Lord Jim (tłum. Węsławska)/Rozdział XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Lord Jim
Redaktor Franciszek Juliusz Granowski
Wydawca Franciszek Juliusz Granowski
Data wyd. 1904
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Emilia Węsławska
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XIII.


Po tych słowach, nie zmieniając pozycyi, popadł, że tak powiem, w stan milczenia. Dotrzymywałem mu towarzystwa; i nagle, ale nie gwałtownie, jak gdyby przyszedł właściwy czas na wydobycie się jego ochrypłego głosu — powiedział:
— Mój Boże! jakże to czas leci!
Była to najzwyczajniejsza uwaga; ale sposób jej wypowiedzenia wywołał u mnie chwilową wizyę. To dziwne, jak my przechodzimy przez życie z nawpół zamkniętemi oczami, tępym słuchem i drzemiącemi myślami.
A może to i dobrze; może ta właśnie tępość czyni życie tak znośnem, a nawet przyjemnem dla większości ludzi. W każdym razie między nami nie może być dużo ludzi takich, którzyby nie mieli chwil zupełnej świadomości — a w takich — rozumie się, widzi się i słyszy wszystko — zanim się znów nie wpadnie w przyjemną ospałość.
Podniosłem oczy i zdawało mi się, że po raz pierwszy patrzę na niego. Widziałem jego podbródek obwisły, niezgrabne fałdy ubrania, te ręce na brzuchu złożone, jakby stworzone do zajmowania tej tylko pozycyi. Czas płynął rzeczywiście; wyprzedziłem go i poszedłem naprzód. Pozostawiłem bezradnego za sobą, z temi szpakowatemi włosami, zmęczoną, ogorzałą twarzą, dwiema bliznami i parą zniszczonych epoletów; jednego z tych ludzi godnych zaufania, w których jest surowy materyał na wielką sławę, jednę z tych niezliczonych istot, grzebanych bez huku i hałasu, pomimo ich wielkich zasług.
— Jestem teraz trzecim porucznikiem na „Victorieuse" — rzekł, przedstawiając mi się.
Oddałem mu ukłon i powiedziałem, że jestem komendantem handlowego okrętu, stojącego obecnie na kotwicy w Rushentter's Bay. Zwrócił na niego uwagę — ładny okaz. Nie szczędzi komplementów memu okrętowi, zdaje mi się, że nawet pochylił głowę, mówiąc:
— A... tak... ładny okaz, na czarno pomalowany... ładny, bardzo ładny.
Po chwili obrócił się i spojrzał przez okno na ulicę.
— Smutne miasto.
Dzień był jasny; szalał wiatr południowy, przechodzący mężczyźni, kobiety, dzieci walczyły z tumanami podnoszonego wiatrem pyłu.
— Wyszedłem na brzeg — rzekł — by rozprostować nogi, ale... — nie skończył i wrócił do stanu spoczynku.
— Powiedz mi pan, proszę — zaczął niespodziewanie — co tam było na dnie tej sprawy? To jednak ciekawe. Ten nieboszczyk...
— Tam byli ludzie żywi — rzekłem — daleko ciekawsi.
— Bezwątpienia, bezwątpienia — przyznał na wpół głośno, a po chwili namysłu szepnął: Rozumie się. — Chętnie podzieliłem się z nim tem, co mnie w tej sprawie najwięcej interesowało. Przecie on ma prawo wiedzieć, wszak spędził trzydzieści godzin na pokładzie Patny — czyż nie robił, co mógł?
Słuchał mego opowiadania więcej niż kiedy podobny do księdza — zapewne te spuszczone oczy nadawały mu pozór pobożnego skupienia się.
Raz, czy dwa razy podniósł brwi (nie podnosząc powiek), jak gdyby chciał rzec: „a! do dyabła!” raz spokojnie zawołał: „ah! ba!” a gdy skończyłem, wydął wargi i gwizdnął.
U każdego innego człowieka możnaby to przyjąć za oznakę znudzenia lub obojętności; ale on, na swój okultystyczny sposób kazał wierzyć, że ta jego nieruchomość kryje całą głębię myśli.
Nakoniec szepnął tylko: „bardzo interesujące”.
Zanim opanować zdołałem moje rozczarowanie, dodał jakby do siebie: „otóż to jest! otóż to jest!”
Podbródek jego zdawał się opadać niżej, ciało więcej ciężyło. Miałem właśnie spytać, co on o tem myśli, gdy jakiś przygotowawczy dreszcz przeszedł po jego ciele; zdawało mi się, że patrzę na marszczącą się stojącą wodę przed zjawieniem się wiatru.
— A więc ten biedny młodzieniec uciekł z tamtymi — rzekł z poważnym spokojem.
Nie wiem dlaczego, uśmiechnąłem się; był to jedyny uśmiech o ile pamiętam, łączący się ze sprawą Jima. Ale bo też to proste określenie sprawy śmiesznie brzmiało po francusku.
Raptem podziwiać zacząłem zdolności spostrzegawcze tego człowieka. Odrazu trafił w sedno: zrozumiał, o co mi najwięcej chodzi. Jego niewzruszoność i spokój zdradzały eksperta, obznajmionego z faktami, dla którego wszelkie zawikłania są niczem.
— A! młokos! młokos! — rzekł sobie pobłażliwie.
— Przecież się z tego nie umiera.
— Z czego? — spytałem pospiesznie.
— Ze strachu — wyjaśnił myśl swą i zabrał się do wypróżnienia szklanki.
Spostrzegłem, że trzy ostatnie palce jego okaleczonej ręki pozostały sztywne, bardzo też niezręcznie ujmował szklankę.
— Człowiek się zawsze boi. Gadać łatwo, ale... — niezgrabnie postawił szklankę na stole. — Strach, strach — widzisz pan — czyha tam zawsze...
Dotknął okolicy serca, tego właśnie miejsca, w które Jim cios wymierzył, dowodząc, że o jego serce nie było najmniejszej obawy.
Przypuszczam, że wykonałem jakiś gest przeczący, gdyż on nalegał:
— Tak! tak! Mówi się, bardzo pięknie się mówi; ale w końcu okazuje się, że ten nie jest mędrszy od tamtego — ani też odważniejszy. Odwaga! Dzielność! Już nie z jednego pieca chleb jadłem, włóczyłem się po świecie całym; znałem ludzi odważnych, sławnych z tego! Allez!... — popił łyk wina. — Odważny — pan rozumie — na służbie — trzeba nim być, rzemiosło tego wymaga. Czy nie tak? — zwrócił do mnie pytanie. — Eh! bien! Każdy z nich — powtarzam, każdy z nich, gdyby był uczciwym człowiekiem — wyznałby — że jest taka chwila dla najlepszego z nas, w której o wszystkiem się zapomina, a z prawdą tą żyć musisz — rozumiesz pan? Przy pewnej kombinacyi danych okoliczności strach zjawić się musi. Okropny, śmiertelny! Nawet dla tych, którzy w tę prawdę uwierzyć nie chcą, strach istnieje — strach samych siebie. Bezwarunkowo tak. Wierz mi pan. Tak, tak... Przecież w moim wieku wie się, o czem się mówi — que diable!...
Wypowiedział to wszystko, zachowując zupełną nieruchomość, jak gdyby był automatem, teraz zapewne, dla zwiększenia wrażenia, zaczął palcami kręcić powolnego młynka.
— To nie ulega wątpliwości — parbleu! — ciągnął dalej — bo mów pan sobie co chcesz, prosty ból głowy, lub nieporządki żołądkowe wystarczą do... Wiem to z własnego doświadczenia. Ja naprzykład — raz...
Wychylił do dna szklankę i powrócił do swego młynka.
— Nie, nie, nie umiera się z tego — rzekł po chwili, a gdy zrozumiałem, że nie opowie mi epizodu ze swego życia, bardzo byłem zawiedziony, tem więcej, że przecież nie można nalegać, by ktoś taki wypadek opowiadał. Siedziałem w milczeniu, jak i on również, zdawało się nawet, że mu to najlepiej do gustu przemawia. Nawet palce jego nie poruszały się więcej. Nagle usta jego drgnęły.
— To tak jest — mówił spokojnie. — Człowiek tchórzem się rodzi. To pewną jest przeszkodą — parbleu! Inaczej — życie byłoby zbyt łatwem. Ale przyzwyczajenie — przyzwyczajenie — konieczność — pojmujesz pan? — oko ludzkie — Voilà! Człowiek trzyma się jak może. A przytem, przykład tamtych, nie lepszych od ciebie, ale umiejących zachować pozory...
Umilkł.
— Ten młodzieniec — uważaj pan — pozbawiony był tego wszystkiego — przynajmniej w ostatniej chwili — rzekłem.
Podniósł brwi, chcąc wyrazić przebaczenie.
— Nie przeczę, nie przeczę. Młodzieniec, o którym mowa, mógł mieć najlepsze skłonności — najlepsze skłonności — powtórzył, sapiąc trochę.
— Cieszę się, że pan łagodniej się na tę sprawę zapatruje — rzekłem! — Jego osobiste uczucia pełne były nadziei — i...
Niespokojny ruch nogi jego pod stołem przerwał mi. Pociągnął w górę swe ciężkie powieki. Pociągnął w górę, powtarzam — żadne inne wyrażenie nie określi całej stanowczości tego czynu — i nareszcie ukazały mi się jego oczy. Patrzyły na mnie dwa wązkie szare krążki, jak dwa cienkie, stalowe pierścienie, otaczające głęboką czarność źrenic. Ostre spojrzenie, wychodzące z tego masywnego ciała, miało połysk mocno wyostrzonego miecza.
— Przepraszam — rzekł z namaszczeniem, podnosząc prawą rękę i pochylając się naprzód.
— Pozwól mi pan... Przyznaję, że wiemy, iż odwaga nasza sama przez się nie przychodzi. Tego nie można brać bardzo do serca. Jedna prawda więcej nie powinna nam uniemożliwiać życia... Ale honor — honor, panie!... Honor... oto istota rzeczy!... to jest! Co może być warte życie, jeżeli... — zerwał się tak gwałtownie i ciężko, jak zrywa się wół na łące — jeżeli honor dyabli wzięli — ah! ça! par exemple — nic o tem powiedzieć nie mogę — gdyż — mój panie — ja nic o tem nie wiem!
Wstając również i starając się przybrać najgrzeczniejsze pozy, patrzyliśmy na siebie, jak dwa porcelanowe psy, stojące na kominku. A! bodaj cię! — pomyślałem. — Zarodek czczości, małostkowości, czyhającej w dyskusyach ludzkich, spadł na naszą rozmowę i uczynił ją czemś zupełnie treści pozbawionem.
— Bardzo dobrze — rzekłem z niepewnym uśmiechem — ale czyż nie można się na to z rozmaitego punktu zapatrywać?
Zdawało się, że da natychmiastową odpowiedź, ale gdy przemówił, widocznie zmienił postanowienie!
— To, proszę pana przechodzi moją kompetencyę, ja nie chcę o tem myśleć.
Pochylił się ciężko nad czapką, którą trzymał w dwóch palcach swej okaleczonej ręki.
Ja skłoniłem się również. Kłanialiśmy się razem, szurgając nogami, podczas gdy brudny posługacz patrzył na nas krytycznem okiem, jak gdyby za to przedstawienie zapłacił.
Serviteur — powiedział francuz.
Monsieur... Monsieur...
Zamknęły się drzwi za jego szerokiemi plecami.
Widziałem, jak porwał go wicher południowy i gnał pochylonego, z ręką przy czapce, paltotem do nóg przywartym.
Siedziałem znów samotny i zniechęcony — zrażony do sprawy Jima. Jeżeli aktualność jej dziwi was, pomimo ubiegłych trzech lat, muszę wam przypomnieć, że Jima widziałem bardzo niedawno.
Przybyłem właśnie z Samarangi, zkąd ładunek wyprawiłem do Sydney — zajęcie najzupełniej nieciekawe — a które obecny tu Karol nazwie jedną z moich racyonalnych tranzakcyj — otóż w Samaranga — widziałem Jima.
Dzięki memu poleceniu, pracował on u De Jongha. Był wodnym kupczykiem.
„Mój pływający przedstawiciel” — mówił o nim De Jongha. Nie możecie sobie wyobrazić życia bardziej ze wszystkich pociech ogołoconego, mniej odpowiedniego gruntu dla jednej choć iskierki sławy — chyba, że łączą się razem obowiązki agenta ubezpieczeń.
Mały Bob Stanton — Karol znał go dobrze — przeszedł przez to. On to utonął później, usiłując wyratować jakąś pannę w chwili rozbicia się „Sephory”.
Musicie pamiętać to zetknięcie się okrętów na wybrzeżach hiszpańskich. Wszystkich podróżnych zapakowano do łodzi ratunkowych i miano odpływać, gdy Bob wdrapał się znów na pokład, by zabrać tę dziewczynę. Jakim sposobem ona została — nie wiem; to tylko pewnem jest, że zupełnie zmysły postradała — za nic nie chciała opuścić okrętu — uczepiła się jak pijawka balustrady.
Walczącą z sobą parę tę widziano doskonale z łodzi; ale biedny Bob był najmniejszym okazem w handlowej flocie, a kobieta wysoka była jak piec, a silna jak koń, mówiono mi.
Targali się więc z całych sił, nieszczęsna dziewczyna wrzeszczała nieustannie, a Bob od czasu do czasu krzyczał na swą łódź, by się trzymała w pobliżu.
Jeden z majtków opowiadał mi potem, kryjąc uśmiech na to wspomnienie.
— To tak wyglądało, proszę pana, jak gdyby matka chciała ukarać niegrzecznego wyrostka, a on się jej wyrywał.
Tenże sam majtek opowiadał dalej:
— W końcu ujrzeliśmy, że pan Stanton dziewkę ciągnąć przestał, stał tylko i patrzył na nią badawczo.
Przyszło nam później na myśl, że prawdopodobnie liczył na to, iż pęd wody zmusi ją do puszczenia balustrady, a wówczas on będzie mógł ją wyratować.
Nie śmieliśmy podpływać bliżej; po chwili stary okręt pochylił się i — buch! Straszna była otchłań, w którą się zapadł. Ani żywy, ani umarły nie wyszedł ku nam nikt!
Biednego Boba podobno jakieś miłosne komplikacye zmusiły do porzucenia marynarki. Zdawało mu się, że już morska jego karyera na zawsze skończona i miał nadzieję zaznać wszelkich rozkoszy na lądzie, tymczasem inaczej się stało.
Jakiś kuzyn, mieszkający w Liwerpoolu, namówił go do tej nowej pracy. Opowiadał on nam nieraz, przez jakie przechodził doświadczenia.
Smieliśmy się do łez, a on, nie gniewając się za wywołany efekt, podobny do gnoma ze wzrostu i długiej brody, uwijał się między nami, mówiąc:
— Dobrze wam się śmiać, łajdaki, ale moja nieśmiertelna dusza zwiędła jak wysuszony groch po tygodniu takiej pracy.
Nie wiem, jak dusza Jima przystosowała się do nowych warunków życia — chodziło mi niezmiernie o to, by wynaleźć dla niego jakąś robotę, któraby trzymała w kupie duszę jego i ciało — ale pewny jestem, że wrodzona mu żądza przygód przechodziła wszystkie męki głodu. W tym nowym zawodzie nie mogło być żadnej dla niej podniety. Rozpaczliwie było patrzeć na niego, chociaż wypełniał swe obowiązki z upartym spokojem, który mu za zasługę policzyć należy. Uważałem to jego harowanie jako karę za bohaterskość imaginacyi — zadośćuczynienie za tę żądzę większej sławy, niż mógł unieść na swych barkach. Z rozkoszą wystawiał sobie, że jest sławnym wyścigowcem, a teraz był skazany na pracę osła przenoszącego towary. Zachowywał się z godnością. Zamknął się w sobie, spuścił głowę, słowo skargi nie wyszło nigdy z jego ust. Bardzo dobrze; czasami tylko gwałtownie wybuchał, gdy ta nieszczęsna sprawa Patny wyłaziła na wierzch.
Na nieszczęście, ten skandal posiadał żywotność nadzwyczajną i dla tej to przyczyny nie byłem nigdy pewny, że osiągnąłem spokój z Jimem.
Siedziałem i myślałem o nim po wyjściu oficera francuskiego, ale myślą przeniosłem się nie do sklepu De Jongha, gdzie niedawno uścisnąłem rękę Jima, lecz do tej galeryi hotelu Malabar, gdzie przed laty siedzieliśmy przy dopalających się świecach, wśród chłodnej, ciemnej nocy. Miecz krajowej sprawiedliwości wisiał nad głową Jima. Jutro — a może to dzisiaj? (północ dawno minęła) urzędnik o marmurowej twarzy, po wydaniu wyroku uwięzienia za ten napad i bójkę, podniesie straszną broń i wymierzy cios w jego nachyloną szyję. Nasza rozmowa, tej nocy prowadzona, dziwnie przypominała ostatnie godziny, jakie się spędza ze skazanym człowiekiem. On był także winien. Był winien — powtarzam to sobie niejednokrotnie — winien i zgubionym będzie; pomimo to, chciałem mu oszczędzić szczegółów formalnej egzekucyi. Nie usiłuję wyjaśnić przyczyny mego chcenia — zdaje mi się, że nie potrafiłbym tego dokonać; ale jeżeli nie macie do tej chwili jasnego o tem pojęcia, to opowiadanie moje musiało być zaciemnione, lub też wy zbyt senni jesteście, byście mogli pochwycić znaczenie słów moich.
Nie bronię swej moralności. Nie było jej w impulsie, który mnie skłonił do przedstawienia mu, w całej jego prostocie, planu Brierlego, planu ucieczki. Pieniądze leżały w mej kieszeni, gotowe na jego usługi. O! pożyczka! pożyczka, rozumie się — a jeżeli list polecający do pewnego człowieka (w Ragunie), który mu pracy dostarczyć może... O! z przyjemnością służyć nim będzie. Mam atrament, pióro, papier w pokoju na pierwszem piętrze. Jeszcze mówiłem, gdy już układałem list: dzień, miesiąc, rok godz. 2 min. 30 rano... W imię naszej starej przyjaźni, proszę o dostarczenie pracy jakiej panu Jakubowi N. N., któremu ufam etc. etc... Gotów byłem nawet tak o nim napisać. Jeżeli nie zdobył mej sympatyi, to uczynił więcej jeszcze dla siebie — doszedł do samego dna, do pierwiastku tego uczucia, dosięgnął tajemnej wrażliwości mego egoizmu.
Nic przed wami nie skrywam, gdyż w przeciwnym razie czyny moje byłyby dla was niezrozumiałemi więcej, niż ludzkie czyny mają prawo niemi być — a zresztą, jutro zapomnicie o moich wynurzeniach, jak zapominacie o innych naukach przeszłości.
W tej tranzakcyi, mówiąc dobitnie i grubijańsko, ja byłem człowiekiem bez zarzutu; ale subtelne zamiary mej niemoralności były zniweczone moralną prostotą przestępcy. On również był samolubnym, to nie ułega wątpliwości, ale jego samolubstwo miało pierwiastek wyższej natury i zamiary jego były wznioślejsze.
Przekonałem się, że bez względu na to, cobym mówił, on gotów był przejść przez ceremonię egzekucyi, a ja niewiele miałem do powiedzenia, czułem bowiem, że w argumentacyi młodość jego ciężko przeciw mnie zaważy: on wierzył w to, w co ja już wątpić przestałem. Było coś pięknego w dzikości jego niewyrażonej, zaledwie określonej nadziei.
— Uciekać! Nie mógłbym nawet o tem pomyśleć — rzekł, wstrząsając głową.
— Proponuję ci rzecz, za którą ani chcę, ani oczekuję jakiejkolwiek wdzięczności — rzekłem — oddasz mi te pieniądze, gdy będziesz mógł i...
— Strasznie dobrym pan jesteś — szepnął, nie patrząc na mnie. Przypatrywałem mu się bacznie: przyszłość ogromnie niepewna wydawać się musiała; ale nie drgnął, nie ustąpił, jak gdyby rzeczywiście wszystko było w porządku z sercem jego.
Poczułem gniew — nie po raz pierwszy tej nocy.
— Ta cała nieszczęsna sprawa — rzekłem — gorzką jest bardzo, jak sądzę, dla takiego, jak ty człowieka...
— Jest, jest! — szepnął dwa razy, nie podnosząc oczu od podłogi.
Widok jego rozdzierał serce.
Przy blasku świec ujrzałem na jego policzkach rumieniec, wywołany napływem gorącej krwi. Wierzcie mi, czy nie, powiadam, że serce mi się darło na kawały. Wywołało to we mnie gniew brutalny.
— Dobrze — rzekłem — ale muszę ci wyznać, że nie umiem wystawić sobie, jakie korzyści spodziewasz się z tego wyciągnąć?
— Korzyści! — szepnął.
— Niech mnie dyabli porwą, jeżeli wiem — powiedziałem wściekłym tonem.
— Usiłowałem wam wszystkim powiedzieć, co jest w niej — mówił powoli, jak gdyby rozmyślał nad czemś, nie dającem się określić — ale zresztą to do mnie należy. Otworzyłem usta, by mu dać odpowiedź, gdy nagle przekonałem się, że straciłem całe do siebie zaufanie; i on również, zdawało się, że odsuwa mnie na bok, gdyż bąkał, jak człowiek myślący głośno:
— Poszli sobie... schronili się do szpitali... Ani jeden z nich nie stawi tu czoła... Ani!...
Poruszył ręką pogardliwie.
— Ale ja muszę przejść przez to wszystko... nie cofnę się przed niczem.
Umilkł. Patrzył jak nieprzytomny. Na jego twarzy odzwierciedlały się przemijające wrażenia pogardy, rozpaczy, postanowienia — odzwierciedlały się kolejno, jak w magicznem zwierciedle odbijają się przesuwające się nieziemskie kształty.
Żył w otoczeniu zwodniczych duchów, surowych cieni.
— Ee! głupstwo, kochany chłopcze! — zacząłem. — Wykonał ruch zniecierpliwienia.
— Zdajesz się pan nie rozumieć — rzekł z naciskiem; spojrzał na mnie przeciągle:
— Mogłem skoczyć, ale nie ucieknę!
— Nie chciałem cię obrazić — rzekłem i głupio dodałem: — Lepsi od ciebie ludzie uciekali czasami.
Sponsowiał cały, a ja w zakłopotaniu o mało się własnym językiem nie zadławiłem.
— Może być — rzekł w końcu — nie dość jestem dobrym na to; nie mogę się więc puszczać. Zmuszony jestem walczyć z tą sprawą i walczę!
Wstałem z krzesła, czułem się zupełnie zesztywniały. Milczenie było kłopotliwe i aby mu koniec położyć, nie znalazłem lepszego wyjścia nad uczynienie tej uwagi.
— Nie miałem pojęcia, że tak jest późno.
— Jak widzę, miał pan dość tego — rzekł szorstko; — jeżeli mam powiedzieć prawdę — dodał, oglądając się za swym kapeluszem — ja również mam dość.
Dobrze! odrzucił jedyną propozycyę. Odepchnął moją rękę, niosącą mu pomoc; gotów był iść, a za balustradą noc ciemna czekać się na niego zdawała, jak gdyby był przeznaczoną dla niej zdobyczą.
Słyszałem jego głos:
— A! mam go nareszcie! — znalazł swój kapelusz.
Przez parę sekund milczeliśmy.
— Co zrobisz potem... potem?... — spytałem cicho.
— Prawdopodobnie zejdę na psy — mruknął.
Odzyskałem w pewnej mierze panowanie nad sobą i uważałem, że najlepiej lekko tę rozmowę zakończyć.
— Proszę, byś pamiętał — rzekłem — że bardzo pragnę się z tobą zobaczyć, zanim odejdziesz.
— Nie widzę sposobu wzbronienia panu tego. Ta przeklęta historya nie uczyni mnie niewidzialnym — rzekł z goryczą — szczęścia takiego nie zaznam.
I wówczas, w tej ostatniej chwili pożegnania obraził mnie okazywaniem niepewności tak w słowach, jak ruchach. Niech mu to Bóg przebaczy! Wystawił sobie, że ja niechętnie mu podam rękę. Okropności tego słowami wyrazić nie można.
Zdaje mi się, że krzyknąłem na niego tak, jak się krzyczy na człowieka, którego się widzi nad brzegiem przepaści; przypominam sobie, że ujrzałem na jego twarzy blady uśmiech, zgniótł mi rękę i nerwowo się roześmiał.
Swiece zgasły, skończyło się wszystko, z cieniów nocy doszedł uszu moich jęk. Jim wyszedł. Znikł w ciemnościach. Słyszałem chrzęst piasku pod jego stopami. Biegł. Szybko biegł, nie mając dokąd się udać. A nie miał jeszcze dwudziestu czterech lat!...