Lord Jim (tłum. Węsławska)/Rozdział XVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Lord Jim
Redaktor Franciszek Juliusz Granowski
Wydawca Franciszek Juliusz Granowski
Data wyd. 1904
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Emilia Węsławska
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XVII.


Usłuchał nareszcie; ale zdaje mi się, że najwięcej deszcz zmusił go do tego, lało właśnie z burzącą wszystko gwałtownością i w czasie naszej rozmowy uspokoiło się znacznie.
Powściągliwym był w swym sposobie obejścia i poważnym, jak człowiek, myślą jakąś wszechwładnie opanowany.
Mówiłem z nim o materyalnej stracie jego sytuacyi. Celem moim było ocalenie go od upadku, ruiny i rozpaczy, będącej zwykle udziałem ludzi, pozbawionych przyjaciół i dachu nad głową; błagałem, by przyjął moją pomoc, przekonywałem rozsądnie, a ile razy spojrzałem na tę zaabsorbowaną twarz, tak młodą, a tak poważną, doznawałem nieprzyjemnego uczucia, że właściwie nie jestem pomocą, lecz tylko przeszkodą w jakichś tajemniczych, niewytłómaczonych, nie dających się określić aspiracyach zranionego jego ducha.
— Przypuszczam, że masz zamiar jeść, pić i spać pod dachem, w zwykły ludziom sposób — pamiętam, że powiedziałem z gniewem.
— Mówisz, że nie dotkniesz należnych ci pieniędzy.. Zatrząsł się od wewnętrznego wzburzenia (należała mu się pensya za trzy tygodnie i pięć dni za służbę na „Patnie”).
— Dobrze, to rzecz tak mała, że zmienić położenia nie może, ale co zrobisz jutro? Dokąd się zwrócisz? Żyć musisz...
— Właśnie mi na tem nie zależy — wyrwało mu się z ust.
Udałem, że nie słyszałem i zbijać zacząłem to, co brałem za skrupuły przesadnej delikatności.
— Czy tak, czy owak — rzekłem — musisz pozwolić, bym ci pomógł.
— Nie możesz pan tego zrobić — rzekł poprostu i łagodnie, trzymając się jakiejś myśli, która błyszczała mi w ciemności, jak lustrzana powierzchnia wody, a straciłem nadzieję, bym się mógł do niej zbliżyć o tyle, by ją zgłębić.
Patrzyłem na jego kształtnie zbudowaną postać.
— W każdym razie, ja ci pomódz mogę.
Nie patrząc na mnie, niedowierzająco zaprzeczył głową,
Krew we mnie zakipiała.
— Ależ mogę — nalegałem — dokonałem już większej rzeczy. Obdarzam cię zaufaniem...
— Chcesz mi pan dać pieniądze — zaczął.
— Na honor, zasługujesz, bym cię wysłał do dyabła — krzyknąłem, wyrażając swoje oburzenie.
Zdumiał się, uśmiechnął, a ja ponowiłem atak.
— Tu wcale o pieniądze nie chodzi. Jesteś zbyt powierzchowny — zawołałem (a w duchu myślałem: otóż chodzi!)
— Spojrzyj na ten list, który chcę ci dać. Piszę do człowieka, którego nigdy dotąd o łaskę nie prosiłem, a piszę o tobie w słowach takich, jakich się używa jedynie, pisząc o blizkim bardzo przyjacielu. Najzupełniej staje się za ciebie odpowiedzialnym. Jeżeli się zechcesz zastanowić nad tem, co to znaczy!
Podniósł głowę. Deszcz ustał, rynna tylko roniła głośne łzy po za oknem.
Cicho, spokojnie było w pokoju, cienie wszystkie skupiły się po kątach, zdala od płomyka świecy, sterczącej sztywnie w kształcie sztyletu; twarz Jima zdawała się zalaną odblaskiem jakiegoś łagodnego światła, jakby pierwszych promieni jutrzenki.
— Boże! — wyrzucił z trudem — szlachetnym jesteś, panie! — Nie czułbym się więcej upokorzonym, gdyby on mi język w tej chwili pokazał. Pomyślałem sobie:
— On tu mnie chce wziąć na kawał.
Oczy jego błysnęły prostem w moją twarz spojrzeniem, ale przekonałem się, że w niem nie było ani urągliwości, ani szyderstwa.
Wpadł nagle w jakieś nadzwyczajne ożywienie, zdawał się tą płaską, drewnianą figurką, za pomocą sznurka poruszaną. To podnosił, to opuszczał ręce. Stał się zupełnie innym człowiekiem.
— A ja tego nigdy nie spostrzegłem — krzyknął; nagle zagryzł usta i zmarszczył brwi.
— Jakimże osłem byłem — mówił powoli, przerażonym tonem.
— Takiego, jak pan, ze świecą szukać — krzyknął stłumionym głosem. Schwycił mą rękę, jak gdyby tylko co ją spostrzegł, i opuścił ją natychmiast.
— Przecie to o to, ja — pan — ja... bąkał i nagle na swój dawny, uparty sposób mówić zaczął:
— Bestyą byłbym, gdybym teraz... głos mu się łamał.
— Dobrze, dobrze — rzekłem. Prawie przerażony byłem tym wybuchem uczuć, przez które przeglądała dziwna duma. Przypadkiem pociągnąłem za jakiś sznurek; nie znałem urządzenia tego cacka.
— Muszę iść teraz — rzekł. — Na Jowisza! dałeś mi pan pomoc. Nie mogę na miejscu usiedzieć. O to właśnie chodziło...
Spojrzał na mnie z zachwytem.
— Tego mi było potrzeba...
Rozumie się, że tego mu było potrzeba. Nie miałem najmniejszego co do tego złudzenia, ale patrząc na niego, zadawałem sobie pytanie, jakiego gatunku jest złudzenie, które od kilku minut pieścił w swem łonie?
— Nie weźmiesz mi pan za złe, że nie umiem nic odpowiedniego powiedzieć — zawołał. — Ostatniej nocy już mi pan wyświadczył nieskończenie wiele. Słuchając mnie — pan rozumie. Daję panu słowo, że nieraz myślałem, że z natłoku myśli czaszka mi pęknie!... — Rzucał się, literalnie rzucał po pokoju, to pakował ręce do kieszeni, to je wyciągał, kapelusz wciskał na głowę. Nie miałem pojęcia, że on może być tak ruchliwym. Pomyślałem o suchym liściu, wiatrem targanym, a tajemnicza obawa, ciężar nieokreślonego powątpiewania przygniatał mnie do krzesła. Nagle stanął, jakby odkryciem jakiemś do miejsca przygwożdżony.
— Obdarzyłeś mnie pan zaufaniem — oświadczył.
— Ależ na miłość Boga, kochany chłopcze — dajże temu pokój! — prosiłem.
— Dobrze, dobrze. Milczeć będę teraz i później. Ale nie możesz mi pan zabronić myśleć... Co panu to szkodzi!.. Ja teraz pokażę..
Szybko podszedł do drzwi, stanął ze spuszczoną głową i wrócił z jakiemś postanowieniem, widocznem w całej jego postaci.
— Zawsze myślałem, że jeżeli człowiekowi danem będzie rozpocząć życie na nowo, z czystą kartą... A teraz pan... niejako... tak... oczyścił mą kartę...
Machnąłem ręką, a on, nie oglądając się, wyszedł z pokoju; kroki jego coraz słabiej słyszeć się dawały, ale pewne były, jak człowieka, idącego w pełnem świetle dnia.
Co zaś mnie się tyczy, to pozostawiony sam, przy blasku jednej świecy, czułem, że otaczają mnie dziwne ciemności. Nie byłem już tak młody, by się pieścić nadziejami, uśmiechnąłem się, pomyślawszy, że i tak z nas dwóch on posiadł światło życia! Smutno mi się zrobiło. „Czysta karta” powiedział. Jak gdyby słowa przeznaczenia każdego z nas nie były wyryte niezatartemi zgłoskami na powierzchni skały.