Lord Jim (tłum. Węsławska)/Rozdział XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Lord Jim
Redaktor Franciszek Juliusz Granowski
Wydawca Franciszek Juliusz Granowski
Data wyd. 1904
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Emilia Węsławska
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XVI.


Czas nadchodził, w którym miałem go ujrzeć kochanym, podziwianym, godnym zaufania, z legendą nad zwyczajnej siły i waleczności, złączonej z imieniem jego. Zdawał się być bohaterem!
Jak wiecie, przeszedł ciężkie próby w zawodzie „przekupnia okrętowego”, w czasie których on cierpiał, a ja niepokoiłem się o swoje — swoje zaufanie, że tak powiem.
I dziś nie wiem, czy mogę być zupełnie spokojnym, chociaż widziałem go w całym blasku świetności.
To był mój ostatni rzut oka na niego — przewodził, a był w zupełnej zgodzie ze swem otoczeniem — z życiem lasów i z życiem ludzi.
Przyznaję, że zrobiło to na mnie wrażenie, ale również przyznaje, że nie było ono trwałem. On był strzeżony przez to zupełne odosobnienie, był jednym z tego rodzaju ludzi i znajdował się w zupełnem z naturą zetknięciu, która w tych warunkach wierna jest tym, co ją kochają.
Ale wciąż mi się zdaje, że on nie jest zupełnie bezpiecznym. Zawsze pamiętać go będę takim, jak stał tam, na balkonie, biorąc może zbyt do serca zwykłą konsekwencyę słabości swojej.
Rad jestem, rozumie się, że coś dostrzegł — a nawet coś wspaniałego wynikło z moich usiłowań; ale czasami zdaje mi się, że dla spokoju umysłu mego byłoby lepiej, gdybym nie stanął między Jimem a wspaniałomyślną propozycyą Chestera. Nie mogę sobie wystawić, jakby sobie radziła jego wybujała imaginacya na tej wysepce „Walpole”, pustym okruchu ziemi na bezmiarze wód.
Zapewne nigdybym się o tem nie dowiedział, gdyż muszę wam powiedzieć, że Chester, odwiedziwszy któryś z portów Australii, gdzie dostał swój parowiec starożytny — wypłynął na ocean Spokojny z załogą z dwunastu ludzi złożoną, a jedyny wniosek o jego tajemniczym losie można było wywprowadzić z faktu, że na wybrzeżach Walpole szalał huragan nie później, jak w miesiąc po przybyciu tam Chestera.
Nie pozostał ślad po tych Argonautach; rozpłynęli się w przestrzeni. Finis.
Koniec! Finis! wszechmocne słowo, wypędzające z domu życia nawiedzające go widma losu. Oto dla czego — pomimo świadectwa mych oczu i jego poważnego zapewnienia — braknie mi czegoś, gdy wspomnę o powodzeniu Jima.
Prawdą jest, że gdzie jest życie, tam jest i nadzieja, ale i bojaźń zarazem.
Nie chcę przez to powiedzieć, że żałuje swego czynu, nie twierdzę również, bym spędzał wskutek tego bezsenne noce; wciąż jednak narzuca mi się myśl, że on tyle sobie robił z tej degradacyi ze stanowiska oficera marynarki, gdy właściwie tu tylko jego wina miała jakieś znaczenie.
On nie był — że tak powiem — wyraźnym dla mnie. Nie był wyraźnym. A mam podejrzenie, że on sam siebie nie rozumiał.
Wysubtelnione miał odczucia, pragnienia, jakiś wyidealizowany egoizm. Był — że tak się wyrażę — bardzo wytwornym; bardzo wytwornym i bardzo nieszczęśliwym.
Trochę grubsza natura nie zniosłaby tego wszystkiego, z westchnieniem, jękiem, krzykiem, koniecby życiu położyła; jeszcze grubsza — pozostałaby niewzruszoną, nieświadomą i najzupełniej obojętną. On zanadto był interesującym, albo zanadto nieszczęśliwym, by miał być psom rzucony, lub nawet Chesterowi.
Czułem to, gdy tak siedziałem z twarzą nad papierem pochyloną, a on toczył z sobą walkę i dyszał, nie mógł tchu złapać, dusił się; czułem to, gdy wyskoczył na werandę, jak gdyby miał się rzucić z wysokości piętra — ale nie zrobił tego; czułem to, coraz więcej i więcej przez cały czas, gdy stał tam plecami do światła mej świecy zwrócony, jak gdyby stał nad brzegiem ponurego, beznadziejnego oceanu. Nagły, donośny grzmot zmusił mnie do podniesienia głowy Słuch oddalał się, a przenikliwe, oślepiające światło padło na ziemię. Olśniewające błyski ukazywały się raz po raz, a grzmot potężniał znów z każdą sekundą, gdy patrzyłem na tę ciemną sylwetkę, stojącą nad brzegiem rozbłyskującego morza. W chwili największego blasku wróciła nagle ciemność podniesiona do potęgi, a on znikł z przed mych olśnionych oczu zupełnie tak, jak gdyby rozpadł się na atomy.
Szumy straszne leciały powietrzem, wściekłe ręce rozdzierać się zdawały zarośla, wstrząsały szczytami drzew, rzucały drzwiami, tłukły szyby w całym gmachu.
Jim wrócił do pokoju, zamknął drzwi za sobą i znalazł mnie pochylonego nad stołem; mój wielki niepokój co do tego, co on teraz powie, graniczył ze strachem.
— Czy mogę prosić o papierosa? — rzekł.
Wskazałem mu pudełko z papierosami, nie podnosząc głowy.
— Prosiłbym, prosiłbym o tytoń — szepnął.
Ogarnęła mnie gorliwość nadzwyczajna.
— Za chwilkę — odparłem uprzejmie.
Przeszedł się po pokoju, słyszałem jak mruknął:
— Już przeszło.
Pojedyńczy huk piorunu, sprawił wrażenie wystrzału armatniego, wysłanego z tonącego okrętu.
— Burze wcześniej się w tym roku zaczynają — rzucił uwagę, stojąc gdzieś za mną.
Zaadresowawszy ostatnią kopertę, zwróciłem się do niego. Palił chciwie i chociaż słyszał, że poruszyłem się, pozostał plecami do mnie zwrócony.
— Tak — zniosłem to dość dobrze — rzekł, nagle się obracając. — Ciekawy jestem, co będzie dalej.
Na twarzy jego nie było żadnego wzruszenia, wydawała się ona tylko trochę ciemniejszą, jakby nabrzmiałą. Uśmiechnął się lekko, gdy patrzyłem na niego w milczeniu.
— Dziękuję panu — pański pokój bardzo wygodny dla człowieka — w ciężkich opałach...
Deszcz lał jak z cebra; z rynny (musiała być w niej dziura) płynęły dziwne dźwięki, jakby jęki, skargi, skargi bolesne, szlochy, przerywane nagłemi spazmami ciszy!...
... — Szukającego schronienia — mruknął i umilkł.
Błyskawica rozświetliła ciemne ramy okna i cicho rozpłynęła się w powietrzu.
Rozmyślałem, jak też do niego najlepiej przystąpić (nie życzyłem sobie, by mnie znów odepchnął) i gdy on roześmiał się gorzko.
— Jestem teraz zwykłym włóczęgą... bez jednego... bez jednego... — mówił powoli — a jednak...
Umilkł; deszcz lał z większą jeszcze gwałtownością.
— Przyjdzie dzień, w którym się wszystko przeżyje na nowo. Tak być musi! — szepnął rozważnie, patrząc na moje buty.
Nie rozumiałem, co on chciał przeżyć na nowo, o czem myślał, czego pragnął. Może to było coś tak wielkiego, że się wypowiedzieć nie dało. Zgodnie z przekonaniem Chestera, był on kawałkiem osła... Patrzył na mnie pytająco.
— Może, jeżeli życie dość długiem będzie — mruknąłem przez zęby z gniewem.
— Ale nie licz bardzo na to.
— Boże! czuję, jak gdyby nic nigdy dotknąć mnie nie mogło — rzekł z ponurem przekonaniem. — Jeżeli mnie to z nóg nie zwaliło, to niema obawy, by nie starczyło czasu na wydobycie się na wierzch i...
Spojrzał w górę.
Uderzyła mnie myśl, że właśnie z takich, jak on, rekrutuje się wielka armia jednostok zgnębionych, zbłąkanych, dążących gromadnie do wszystkich ścieków ziemskich.
Jak tylko wyjdzie z mego pokoju i straci „jedyne schronienie”, zajmie swe miejsce w szeregach armii i rozpocznie swą wędrówkę do bezdennej przepaści. Ja przynajmniej nie miałem złudzeń: ale to ja również przed chwilą tak pewny byłem potęgi słów, a teraz bałem się przemówić tak, jak czasami lękamy się poruszyć, by nie stracić ślizkiego gruntu pod nogami. To właśnie w chwili, gdy chcemy zrozumieć duchowe potrzeby jakiegoś człowieka, spostrzegamy jak niezrozumiałe, chwiejne, mgliste są istoty, korzystające z nami z piękności gwiazd i ciepła słonecznego. To tak, jak gdyby samotność była ciężkim, a niezbędnym warunkiem naszej egzystencyi; powłoka z mięsa i krwi, na którą zwrócone są twoje oczy, ginie przed wyciągniętą ręką, a pozostaje tam tylko kapryśny, niepocieszony i wykrętny duch, którego oko ścigać nie zdoła, ani ręka pochwycić. Bojaźń stracenia go bezpowrotnie z oczu zmusiła mnie do milczenia, gdyż nagle i z nadzwyczajną siłą narzuciła mi się myśl, że jeżeli pozwolę mu utonąć w ciemności, to nigdy sobie tego nie daruję.
— Tak. Dziękuję raz jeszcze. Byłeś pan — niezwykle doprawdy — nie mam słów — nadzwyczajnie! I nie wiem dlaczego. Lękam się, że nie jestem tak wdzięczny, jakbym powinien być, ale to tak nagle spadło na mnie. Bo w gruncie... pan sam....
— Może być — przerwałem mu. Zmarszczył brwi.
— W każdym razie człowiek jest odpowiedzialny — rzekł, patrząc na mnie ostro.
— I to jest również prawdą — odparłem.
— Dobrze, i z tem doszedłem do końca, ale nie mam zamiaru pozwolić komukolwiek leźć mi z tem do oczu — mówił, zaciskając pięści.
— A co z samym sobą zrobisz? — spytałem z uśmiechem. — Bóg świadkiem, że daleki byłem od wesołości, ale on spojrzał na mnie groźnie.
— To do mnie należy — rzekł.
Wyraz mocnego postanowienia ukazywał się i znikał, jak cień na jego twarzy.
Po chwili stał się znów biednym, skłopotanym chłopcem. Odrzucił papieros.
— Żegnam pana — rzekł z nagłym pośpiechem człowieka, który zbyt długo marudził, zapominając o czekającej nań pracy; ale sekundę, czy dwie, nie poruszył się z miejsca.
Deszcz lał z taką gwałtownością niepohamowaną, że przywodził na myśl mosty zerwane, drzewa z korzeniem powyrywane, góry podmyte.
Żaden człowiek nie mógł walczyć z tym olbrzymim potokiem, zdającym się łamać, unosić wszystko, huczącym gwałtownie po za ścianami tego pokoju, w którym, jak na wyspie, znaleźliśmy schronienie. Przedziurawiona rynna bulgotała, dławiła się, bryzgała, chlustała w ohydny sposób, zdawało się, że to jakiś tonący toczy walkę o życie.
— Leje — zauważyłem — a ja...
— Leje czy nie — zaczął tonem gwałtownym, nagle umilkł i podszedł do okna.
— Istny potop — szepnął po chwili, a opierając czoło o szybę, dodał:
— Choć oko wykol.
Zakręcił się na pięcie, przeszedł przez pokój i otworzył okno, wiodące na korytarz, zanim zerwałem się z krzesła.
— Czekaj! — krzyknąłem — chciałbym, byś...
— Nie mogę dziś jeść z panem obiadu — rzucił mi pośpiesznie, będąc już jedną nogą za progiem.
— Nie miałem zamiaru prosić cię o to — krzyknąłem.
Na to cofnął swą nogę z za progu, ale niedowierzająco pozostał we drzwiach.
Przemawiałem do jego rozsądku, by przestał się opierać; wrócił do pokoju i zamknął drzwi.