pan Aleksander pomyślał, że Ryszard będzie mógł wyjechać dopiero pociągiem wieczornym i że on sam, zyskując w ten sposób kilka godzin, przybędzie wczas, by ostrzedz kochanków. Plan, wykręty, miał w pogotowiu: Skorzystać z obawy, z zamieszania pierwszych chwil, by wyekspedyować księcia na pokładzie „Bleu-Blanc-Rouge,“ u uprowadzić damę lądem, a gdy kochankowie będą nareszcie rozłączeni, siać między nimi zwątpienie, nieufność, kłamstwa, uczynić wszelkie zbliżenie niemożliwem.
Nagły wjazd Ryszarda na dziedziniec zachwiał temi wszystkiemi postanowieniami. Z kąta sali klasy trzeciej widział, jak Ryszard zeskoczył z powoziku i wszedł na tor, prawdopodobnie, by wsiąść do tego samego pociągu co on... Co robić tedy? Jak wejść do wagonu niepostrzeżenie? A w drodze, a tam, za przyjazdem?.. W tem Ryszard ukazał się ponownie, potrząsając czerwoną torebką, którą zdaleka pokazywał damie, siedzącej na koźle karyolki. Zajął miejsce obok niej, odebrał jej lejce i, nie dotknąwszy nawet konia końcem bata, znikł w głównej ulicy Villeneuve z przed szpiegujących spojrzeń byłego intendenta pałacu. Czy Ryszard pojedzie. czy też przybycie kuzynki wpłynęło na zmianę jego decyzyi? To pewna tylko, że nie wygląda wcale na srogiego Otella, przeżuwającego swoją zemstę...
Pociąg z Paryża, wjeżdżający na stacyę, wstrząsnął peronem. Rozległo się trzaskanie drzwi.
— Lyon, Marsylia, Nizza..
Pan Aleksander zawahał się przez sekundę. Poczem zły uśmiech wykrzywił jego wygolone usta i były intendent wskoczył do najbliższego wagonu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Elizie zachciało się powracać do domu najdłuższą drogą.
— Ja mam dużo wspólnego z Czerwonym Kapturkiem, — mówiła, śmiejąc się; — lubię poprzeczne drogi, zakręty, na których można zabłądzić i pogoń zawszystkiem tem co fruwa i co pachnie... Czy się nie boję wilka?.. Nigdy w życiu... Gdy Czerwony Kapturek umie zabrać się do rzeczy, to o wilka drżeć należy.
Upojona cudowną pogodą, szybkością jazdy, radością z odnalezienia klejnotów, robiła w istocie wrażenie Czerwonego Kapturka, jakim go sobie wyobrażamy, w szkarłatnej czapeczce, dzwoniąc swym dziecinnym śmiechem. Pojechali wzdłuż Yéres, małej rzeczułki, niby z obrazu Watteau, szafirowej, zimnej, śpiącej pod wysokiemi cienistemi drzewami, między zielonemi stokami, których świeżość stanowiła jaskrawy kontrast z żarem, panującym na gościńcu.
„Na bok! na bok!“ Przed karyolką, jadącą szybkim pędem, rodziny mieszczańskie, zalegające w niedziele wiejskie drogi, usuwały się żywo; z okien mikroskopijnych willi najrozmaitszych stylów, to z wieżyczkami, to z balkonami, z ozdobami fajansowemi albo z różowawych kamyków, wychylały się zaciekawione sylwetki, a wszędzie na tych twarzach, nacechowanych nudą albo zmęczeniem, Ryszard dostrzegał ten sam wyraz rozweselenia, sympatyi, jaką zdobywała sobie, przejeżdżając, miła istota, która uśmiechała się do nich z wysokości swego kozła.
I jakżeż mógłby się oprzeć temu czarującemu uśmiechowi męzczyzna, siedzący obok młodej kobiety, czujący ciepło jej ciała, świeże tchnienie jej szczebiotu, woń jej rozwianych wiatrem włosów? Co chwila, odbierając mu lejce, albo bat, muskała mu policzek okrągłą obnażoną ręką, lub też, pokazując wielką magnolię śród trawnika, stado żółtych kacząt na strumyku, pochylała się, podsuwała mu pod oczy wycięcie sukni dokoła białej i pełnej szyi. Ryszard bezwiednie ulegał czarowi tych wyziewów kobiecych, które mu koiły nerwy, niby dobroczynne ciepło.
Przy wjeździe do wioski Yéres, przez którą przechodzi gościniec, musieli zwolnić jazdę. Z powodu święta miejscowego, o którem zdaleka już oznajmiały katarynki, bębny, fanfary, ostry zapach frytury, z obu stron szosy ciągnęły się baraki i budy jarmarczne. Karyolka ściśnięta, prawie że niesiona przez tłum, który stawał się coraz liczniejszy w miarę, jak wjeżdżano w głąb wioski, toczyła się krok za krokiem.
— Jak się macie, Eugeniuszu?.. a młode małżeństwo?
Na to zapytanie Fénigana, Eugeniusz Sautecoeur, nazwany Indyaninem, który szedł przy karyolce, sięgając ramieniem jej kozła, odwrócił się i ukazał pod okrągłą czapką służbową twarz fioletową, zaniepokojoną.
— Nieźle, dziękuję, panie Ryszardzie, i dzieci także. Tylko, że chłopak na służbie, a ja jestem obarczony synową... To niezawsze wygodne. Dziś rano mieliśmy na śniadaniu przyjaciół jej męża. Zachciało jej się pójść z nimi na zabawę... Tam do licha! jakże ja się starzeję.
Wydobył z pod czapki kolorową chustkę fularową i ocierał nią spocone, przecięte gniewną bruzdą czoło, a spoglądając nagle dokoła po tłumie, który przewyższał swoją wysoką postacią, zawołał:
— Ach! szelma... znów mi się wymknęła.
Złożył wojskowy ukłon i podszedł spiesznie do baraków w poszukiwaniu synowej, którą Ryszard w chwilę później spostrzegł na placu Kościelnym, śród grona młodych dandysów w wielkich wykładanych kołnierzykach, uderzających szykiem bywalców w cafe-concert.
— Pomimo całej czujności twego Indyanina, — odezwała się Eliza, — zdaje mi się, że trudno mu będzie upilnować tę zwierzynę.
— I mnie się tak zdaje, kuzynko; ale niech ona się strzeże, ojciec Sautecoeur byłby straszny.
— Straszniejszy, niż mąż?
— O! mąż... to typ w moim rodzaju.
Po tych słowach, wypowiedzianych bolesnym tonem, które były pierwszą, jedyną aluzyą do jego nieszczęścia od czasu przyjazdu Elizy, Ryszard popuścił cugli koniowi, zniecierpliwionemu już, czującemu, że się wydostał z tłumu, i karyolka potoczyła się pędem po spadzistej drodze do rzeczki Yéres. Minąwszy mały most, wjechali w cienistą drogę, pomiędzy rozległe wielkie parki, woniejące i okwiecone. Zdala, na zgiełk zabawy wiejskiej, którą pozostawili za sobą, spadał dźwięk dzwonów nieszpornych, wolny, poważny, podobny do rozdzierającego zdania, które znienacka zachmurzyło wesołą banalność gawędy młodej pary.
W Uzelles, tego wieczora, gdy wybiła nieodwołalna godzina gaszenia świateł dla wszystkich mieszkańców zamku, długo jeszcze czuwano w pokojach. Pani Fénigan, w białą; flanelowej bluzie, z lichtarzem w ręku, nie mogła się nasłuchać opowieści o przejażdżce; świeca dopalała się, powieki Czerwonego Kapturka stawały się coraz cięższe, a matka, która weszła na kilka minut, nie spostrzegała się, że siedziała już dwie godziny.
Ryszard przez ten czas, zdumiony, że znalazł się na swojem łóżku, zamiast jechać drogą do Monte-Carlo, zapytywał siebie, dlaczego poduszka wydawała mu się taką miłą, prześcieradła takiemi świeżemi po gorączce minionych nocy; jak się to stało, że, gdy przywiązanie jego do matki, życzliwe rady starego Mériveta nie mogły go odwieść od szalonego postanowienia, rozchylony stanik, zwoje włosów skręconych i odsłaniających olśniewającą szyję, wystarczyły, by zmienić kierunek jego myśli. Że trochę ciała kobiecego mogło mieć taką niepokonaną władzę, że w sercu, równie udręczonem jak jego serce, mogło się znaleźć miejsce na inne pragnienie, prócz żądzy zemsty i śmierci, — wobec tego faktu upadała cała filozofia nieboraka i borykał się w tym zamęcie długo po zagaszeniu lampy.
Nazajutrz nie pojechał, nawet o wyjeździć nie wspomniał. W stajni miał tylko jednego wierzchowca, trzeba się było wystarać o drugiego dla Elizy i przyzwyczaił się wyjeżdżać z nią codziennie. Ponieważ był milczący z upodobania, z temperamentu, przeto konna jazda miała dla niego tę korzyść, że się podczas niej nie mówi, a myśli tylko w połowie, bo trzeba całą uwagę poświęcić koniowi, najkapryśniejszemu, najtchórzliwszemu ze zwierząt. Człowiek sam staje się potrosze koniem. W rozterce, w jakiej się znajdował, mając zaledwie odwagę wejrzeć w głąb swojej duszy, Ryszard rozkoszował się tem odrętwieniem swojej indywidualności. Gdy po takiej długiej przejażdżce na świeżem powietrzu pani Fénigan widziała, że syn powraca jej rozpromieniony, z wesołym dźwiękiem głosu, bez tej zmarszczki zawsze w jednym kącie czoła, świadczącej o jednako ponurych myślach, i ona promieniała, wyobrażała sobie, że wyleczenie jest bliskie, gotowa wierzyć, — gdyby Rozyna nie była jej wyznała awantury z walizką, — że Ryszard nie jest tak poważnie zraniony, jak utrzymywał proboszcz z Draveil i ten stary waryat, ojciec Mérivet.
— I cóż, córeczko?.. — Od tych słów, wypowiedzianych tonem tajemniczej żartobliwości, zaczynała pani Fénigan co wieczór, zasiadając w pokoju Elizy ale dnie, konne wycieczki następowały po sobie, nie sprowadzając stanowczego rezultatu.
— Robię jednak wszystko co mogę, — tłómaczyła; się młoda kobieta, płacząc nieledwie.
A matka zachęcała ją, szukała wraz z nią sposobu przezwyciężenia nieśmiałości Ryszarda.
— Bo to tylko to, moja córko, tylko to mu przeszkadza. Wszyscy męzczyzni są nieśmiali, a on bardziej niż wszyscy razem.
— Tak sądzisz, kuzynko? Spróbuję jeszcze zatem.
I spróbowała. Zaskoczeni przez burzę na równinie Courcouronne schronili się, po szalonej jeździe, w szopie pod wioską. Przestrzeń była wąska, siodła ich zbliżały się.
— Jak mi serce bije... patrz, Ryszardzie.
Szybkim ruchem wzięła jego dłoń i oparła ją na wznoszącym się, pod przyśpieszonym oddechem, staniku amazonki. W Ryszardzie zawrzały zmysły, — objął wolną ręką pochylającą się kibić Elizy i przez pięć minut, milczący i bladzi, pozostali tak w namiętnym uścisku.
Dotychczas znaczyła dla niego tyle, co jedna z tych jaskółek, które wpadały przez otwarte drzwi namiotu w ogrodzie, i obijały skrzydła o belki i o rękojeście szabli: teraz zaczął ją obserwować, ciekawy wiedzieć co się też ukrywało w tej duszy, wiecznie rozradowanej, po za tym ciągłym szczebiotem. Dlaczego nie kochać tej, jeśli go wyleczy z tamtej, i skoro matka widocznie tak bardzo tego pragnie?.. Przemyśliwał nad tem, grając w salonie w szachy z panią Fénigan, nazajutrz po tej strasznej burzy, która przez całą noc pustoszyła ogród i popsuła zupełnie drogi. Eliza, zażenowana od wczoraj wobec Ryszarda, obawiająca się wyznania, którego się spodziewała, stuła, wyglądając przez okno.
— Co to tam takiego? — spytała pani Fénigan, gdy naraz odezwały się wrzaski i okrzyki.
— To ten stary żebrak... Jakże on się nazywa?.. Ojciec Jerzy, w strasznym stanie... A cała banda uliczników za nim... Zabierają mu kij... Biedak! ależ on upadnie!
Na dworze rozległ się wybuch śmiechu. Pijany, wstrętny, trędowaty, z błotem na łachmanach, na brodzie, stary włóczęga, chcąc rozpędzić bandę szczujących go małych szakali, upuścił swój kij; łobuzy pochwycili go i teraz żebrak, niezdolny postąpić kroku, stał, czepiając się muru folwarku, lecz obsuwał się i padał i znów się podnosił, płacząc, wołając o swój kij, który mu nareszcie włożył w ręce dróżnik, Robin, wyrwany ze swej siesty w taczkach. Wówczas rozegrał się mały dramat, którego przebieg śledził Ryszard, z czołem na szybie. Dróżnik w porywie litości, zwierzęcej niemal, ujął biednego starca pod ramię i stawiał go, jako tako na chwiejących się nogach, mówiąc:
— No, no, ojcze Jerzy, przecieżeście jeszcze człowiekiem, do licha!
W tejże chwili z folwarku wyjechali furmani na koniach, które prowadzili do spławu, i zatrzymali się przed obdartym dziadem, okrytym biotem i śmieciami, wywijającym swoim kijem, posługującym się i pociągającym za sobą dróżnika.
— Strzeż się; Robin, uraczy cię trądem...
I brutalny ich śmiech rozlegał się po całym gościńcu.
Zażenowany zrazu, następnie zawstydzony, BRobin zaczął popychać kułakami starego, który, coraz bardziej tracił przytomność. Śmiechy wzmogły się. W tem dróżnik puścił ojca Jerzego, który oszołomiony, ogłuszony, macając przed sobą jak niewidomy, osunął się na kolana, na ręce i wreszcie runął jak długi na kupę błota, zgarnianego starannie pod mur.
— Ależ to obrzydliwe! — zawołał Ryszard, oburzony idyotyczną uciechą tych wszystkich wieśniaków.
Eliza, myląc się co do powodu jego gniewu, uważała za stosowne objawić swój wstręt do pijaństwa, zwłaszcza u ludzi starych. Ryszardowi wydała się w tej chwili głupią, a pani Fénigan, znając słabość syna do włóczęgów, a zwłaszcza do ojca Jerzego, pośpieszyła odwrócić jego uwagę.
— Patrzcie no, a to cud... ksiądz Cérès w nowej sutannie... Jaki wspaniały!
— Czy to ksiądz, odprawiający mszę w małej parafii? — spytała Eliza.
— Tak jest, kuzynko. Bardzo zacny człowiek, ale podzielam zdanie naszego kochanego proboszcza z Draveil, że brak mu godności i powagi duchownej. Wyobraź sobie, że wziął do siebie wszystkich Lucriotów, babkę, obie córki, gdy ojciec siedział w więzieniu w Melun.
Ryszard odwrócił się nagle.
— Gdyby nie ten ksiądz, moja matko, gdy Lucriot powrócił z Melun, po uwolnieniu...
Przerwał i spojrzał znów na drogę, gdzie śmiechy wzmagały się coraz bardziej.
Ksiądz Cérès nietylko sutannę miał nową; przywdział też pierwszy raz swój duży kapelusz i trzewiki ze sprzączkami, i dumny, że w tym odświętnym stroju pójdzie odwiedzić swoich ubogich, myślał: „Nie poznają mnie,“ — gdy zatrzymało go zbiegowisko. Ryszard, stojąc w oknie, nie mógł dosłyszeć co ksiądz mówił do nurzającego się w błocie żebraka, zrozumiał tylko, że, po daremnej odezwie do tych, którzy go otaczali, wikary pochylił się nad tym tłomokiem zabłoconych łachmanów, podniósł go silnemi rękoma i, wziąwszy go pod pachę, pociągnął za sobą, nie dbając ani o śmiejących się, ani o swoją piękną sutannę. Gdy znikali na zakręcie drogi, śród żaru słonecznego, Eliza, śmiejąc się, rzekła:
— Ładnie będzie ksiądz wyglądał za chwilę.
Pani Fénigan zaś dodała:
— Byleby go nie zaprowadził do siebie.
— Przypominasz mi, — odezwał się Ryszard, zmierzając ku drzwiom, — że ja mam kąt dla tego biednego starca.
— Chyba nam tego tu nie przyniesiesz... — zawołała matka.
Ale on już nie słyszał, śpiesząc na gościniec.
Powrócił późno. Czekano na niego z obiadem; był to obiad na dwanaście osób, taki, jaki odbywał się teraz często w Uzelles na cześć kuzynki, i gromadził dokoła stołu dawnych gości niedzielnych, — notaryusza, następcę pana Fénigaun, właściciela małej parafii i Jana Delcrous, sędziego trybunału w Corbeil, przysadzistego kawalera, który, zawsze w poszukiwaniu bogatego ożenku, kręcił się około Elizy, szczerząc wilcze zęby, rzadkie, lśniące, między czarnemi, ostremi, jak szczecna, faworytami.
Ale Czerwony Kapturek nie swawolił i nie kokietował dziś wieczór. Obojętność Ryszarda po scenie wczorajszej, to czego dowiedziała się o starym włóczędze, nazywanym długo „ubogim Lidyi,“ ileż to powodów do niepokojących rozmyślań, nieco za ciężkich dla tego ptasiego mózgu!
— I cóż, kuzynie... a twój przyjaciel, twój stary żebrak? — spytała, siadając przy stole obok Ryszarda, wyzywająca, pod bronią, z załedwie przysłoniętemi gazą różową rękoma i ramionami.
Odpowiedział, że jego przyjaciel spał w małym baraku nad brzegiem wody, gdzie Chuchin chował wiosła i sieci.
— Nad brzegiem wody?.. Będzie mu chłodno.
— Kazałem wstawić piec, — odparł Ryszard spokojnie.
Ten piec w baraku z wiosłami ubawił ją bardzo.
„Ani rozumu, ani serca,“ pomyślał Ryszard, niedomyślając się rozdrażnienia, ukrytego pod jej śmiechem. pensyonarki. Co za różnica z jego żonę, taką miłosierną, martwiącą się, gdy wyjeżdżali powozem, że nie będzie mogła dawać jałmużny żebrakom, unoszącą się gniewem na konie, na Liberta, stangreta, którego oskarżała, że nie chce się zatrzymać, albo staje zapóźno, gdy już ubogi był daleko. Żebracy wiedzieli o tem tak dobrze, że przechodząc mimo powozu nigdy nie wyciągnęli ręki. Ach! jakim żałosnym tonem mówiła o tem Lidya, Ryszard słyszał go jeszcze, śród przekornego śmiechu kuzynki.
— Nie, widzę cię jak gospodarujesz między ojcem Jerzym, a jego chouberskim. Jakże ci podziękował?
— Rzucając mu się na szyję... — wyrwał się sędzia z Corbeil.
— Okropność! — zawolała Eliza z okrzykiem przerażenia, a wszyscy dokoła stołu zawtórowali.
Delcrous, szczęśliwy, że koncept jego znalazł uznanie, ciągnął dalej:
— Mnie to raz nie włóczęga, ale zabójca chciał gwałtem ucałować.
— Ależ to niepodobna, Ryszardzie, — odezwała się pani Fénigan z komicznem oburzeniem, — nauki księdza Cérès nie przewróciły ci chyba do tego stopnia w głowie?
Ryszard milczał. Sędzia skorzystał z tego.
— Byłoto w początkach mojej karjery, w małej dziurze, nazwanej Souk’Aras...
— Souk’Aras, granica Tunetanii, znakomity grunt pod zboże, — przerwał ktoś..
— Kochany panie Mérivet, znasz pan swoją Algieryę na palcach... Przyjechałem zatem do Souk’Aras, jako sędzia pokoju, pełniący obowiązki prokuratora rzeczypospolitej. W godzinę po wylądowaniu, o zmroku, rozkładałem manatki w mieszkaniu parterowem mego poprzednika, gdzie zastałem obdarte krzesła i małe łóżko żelazne, gdy mój służący z biura, mój szausz, przyszedł po mnie do skazanego na śmierć. Otworzyłem wielkie oczy; skazany na śmierć? I wyobraźcie sobie moją minę, gdym się dowiedział, że w miejskiem więzieniu siedzi zbrodniarz, którego mają nazajutrz rano gilotynować. Stanowisko moje sędziego pokoju na terytoryum cywilnem obowiązywało mnie do asystowania mu, aż do stopni rusztowania. Trzeba mieć szczęście, żeby właśnie przyjechać dzień przedtem!.. W więzieniu znajduję rodzaj dzikiego, Maltańczyka czy Mahończyka. czarnego, włochatego, z grubemi, obwisłemi wargami, który patrzy na mnie małemi żółtemi oczkami, rozrzewnionym, głupim wzrokiem, zalewa się łzami i zaledwie zrozumiałą jakąś gwarą błaga mnie, żebym się pozwolił pocałować. Nieszczęśliwy cuchnął, jak lew! Widząc, że nie ma mi nic innego do powiedzenia idę spać, wyczerpany dwiema nocami kołysania na morzu. Około godziny trzeciej rano, mój szausz budzi mnie. „Co się stało?“ Skazany na śmierć znów mnie wzywa... Nadużywał, bydlę... Ale, jak odmówić człowiekowi, którego śmierć czeka? Całe więzienie było na nogach.
— Nie mamy spowiednika, — rzekł do mnie dyrektor, tłómacząc się, — skazany chce może uczynić jakie wyznanie.
Prowadzą, mnie do niego, a on, na mój widok, zaczyna znów wzdychać, szlochać.
— Ach! panie Delcrous... panie Delcrous...
Musiałem się znów pozwolić pocałować, bo on niczego innego nie pragnął. Ocierając swoje grube wargi o moje policzki, które zalewał łzami, powtarzał:
— Ach, panie Delcrous!.. taki wielki nędznik jak ja...
Jadąc na rusztowanie, schodząc z wózka, za którym dążyłem konno wraz z żandarmami, znów mnie wezwał i musiałem ponownie wyświadczyć mu tę śmieszną łaskę. Byłbym mógł przypuszczać, że to mistyfikacya, gdyby chwila nie była taka tragiczna i gdybym nareszcie nie otrzymał wyjaśnienia tej dzikiej sympatyi. Zbrodniarz nazywał się Juan Delcrous, tem samem nazwiskiem i imieniem co ja, jakkolwiek pochodził z Port-Mahon, a ja z Cahors.
Głos kobiecy zapytał:
— Jakąż to zbrodnię popełnił pański skazany? Czy można wiedzieć?
— O! i owszem, łaskawa pani... Poderżnął gardło swojej kochance, która go zdradzała.
— A gdyby to była żona prawa, byliby go uwolnili!.. — wtrącił Napoleon Mérivet... — Przecież to taka sama zbrodnia, i jeszcze nikczemniejsza, bo wiadomo z góry, że zazwyczaj uchodzi bezkarnie.
— Temu właśnie zapobiega roztropnie rozwód, — zadecydował poczciwy bas notaryusza.
Mały Napoleon zrobił ruch, który zagroził niebezpieczeństwem zawiesistemu białemu sosowi, jaki podawano dokoła stołu.
— A! tak, ładne prawo rozwodowe... Co w niem dobrego?
— Ależ znosi barbarzyński zwyczaj i bez wylewu krwi, pozbawia męża żony, która go hańbi.
— Jakgdyby mąż, zdradzony i zabijający, myślał o swojej hańbie! Zabija w szale zazdrości, skutkiem zawodu miłości i pychy, niekiedy z obawy śmieszności, z powodu kłopotliwego położenia, a także dlatego, że fałszywi moraliści podszepnęli mu: „Zabij ją...“ I państwo sądzicie, że rozwód może czemukolwiek z tego wszystkiego przeszkodzić?.. Czy wyobrażacie sobie Otella, procesującego Desdemonę?
Delcrous, pragnąc przypodobać się Elizie, przytoczył kilka wypadków, w których nowe prawo było oswobodzeniem dla kobiet. Ale stary Mérivet nie chciał się na to zgodzić. Dla niego rozwód był zniweczeniem małżeństwa.
— Tak, pani... nieinaczej, — powtarzał, zwrócony do pani Fénigan, która zaprzeczała. — Dawniej, ludzie wiedzieli, że są związani na całe życie, urządzali się, jak mogli najlepiej, jak na długą podróż, robili ustępstwa, małe ofiary dla przyzwyczajeń towarzysza podróży, jeden się krępował, drugi zadawał sobie trochę przymusu. Dzisiaj za pierwszem nieporozumieniem małżeństwo oświadcza, że się nie może zgodzić. Wszystko pęka za najlżejszem zarysowaniem się. Znikła pobłażliwość i cierpliwość. I nawet jak nasi młodzi ludzie pobierają się rozkochani w sobie wzajemnie, zawsze mają tę ukrytą myśl: jeśli nie pójdzie, drzwi otwarte.
— Ależ ostatecznie, panie Mérivet, gdy biedna istota jak... jak...
Eliza chciała powiedzieć Jak ja,“ ale łzy ją dławiły. I, nie mogąc dokończyć frazesu, nalewała sobie jednę po drugiej duże szklanki wody, by pokonać wzruszenie. Po chwili kłopotliwego milczenia, gdy każdy czekał na to co ona powie, Mérivet zwrócił się do matki Ryszarda, traktując kwestyę ogólnie.
— Takiej biednej istocie, któraby nie znalazła w małżeństwie ani szczęścia, ani miłości dałbym radę: Zamiast rozwodzić się, pomyśleć o małej parafii; chodzić do kościołka bez proboszcza, z dzwonnicą, która ma szczeliny, gdzie ptaszęta leśne ścielą swe gniazdka. Niechaj wejdzie tam tylko na czas jednego „Ojcze nasz,“ prostej modlitwy rezygnacyi i wyrzeczenia się... w tem cała tajemnica szczęścia.
Znano łagodny obłęd poczciwca i siedzący dokoła stołu zamienili uśmiechy, które zakończyły obiad weselej niż się zaczął.
Następnego dnia, ponieważ drogi wyschły aż do lasu, Eliza i Ryszard, jak zazwyczaj, wybrali się na konną przejażdżkę. Jechali przez mały Sénart, gdzie wąskie ścieżki ocienione dębami krzyżowały się między łomami kamienia, zarosłemi powojami, głogiem, paprocią, pełnemi wody deszczowej w zagłębieniach, służących za sadzawki sarnom, królikom i bażantom. Eliza zaproponowała krótki odpoczynek, a skoro tylko przywiązali konie do drucianego okratowania, otaczającego terytoryum myśliwskie d’Alcantarów, i usiedli obok siebie na mchu w tej gęstwinie zarośli:
— Mam ci zadać poważne pytanie, Ryszardzie, — rzekła, patrząc mu prosto w twarz, — a twoja odpowiedź będzie miała wpływ na moje życie; to też chcę, żebyś mi odpowiedział bardzo szczerze i bez zastrzeżeń. Co myślisz o panu Delcrous? Czy ci się zdaje, że on będzie dobrym mężem?
Ryszard tak się tego nie spodziewał, że długo trwało, zanim zdobył się na kilka wyrazów i to całkiem głupich:
— Mężem dla ciebie?
— Dla mnie. Przykrzy mi się żyć samej. Wydaję się wam wszystkim bardzo wesołą... Gdybyś wiedział ile razy ja się śmieję bez najmniejszej ochoty.
Figlarność jej małego noska, jej ust, o wyrazie zlekka drwiącym w kącikach, zadawała kłam melancholijnej zwrotce: ale akcent jej był szczery i przywrócił młodej kobiecie sympatyę kuzyna. Ileż to komplikacyi w najprostszej istocie! Gdyby go była zapytała: „Kochasz mnie? Czy mogę mieć nadzieję, że się kiedyś rozwiedziesz i zechcesz mnie za żonę?“ — miał odpowiedź gotową: „Nie kocham cię. Nie chcę się żenić powtórnie...“ A mimo to poradzenie jej, żeby wyszła za innego, kosztowało go niemało.
— Czy Delcrous jest człowiekiem uczciwym?., tak, zdaje mi się... Ale on taki ambitny... i taki nieczuły!.. Przypominam sobie, przed dwoma laty, gdy skazał zabójcę Meillottesów. Zacierał ręce, powtarzając: „Nareszcie mamy tę głowę.“ A zdawało się, że mu na tę myśl ślina idzie do ust z uciechy.
— Przerażasz mnie, — rzekł Eliza widocznie zadowolona z tego antypatycznego określenia, w którem przebijała zazdrość.
Ale Ryszard, jakby chcąc się przeciw takiemu przypuszczeniu obronić, dodał żywo:
— O! nie sądzę, żeby cię unieszczęśliwił... Jednakże...
Urwał, zaniepokojony, niepewny... A wielka cisza lasu dokoła nich, złożona z dreszczów i szeptów, ze szmeru owadów pod mchem, brzęczenia na świetlanych wierzchołkach drzew, podobna była do milczenia ich ust drżących, brzemiennych wyznaniami. Dlaczego Eliza wydawała się tego dnia Ryszardowi taka ponętna, w granatowej amazonce, która ją obciskała całą, aż do bladoróżowej linii szyi? Biedny Czerwony Kapturek w pazurach tego przyczajonego kota... Ryszard zerwał się nagle i, bardzo wzruszony, rzekł:
— Poczekaj dwa dni, zanim mu dasz odpowiedź.
Pomyślała: „Takie to było proste powiedzieć odrazu“ i wstała, jakby z żalem, bardzo wolno.
Konie ich, puszczone pełnym biegiem, dążyły teraz drogą, która przecina las wszerz, przechodzi przez różne leśne okręgi, zaludnione jodłami, olchami, brzeziną, dębami, przez polanki węglarzy, gdzie po za obłokami rozpraszającego się dymu widać było szałasy z liścia i ubitej ziemi, otoczone kurami, dziećmi, stosy pociętego i ułożonego równo drzewa, pęki chrustu na wózkach. Galopowali tak od pół godziny, nie mówiąc słowa, jakby unoszeni przez nurtujące ich żądze miarzenia, gdy naraz, na końcu wysokiego, długiego szeregu gęstych buków, spostrzegli pawilon myśliwski w stylu Ludwika XV-go, z łukowatą bramą, z olbrzymiemi oknami, przed którym stało grono gajowych konno, w niebieskich kurtkach, naszywanych srebrnemi galonami, i zdawaćby się mogło, że czekali oni na karocę pani Pompadour.
— To bażantarnia, — rzekł Ryszard do Elizy, która zatrzymała się, zaciekawiona.
Ileż wspomnień, i to jakich rozdzierających, budził w jego umyśle ten stary pawilon, gdzie, w dniu otwarcia łowów, pod namiotem, wzniesionym wprost bramy, Lidya zasiadała po prawej stronie księcia jenerała, taka ładna i taka dumna!... Gajowi rozstąpili się z szacunkiem przed wytwornym jeźdźcem, w szarem ubraniu, zapiętem po wojskowemu, pod samą brodę, który zdążał ku drodze poprzecznej. Ryszard drgnął, osłupiały na widok odmłodzonego, siedzącego mocno w siodle jenerała; sądził, że przykuty jest do fotelu w Grosbourg, a tymczasem chory przejeżdżał mimo niego, nie widząc go, zajęty jedynie Elizą.
— Kto to ten pan? — spytała.
Ale Ryszard nie miał czasu odpowiedzieć, gdy drugi jeździec, znacznie młodszy, w mundurze dragona, odłączył się od grona gajowych i popędził galopem za jenerałem. Te małe wąsiki, te pukle włosów pod czapką! Fénigan powstrzymał okrzyk zdziwienia i wściekłości. Karolek!... to Karolek!... w dragonach... A Lidya? gdzie ją zostawił? Co się z nią stało?... Uczuł szum w uszach, wydało mu się, że buki naraz urosły, stały się olbrzymiemi, a Eliza była gdzieś daleko, bardzo mała, tak, że nie rozumiał, ani jej ruchów, ani jej mowy. Poczem nagle, zanim zdołała sobie wy tłómaczyć to jego osłupienie, ujrzała jak zawrócił konia i szalonym pędem puścił się w pogoń za ojcem i synem, którzy już znikli w dali długiej alei. Dogoniła Ryszarda przed wózkiem pełnym węgli, gdzie zatrzymał się, by wypytać woźnicę, który stał na szczycie swego ładunku i którego głos dźwięczał silnie, jak uderzenia młotu, w czystem powietrzu polanki.
— Ma się rozumieć, że to książę... Przecież przyszedł w niedzielę polować z Indyaninem i dał czterdzieści sousów naszemu Wilhelmowi za nagankę... A co do tej służby w dragonach, to syn Foucarta, od wózka dla topielców, i chłopak Eugeniusza lepiej pana objaśnią, niż ja, bo najpierw sami są w tym samym szwadronie...
— Dziękuję, — rzekł Ryszard, biały jak brzezina.
I cicho rzekł kuzynce:
— Wracajmy, cierpię strasznie.
Przez całą drogą do zamku nie mogła wydobyć z niego słowa, ale „bum bum bum“, nucone przezeń pod nosem, świadczyła o jego męce wewnętrznej. Eliza pomyślała: „Próżne moje zachody“, i, powróciwszy do domu, udała się do swego pokoju, by ukryć łzy, gdy Ryszard poszedł szukać matki w ogrodzie warzywnym.
Była to kojąca godzina po upale dziennym, godzina, w której kwiaty kąpią się i piją. Pod strumieniem wody, płynącym wzdłuż rabatów, pod ciepłą pieszczotą ukośnych promieni słonecznych, kwiaty podnosiły główki, prostując się i przeciągały rozkosznie, a ich blask, ożywiający się w miarę, jak dzień chylił się ku schyłkowi, zaznaczał dobitniej wieczny antagonizm barwy i światła. Roje motyli krążyły w powietrzu nad klombami. Uderzanie polewaczek o brzeg kamienny zbiorników wody, krótkie rozkazy ogrodnika do pomocników jedynie zakłócały milczącą pracowitość tego schyłku dnia, upajającego świeżością i łagodnem ciepłem.
— Co ci jest? — spytała pani Fénigan na widok syna, który wszedł wzburzony do cieplarni, gdzie z nożycami w ręku obcinała zbyteczne gałązki z rzadkich roślin.
Zamiast odpowiedzieć, zapytał:
— A więc Charlexis wrócił?
— Jest w Melun od dwóch miesięcy.. W dragonach... nie wiedziałeś?
— A ona? Gdzie ona? Co on z nią zrobił?
— To co się robi z takiemi kobietami, — odparła matka, obcinając gałąź. — Płaci im się za rozpustę i porzuca je.
Mówiła tak głośno, że ogrodnicy mogli ją słyszeć. Ryszard zamknął oszklone drzwi i odezwał się głosem ostrym, którego matka dotąd nie znała:
— Lidya nie jest rozpustnicą, ale ofiarą twojego tyraństwa, niewolnicą, która ucieka, jak powiedziała w swoim ostatnim liście... A potem, nie masz prawa lżyć kobiety, noszącej nasze nazwisko.
Oczy pani Fénigan zaiskrzyły się.
— Byłbyś mógł już dawno odebrać jej to nazwisko, skoro miałeś prawo.
— Rozwód, nie prawda?... żeby mnie ożenić z kuzynką, która się stroi i wdzięczy... na to nie licz... nigdy... nigdy...
— Tak, rozumiem... Wolisz katechizm małej parafii... Wolisz przeprosić tę łotrzycę za całą śmieszność, jaką nas okryła, a potem pomieścić ją już nie w pawilonie, ale w tym zamku, u matki, żeby... żeby odbyła słabość.
Ale zaledwie wymówiła te smutne słowa, byłaby pragnęła je powstrzymać, wobec nagłej bladości i drżenia ust Ryszarda. Uniesiona czułością, otworzyła ramiona, ale on odepchnął je brutalnie ruchem szaleńca:
— Co! ależ mówiłaś mi przecież, że ona nie może... Dlaczego kłamałaś? dlaczego okłamywałaś mnie zawsze, mówiąc o niej? Toś ty jej bardzo nienawidziła?
— Ona była udręczeniem i hańbą twojego życia. Tak, nie cierpiałam jej... Ale, bądź spokojny, ton, jakim przemawiasz do mnie, jest mi nauką. Nie będzie już między nami więcej mowy o niej. Weź ją napowrót do siebie, pielęgnuj, uznaj dzieciaka, gdy się urodzi. Zapewniają mu dwieście tysięcy franków. Dobry interes, jak widzisz.
Dotknięta do żywego w swojej dumie, w swem uczuciu macierzyńskiem, udawała, te obcina dalej gałązki i zaznaczała każde zdanie krótkim szczękiem nożyc.
Ale Ryszard przeszkodził jej:
— Strzeż się, matko.
Chwycił ją, za ręce, odwrócił gwałtownie ku sobie i, zrozpaczony tem wszystkiem, co usłyszał, przybliżył zmienioną twarz swoją do tego oblicza starej kobiety, które było do niego takie podobne, poczem wybuchnął:
— Udręczenie mojego życia, to ty, czy słyszysz? ty, nie ona... Od mego dzieciństwa, które więziłaś w pokoju chorego, pozbawiając je powietrza i ruchu, twoja samolubna miłość nie pozwoliła mi rozwinąć się, zostać męzczyzną. By mnie zatrzymać przy sobie, tyranizowałaś mnie tak samo, jak tyranizowałaś mego ojca; pochlebiałaś mojemu lenistwu i moim nałogom, uczyniłaś mnie niezdolnym do żadnego zawodu. Nie chcąc, żebym się ożenił, by tu nie zapanował inny wpływ prócz twego, podsuwałaś mi własne służące... Nie zapieraj się!.. Może myślisz, żem tego nie widział!.. A ta biedna mała, którą sprowadziłaś z Lorient, żeby mi ją rzucić w objęcia... czegóżeś nie robiła, by z niej uczynić moją kochankę, nic więcej, tylko moją kochankę, skoro jej mąż żyje jeszcze, a kościół nie uznaje rozwodu! Raczej wszystko, niż widzieć znów śród nas tę, którą twój despotyzm ztąd wypędził i o którą zawsze byłaś zazdrosna... Ale to wszystko na nic się nie zda, na nic; kocham moją żonę, kocham i przebaczam jej, bo jestem względem niej winny, żem nie umiał jej obronić przeciw tobie, przeciw twojemu tyraństwu... Płacz, płacz. Ona płacze więcej jeszcze, sama, opuszczona, porzucona nie wiem gdzie... O! ale ja ją odnajdę... Wolałbym umrzeć, niż pędzić dalej to życie, jakie wlokę zdala od niej, przy tobie, wolałbym rozpruć się, ot, tem...
— Ryszardzie, moje dziecko...
Chciał jej wyrwać nożyce, ale ona, szybsza i zręczniejsza, cisnęła je w głąb cieplarni, w gęstwinę roślin i kwiatów.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: Bronisława Neufeldówna.