Ludzie bezdomni/Szewska pasya
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ludzie bezdomni |
Wydawca | Wyd. J. Mortkowicza |
Data wyd. | 1937 |
Druk | Towarzystwo Wydawnicze |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Sposobem z roku na rok praktykowanym Krzywosąd załatwiał szlamowanie stawu, gdy wtem, już w pierwszej połowie czerwca zjechało tyle kuracyuszów, że ukończyć roboty nie było możności. Tylko z części stawu od strony rzeki muł był wybrany do głębi. Reszta przedstawiała się w postaci bagna, które woda ledwo była w stanie przykryć. Po spuszczeniu jej błotko wysychające okryło się zielonym kożuchem wodorostów, i szerzyło woń ohydną. Robotnicy, pracujący przy rydlu i taczkach, dostawali febry, nawet sam Krzywosąd miał gorączkę i dreszcze.
W okolicznościach tak trudnych, gdy przy obcych nie było sposobu wywozić za park furami zgniłego szlamu, Krzywosąd wpadł na myśl genialną. Nic nikomu nie mówiąc, kazał w pewnem miejscu rozkopać groblę do gruntu, wstawić w ten otwór pochyłą rynnę z desek szerokości łokcia i puścić na nią strugę wody, która sączyła się na dnie spuszczonego stawu. Utworzyło to rodzaj kaskady, która zlatywała dość bujnie do koryta rzeki. Wówczas Krzywosąd postawił kilkunastu silnych ludzi z taczkami, innych z rydlem, rozkazał im wybierać szlam, zwozić go po narzuconych deskach do rynny i rzucać w to drewniane łożysko strumienia. Woda, pędząca z wysoka, porywała szlam i niosła go w stronę morza bałtyckiego.
Był to figiel tak wyborny, że wszyscy zdumieni byli jego oryginalnością. Ciężkie wozy nie roznosiły po parku ciekącego szlamu, brudni ludzie nie łazili ścieżkami — i tylko sam staw cuchnął jeszcze ile się dało. Liczono jednak, że przy wzmożonem natężeniu pracy za dwa, trzy tygodnie dno stawu obniży się i wodę, można będzie wstrzymać.
Judym zatopiony po uszy w miłości nie wiedział o niczem. Gdy, idąc przez groblę do zakładu na obiad, zobaczył po raz pierwszy maszyneryę wodną, stanął oniemiały. Tak dalece nie rozumiał, co to ma znaczyć, że zapytał pierwszego z brzegu pracownika:
— Co to, chłopcy, robicie tutaj?
— A szlam na wodę puszczamy, proszę pana doktora.
— Na wodę szlam puszczacie?
— Juści.
— A przecież nad tą wodą stoją wasze wioski. Jakże ludzie będą bydło poili i korzystali z tej wody?
— A to nie nasze dzieło. Pan administrator kazał, my wywalamy i pokój.
— A... skoro pan administrator kazał, to wywalajcie i pokój!
— Tu już chłopy przylatywały z Siekierek, — rzekł któryś, — prawowały się z panem, z administratorem, że padają, w całej rzece woda zmulona, ale ich pan sklął i wygnał. Tyle wygrali.
Judym odszedł. Udał się brzegiem strumienia w zamiarze, nie bardzo zresztą wyraźnie sformułowanym, zbadania, czy w istocie woda jest zmulona. Szedł długo po łące świeżo skoszonej i z wzrastającą wściekłością patrzał na burą, gliniastą ciecz, która leniwie toczyła się w korycie rzeki.
W pewnej chwili złość ta ustała. Zastąpiło ją promienne przypomnienie czegoś miłego... Judym zapomniał o rzece. Zapomniał tak doskonale, jak gdyby stracił z oczu rzeczywistość i sam widział senne marzenia, daleko bardziej realne i niewątpliwe, niż staw, rzeka, szlam, chłopi, Krzywosąd... Dopiero w parku ocknął się i podniósł głowę.
Przy świeżo zbudowanej szluzie stał Krzywosąd i dyrektor.
Na ich widok młody lekarz uczuł wstręt fizyczny. Uczuł, jakby te dwie figury wydzielały ze siebie ohydny fetor szlamu. Postanowił, że nie zbliży się do nich, uda, jakoby ich nie widział i odejdzie inną drogą.
Cóż go, u stu tysięcy, obchodzą wszelkie sprawy ze szlamem! Czy ta rzecz jest jakiemś ważniejszem nadużyciem w szeregu miliarda innych? Czemuż jej właśnie ma poświęcać tyle uwagi? A niech robią dziady, co im się żywnie podoba! To ich rzecz. Zamiast leżeć oddawna, niech bryka jeszcze ten chodzący cmentarz! Dość się z nim i tak nasiepał. Wykazał wszystko, co uważa za złe i dobre. Nie chcą go słuchać, robią swoje, — no to niech będzie!
Szybkimi kroki szedł w swoją stronę i na samym szczycie wszelkich innych argumentów znalazł w głowie jeszcze jeden:
— To jest rola zakładu leczniczego: dostarczać najciemniejszej warstwie ludności zmulonej wody do picia. Zamiast tę warstwę... Cha cha... Pyszna ilustracya całej afery. Ten śmierdzący szlam w rzece — to jest działanie zakładu leczniczego. Ilustracya szumnych frazesów o »roli społecznej zakładu w Cisach«.
Nie mógł wytrzymać. Ten tylko dowcip im powie — no i basta! Powie to Krzywosądowi, nie nie, nie Krzywosądowi! Powie dyrektorowi w żywe oczy i raz na zawsze skończy dyskusyę. Będzie to ich Pyrrusowe zwycięstwo.
Zdawało się, jakby ten argument ujął go za kołnierz i nawrócił z drogi. Jasność faktu i logika rozumowania była tak oślepiającą, że wobec niej wszystko znikło, jak cień wobec światła. Gdyby kto biciem zmuszał Judyma w owej chwili do wyszukania argumentu, któryby osłabił siłę konceptu o tej mniemanej roli zakładu, nie wydusiłby z niego ani jednej myśli. Dyrektor i Krzywosąd widzieli zbliżenie się młodego asystenta, ale udawali, że prowadzą ze sobą dyskurs ważniejszy, niż wszystko na świecie. Dopiero, gdy witał się z nimi, zwrócili się doń, nie przerywając zresztą ani na chwilę ożywionego traktatu o jakimś włosieniu do materaców. Judym długo milczał, obojętnie patrząc na chłopów unurzanych w błocie, bosych, bez ubrania, którzy pchali przed sobą wielkie taczki.
Wszystko kipiało w nim i przewracało się do góry nogami. W myśli powtarzał swój dowcip i układał go w formę literacką. Chciał to wyrazić w uwadze niewinnie zjadliwej, któraby pomogła treści wejść, jak lekkie ukłucie, a na zawsze otruła umysły przeciwników.
Rzekł wreszcie, pasując się ze sobą, żeby ani jeden dreszcz muskułu nie zdradzał wzruszenia:
— Co to panowie robią tutaj? Czy można zapytać?
— Jak kolega widzi... — rzekł dyrektor, troszkę blady.
— Tak, widzieć widzę, ale wyznaję, że nie rozumiem.
— Wozić teraz nie można, więc Krzywosąd wymywa staw wodą.
— A... wymywa staw...
Dyrektor umilkł. Po chwili zapytał tonem zimnym i zdradzającym gniew:
— Panu się to nie podoba?
— Mnie? Owszem. Dlaczegóż miałoby mi się nie podobać? Jako motyw do rodzinnego pejzażu...
— Jako motyw do rodzinnego...
— Jest to zasada dobrego gospodarstwa, żeby zużytkować każdy środek na korzyść przedsięwzięcia. Skoro mam... — mówił Krzywosąd.
Judym, z ostentacyą nie słuchając tego, co mówił administrator, powtórzył z naciskiem, zwrócony tylko do dyrektora:
— Jako motyw do rodzinnego pejzażu. Przekonałem się, że to, co częstokroć zowiemy rolą zakładu w historyi okolicy, przypisywanie mu jakiegoś społecznego, czy higienicznego znaczenia jest tylko rodzimą blagą, efektem, reklamą, obliczoną na głupotę histeryczek. Dla mnie tedy jest to widok taki sam, jak każdy inny.
— Nie lubię tych pańskich lekcyj! Jestem człowiek stary...
— A ja jestem człowiek młody, który starcem w danej chwili żadną miarą być nie może.
— Mój łaskawy panie!
— Jestem lekarz! Uważam za rzecz ze stanowiskiem lekarza niezgodną to, co pan dyrektor pozwala czynić swemu totumfackiemu.
— Mój dobrodzieju! — mruknął groźnie Krzywosąd — rachujno się z łaski swojej ze słowami! Także! Totumfacki... Nec sutor ultra crepidam.
— No, no! dajno pokój z twoją tam łaciną... — krzyknął dyrektor. — Ja ci tu dam łacinę!
Zwracając się zaś po chwili do Judyma, mówił z cicha, ale dobitnie:
— Pańskie admonicye nie wywrą tutaj żadnego wpływu, ani na mnie, ani na nikogo.
— Wiem o tem dobrze. Ja...
— Jeżeli pan wiesz o tem dobrze, to nie rozumiem po co się mieszasz w nieswoje rzeczy. To do pana, kochany panie, wcale nie należy.
— Czy kwestye hygieny należą do pańskiego totumfackiego?
— Tu niema wcale ani kwestyi hygieny, ani tem mniej, niema totumfackiego. Co się panu wydaje? Gdzie Rzym, gdzie Krym? Higieny!
— Hygiena jest, ale dla ludzi bogatych. Chłopy i ich bydło niech piją muł z naszego stawu. Otóż ja panu dyrektorowi krótko powiem: przeciwko temu, co się tu robi, ja kategorycznie protestuję!
— A protestuj sobie, kochany panie, ile wlezie... Ile tylko wlezie! Krzywosąd, najmiesz mi na jutro dwa razy tyle robotników, co dziś.
— Panie Piórkiewicz, — zawołał Krzywosąd do ekonoma, — każ pan pójść komu po wsi, żeby do roboty przyszło jeszcze z ośmiu, z dziesięciu.
Zwracając się do Judyma, administrator zaśmiał się szyderczo, z całego serca i rzekł:
— No, i cóż pan na to, panie reformatorze?
— Ja nic na to, stary ośle! — rzekł Judym spokojnie.
Krzywosąd przez chwilę patrzał w niego wlepionemi oczyma. Wtem zbladł i, wznosząc pięść, o krok się posunął. Judym dostrzegł ten ruch i stracił świat z oczu. Jednym susem przypadł do Krzywosąda, chwycił go za gardziel, targnął nim z dziesięć razy, a potem pchnął go od siebie. Administrator stał tyłem do stawu. Rzucony przez Judyma, zleciał z grobli, runął w szlam i zanurzył się w rzadkie bagno tak, że ledwo go było widać. Chłopi cisnęli rydle i pospieszyli mu z pomocą.
Judym nie widział, co było dalej. Oczy mu zaszły wściekłością, jak bielmem. Szedł drogą klnąc głośno, ordynarnie...