Lord Jim (tłum. Zagórska)/Rozdział XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Lord Jim
Pochodzenie Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. Lord Jim
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział XVI

— Zbliżał się czas, kiedy miałem go ujrzeć otoczonego miłością, zaufaniem, podziwem, kiedy legenda siły i męstwa tworzyła się koło jego imienia, jakby w nim był materjał na bohatera. Zapewniam was że to prawda; taka sama jak to, że tu siedzę i rozprawiam o nim bez celu. Jim posiadał łatwość wywoływania wizyj swych pragnień i snów, a bez tego talentu nie byłoby na ziemi ani kochanków, ani miłośników przygód. Zdobył w puszczy wielką sławę i arkadyjską szczęśliwość (pomijam tu kwestję moralności), a było to dla niego tem, czem jest dla innego człowieka sława i arkadyjska szczęśliwość wśród gwarnych ulic. Szczęście — szczęście... jakby to powiedzieć... pijemy je ze złotej czaszy pod wszelką szerokością geograficzną, ale jego smak jest naszą sprawą — i tylko naszą wyłącznie; można go uczynić tak czarownym jak tylko się pragnie. Jim był z gatunku ludzi, którzy wychylają czarę do dna, co sami możecie wywnioskować.
— Zastałem go — może nie dosłownie upojonego, lecz w każdym razie podnieconego cudownym napojem. Nie zdobył go odrazu. Jak wiecie, przeszedł przez okres próby wśród owych piekielnych dostawców okrętowych; wycierpiał wiele w tym czasie, a ja się martwiłem o... o — powiedzmy, zaufanie, jakie w nim pokładałem. Nie powiem abym i teraz był o niego zupełnie spokojny, ujrzawszy go w chwale, w pełnym blasku, panującego nad otoczeniem, a przytem w najzupełniejszej z niem harmonji — z życiem lasów i życiem ludzi. Wyznaję że podziałało to na mnie mocno, ale muszę dodać, iż w gruncie rzeczy nie jest to moje najtrwalsze o nim wspomnienie. Strzegła go jego samotność — był tam jedyny z wyższego ludzkiego gatunku i pozostawał też w ścisłym związku z Przyrodą, która dochowuje swym kochankom wierności na tak łatwych warunkach. Lecz nie umiem zatrzymać dłużej przed oczami obrazu jego bezpieczeństwa. Będę zawsze Jima pamiętał tak, jak go widziałem przez otwarte drzwi na werandzie, przejętego może zbyt głęboko skutkami swego błędu. Cieszę się naturalnie, że z powodu mych starań pewna pomyślność a nawet chwała stały się jego udziałem; ale mam niekiedy wrażenie, że dla spokoju mej duszy byłoby lepiej, gdybym nie stanął między nim a przeklętą hojnością Chestera. Ciekaw jestem, co bujna wyobraźnia Jima byłaby zrobiła z wysepki Walpole’a — tej beznadziejnie zatraconej okruszyny lądu na obliczu wód. Prawdopodobnie nie byłbym mógł nigdy ciekawości swej zaspokoić, bo muszę wam powiedzieć że Chester, zatrzymawszy się w jakimś porcie australijskim aby połatać swój morski zabytek, wyruszył na Pacyfik z załogą liczącą zaledwie dwudziestu dwóch ludzi, a jedyną wiadomością, jaka mogła zaważyć na tajemniczym jego losie, była wiadomość o huraganie, który zawadził prawdopodobnie o rafy Walpole’a w miesiąc lub dwa po wyruszeniu wyprawy. Nie zostało najmniejszego śladu po Argonautach, żadne echo nie doszło z morskiego pustkowia. Finis! Pacyfik jest najdyskretniejszy z żywych, gwałtownych oceanów; zimny Antarktyk umie także zachować tajemnicę, ale raczej jak grób.
— A w takiej dyskrecji jest poczucie błogosławionego kresu — i wszyscy godzimy się na nią mniej lub więcej szczerze — bo przecież nie co innego czyni nam znośną myśl o śmierci. Koniec! Finis! Potężne słowo, egzorcyzm, który wypędza z domu życia nawiedzające nas widmo losu. Tego mi właśnie brak — mimo świadectwa własnych oczu i gorliwych zapewnień Jima — gdy rozpamiętuję jego powodzenie. Zapewne, tam gdzie jest życie, jest też nadzieja lecz i niepokój zarazem. Nie chcę przez to powiedzieć, że żałuję swego postępku, albo że pamięć o nim nie daje mi spać po nocach; a jednak narzuca mi się refleksja, iż Jim przejął się tak bardzo swą hańbą, kiedy przecież tylko wina ma znaczenie. Nie był dla mnie przejrzysty, że się tak wyrażę. I to wcale. A podejrzewam, że sam dla siebie także przejrzysty nie był. Dostrzegałem w nim szlachetną wrażliwość, szlachetne uczucia, szlachetne tęsknoty — coś w rodzaju wysubtelnionego, podniosłego samolubstwa. Był — pozwólcie mi się tak wyrazić — bardzo szlachetny i bardzo nieszczęśliwy. Nieco pospolitsza natura nie byłaby wytrzymała tej próby; byłaby musiała się z sobą pogodzić — z westchnieniem, z mruknięciem, lub nawet z wybuchem śmiechu; a jeszcze pospolitszy człowiek pozostałby nietknięty wskutek swojej tępoty — i wcaleby nas nie interesował.
— Ale Jim był zbyt zajmujący lub zbyt nieszczęśliwy aby go rzucić na pożarcie psom, lub choćby Chesterowi. Czułem to, siedząc z głową pochyloną nad papierem — podczas gdy zmagał się z sobą tam w moim pokoju i dyszał, walcząc ukradkiem o oddech z okropnym wysiłkiem; czułem to, gdy wybiegł na werandę, jakby się chciał z niej rzucić — czego jednak nie zrobił; i czułem to coraz wyraźniej przez cały czas, kiedy stał tam na tle ciemności, oświetlony słabym blaskiem świecy — niby na brzegu mrocznego i beznadziejnego morza.
— Rozległ się nagły, głośny łoskot; podniosłem głowę. Grom potoczył się dalej, gdy raptem badawcze, gwałtowne światło padło na ślepe oblicze nocy. Przeciągłe i olśniewające migotanie zdawało się trwać w nieskończoność. Warkot grzmotu wzmagał się stale, a ja patrzyłem na Jima, który stał niewzruszenie na brzegu morza jasności, wyraźny i czarny. W chwili gdy blask rozjarzył się najjaskrawiej, mrok przyskoczył napowrót z potężnie wzmożonym hukiem, a Jim znikł mi z przed olśnionych oczu tak zupełnie, jakby go rozerwało na strzępy. Wionęło burzliwe westchnienie; jakieś wściekłe ręce zdawały się targać krzakami, zatrzaskiwać drzwi, tłuc okna wzdłuż frontu całego gmachu. Jim cofnął się do pokoju, zamykając drzwi za sobą i zastał mię schylonego nad stołem; nie miałem pojęcia co powie, i ogarnął mię nagle wielki niepokój bardzo podobny do strachu.
— „Da mi pan papierosa?“ — zapytał.
— Podsunąłem mu pudełko, nie podnosząc głowy.
— „Chce mi się... chce mi się palić“ — wymamrotał. Ulżyło mi niezmiernie na sercu.
— „Zaraz, zaraz“ — mruknąłem uprzejmie. Przeszedł kilka kroków tam i z powrotem. Usłyszałem że mówi: „Skończyło się“. Odległy grzmot doszedł nas od strony morza jak wystrzał armatni na alarm.
— „Musson zaczyna się wcześnie w tym roku“ — zauważył Jim swobodnie gdzieś za mojemi plecami. To mię zachęciło do odwrócenia się, co uczyniłem po zaadresowaniu ostatniej koperty. Palił chciwie na środku pokoju, i choć usłyszał mój ruch, stał jeszcze przez jakiś czas odwrócony plecami.
— „No, zniosłem to wcale nieźle — rzekł, obracając się nagle. — Wyrównałem część długu — niewielką. Ciekaw jestem, co teraz się stanie. — Twarz jego nie zdradzała żadnego wzruszenia, tylko robiła wrażenie nieco ciemniejszej i nabrzmiałej, jakgdyby powstrzymywał oddech. Uśmiechnął się rzekłbyś niechętnie i ciągnął dalej, podczas gdy patrzyłem na niego, milcząc: — W każdym razie — dziękuję panu... Pański pokój jest... bardzo dogodny... dla człowieka który podle się czuje... — Deszcz chlapał i syczał w ogrodzie; rynna (musiała być dziurawa) tuż za oknem przedrzeźniała rozpaczliwe łkania wśród bulgoczącego lamentu i zabawnych szlochów, przerywanych nagłemi chwilami milczenia. — Miałem się gdzie schronić“ — wymruczał Jim i zamilkł.
— Zygzak spłowiałej błyskawicy wpadł przez czarne ramy okien i odpłynął bez szmeru. Rozmyślałem jak do Jima się zbliżyć (nie miałem ochoty aby znów mnie odepchnął), kiedy zaśmiał się zlekka.
— „Jestem teraz poprostu włóczęgą — koniec papierosa dymił się między jego palcami — bez... bez żadnego... — wyrzekł powoli; — a jednak... — Urwał: deszcz lunął z podwójną gwałtownością. — Przyjdzie dzień, kiedy nadarzy mi się jakaś sposobność, żeby znów wszystko odzyskać. Musi przyjść!“ — szepnął wyraźnie z oczami wlepionemi w moje trzewiki.
— Nie wiedziałem nawet, co pragnął tak bardzo odzyskać, czego mu tak strasznie brakowało. Było to może zbyt ważne, aby dało się wypowiedzieć. Kawałek oślej skóry, według słów Chestera... Jim spojrzał na mnie badawczo.
— „Może i przyjdzie — jeśli starczy życia — mruknąłem przez zęby z nieuzasadnionym gniewem. — Niech pan zbytnio na to nie liczy“.
— „Słowo panu daję: mam wrażenie że nic mi się stać już nie może — rzekł tonem ponurego przeświadczenia. — Jeśli mi ta historia nie dała rady, to niema strachu aby zabrakło mi czasu na... na wygrzebanie się, i...“ — Spojrzał w górę.
— Przyszło mi nagle na myśl, że to właśnie z pomiędzy takich jak on rekrutuje się wielka armja włóczęgów i przybłędów, armja która schodzi wciąż niżej i niżej poprzez wszystkie rynsztoki świata. Z chwilą kiedy Jim opuści mój pokój, „gdzie mógł się schronić“, zajmie swoje miejsce w szeregach i rozpocznie marsz ku bezdennej otchłani. Ja przynajmniej złudzeń nie miałem; ale nie kto inny tylko ja właśnie byłem przed chwilą taki przeświadczony o potędze słów, a teraz bałem się odezwać, jak człowiek, który lęka się poruszyć aby nie stracić śliskiego oparcia. Dopiero gdy usiłujemy walczyć z istotną potrzebą innego człowieka, dostrzegamy jak niezrozumiałe, jak chwiejne i mgliste są istoty, które dzielą z nami widok gwiazd i ciepło słońca. Rzekłbyś iż samotność jest ciężkim i nieodzownym warunkiem istnienia; powłoka z ciała i krwi, na której zatrzymują się nasze oczy, rozpływa się pod wyciągniętą dłonią; pozostaje tylko kapryśny, nieukojny i nieuchwytny duch, za którym oko nie pójdzie, którego nie ujmie ręka. Trwoga, aby mi się Jim nie wymknął, zamknęła mi usta, bo poczułem nagle z niewytłumaczoną siłą, że jeśli mu pozwolę ujść w ciemność, nigdy sobie tego nie daruję.
— „No więc — raz jeszcze panu dziękuję. Pan był — hm — niezwykle... doprawdy, niema na to słów!... Niezwykle... I rzeczywiście — nie rozumiem dlaczego. Boję się że nie jestem panu taki wdzięczny, jakby należało, ale to wszystko spadło na mnie tak brutalnie... Bo w gruncie rzeczy... nawet pan... pan sam...“ Zająknął się.
— „Możliwe“ — wtrąciłem. Ściągnął brwi.
— „Mimo wszystko człowiek jest odpowiedzialny“. — Śledził mię jastrzębim wzrokiem.
— „I to jest także prawda“ — rzekłem.
— „No więc — już się z tem uporałem, i nie pozwolę rzucić sobie tego w twarz... nie darowałbym nikomu“. — Zacisnął pięści.
— „To pana maluje...“ — rzekłem z uśmiechem — uśmiechem dość smutnym, Bóg mi świadkiem. Jim spojrzał na mnie groźnie.
— „To już jest moja sprawa — rzekł. Wyraz niezłomnego postanowienia zjawił się na jego twarzy i znikł niby czczy, przelotny cień. Po chwili Jim wyglądał znowu jak miły, zatroskany chłopczyk. Rzucił papierosa. — Dowidzenia — rzekł z nagłym pośpiechem, niby człowiek, który się zagadał, podczas gdy pilna robota nań czeka: potem zaś przez parę sekund stał bez najlżejszego ruchu. Deszcz lał z gwałtownym, nieprzerwanym impetem jak zmiatająca wszystko powódź, z rozpętaną, oszałamiającą wściekłością, która przywodziła na myśl zapadające się mosty, drzewa wyrwane z korzeniami, podmyte góry. Nikt nie mógłby stawić czoła olbrzymiemu, gwałtownemu naporowi wody, rzekłbyś rozbijającej się w wirach o mętną ciszę, która była naszem niepewnem schronieniem — jak wyspa. Dziurawa rynna bulgotała, krztusiła się, pluła, pluskała wstrętnie i śmiesznie, niby pływak walczący o życie.
— „Deszcz leje — tłumaczyłem mu — a ja...“
— „Czy leje, czy nie — zaczął szorstko, urwał i podszedł do okna. — Istny potop — mruknął po chwili; oparł czoło o szybę. — I ciemno jest także.“
— „Tak, bardzo ciemno“ — rzekłem.
— Obrócił się na pięcie, przeszedł przez pokój i otworzył drzwi, prowadzące na korytarz, nim zdążyłem zerwać się z krzesła.
— „Czekaj pan — krzyknąłem — chciałbym pana...“
— „Nie mogę dziś być u pana na obiedzie“ — cisnął mi, stojąc już jedną nogą za drzwiami.
— „Nie mam najmniejszego zamiaru pana zapraszać“ — zawołałem. Cofnął na to nogę zza progu, lecz zatrzymał się we drzwiach podejrzliwie. Nie tracąc czasu, poprosiłem go usilnie aby dał pokój tym głupstwom — aby wszedł do pokoju i zamknął drzwi.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.