Lord Jim (tłum. Węsławska)/Rozdział XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Lord Jim
Redaktor Franciszek Juliusz Granowski
Wydawca Franciszek Juliusz Granowski
Data wyd. 1904
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Emilia Węsławska
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XI


Wysłuchał tych słów z głową na bok przechyloną, a ja znów rzuciłem okiem poprzez szczelinę we mgle, otaczającej jego czyny i jego samego.
Mdłe światło palących się pod kloszami świec nie oświetlało go dokładnie, a za jego plecami wisiała noc czarna, tylko gdzieniegdzie błyskami gwiazd rozjaśniona; pomimo to jakieś tajemnicze światło zdawało się wskazywać na jego młodzieńczą głowę, jak gdyby ta młodość w nim w tej chwili rozbłysła i zgasła.
— Jesteś pan niezrównanie dobrym, że tak słuchasz mnie — rzekł. — Mnie to tyle dobrego robi!... Pan nawet wiedzieć nie możesz, czem to jest dla mnie... Pan nie... — tu słów mu zbrakło.
Miałem teraz wyraźny dowód. Był on jedynym z tych młodzieńców, których z przyjemnością widzisz obok siebie; myślisz z rozkoszą, że takim sam niegdyś byłeś, a którego sam widok przypomina o istnieniu złudzeń, zdających się być już wygasłemi, a one jednak, jakby rozpalone zetknięciem się z innym płomieniem, gdzieś głęboko błyszczą światłem i ciepłem!... Tak... rzuciłem okiem na dno jego duszy... i to nie po raz ostatni.
— Pan nie wiesz, co to jest dla człowieka w mojem położeniu, gdy może duszę swą otworzyć przed starszym człowiekiem i ten mu wierzy. To tak trudno... tak ciężko zrozumieć.
Znów otaczał się mgłą. Nie wiem, jak starym wydawałem mu się i o ile mędrszym?
Ja sam czułem się wówczas niezmiernie starym i bezużytecznie rozsądnym.
Z pewnością w żadnym innym zawodzie serca tych, co schodzą już z pola, nie ciągną tak do młodych, wstępujących w życie, patrzących błyszczącemi oczyma na szeroką przestrzeń przed nimi otwartą.
Tyle jest wspaniałej niepewności w oczekiwaniach, ciągnących każdego z nas do morza, tyle pięknej żądzy przygód, będących jedyną nagrodą! To, cośmy otrzymali, jest tak małe, że mówić o tem nie chcemy, ale czy który z nas uśmiech powstrzymać zdoła? W żadnem innem życiu marzenia nie są tak pozbawione rzeczywistości; tu początek składa się z samych urojeń — rozczarowania są szybkie, a jednak to morze zagarnia nas zupełnie. Czyżeśmy wszyscy nie zaczynali z temi samemi pragnieniami, kończyli z tą samą świadomością, nosili się z temi samemi wspomnieniami! Nic więc dziwnego, że nas, marynarzy, prócz zwykłych nici koleżeństwa, łączy siła głębszego uczucia, wiążąca zwykle dojrzałego męża z dzieckiem. On tu stał przedemną wiedząc, że lata i rozum zdołają znaleźć lekarstwo na ten ból, pozwalając mi zajrzeć wgłąb swej duszy, jak młokos, złapany na gorącym uczynku, wobec którego starzec siwobrody kiwa uroczyście głową, kryjąc uśmiech.
A on rozmyślał o śmierci — Boże święty!
Uważał, że tylko o tem myśleć może, ponieważ ocalił życie, którego cała wesołość znikła wraz z tym parowcem w noc ciemną. Cóż bardziej naturalnego! było to zarazem tragiczne i śmieszne, ta chęć wzbudzenia współczucia, ale ja mu go odmówiłem.
Gdy tak patrzyłem na niego, rozdarła się mglista zasłona i on rzekł:
— Straciłem przytomność, pan wie. Była to rzecz nie każdemu się przytrafiająca. To nie była właściwie walka.
— Nie, nie była walka — przyznałem. Zdawał się nagle zmienionym, jakby dojrzałym więcej.
— Człowiek nie może być pewnym — szepnął.
— A! nie byłeś pewnym — rzekłem, słysząc delikatne westchnienie, które uleciało między nami, jak mała ptaszyna.
— Tak, nie byłem — odparł odważnie. — To było coś podobnego do tej historyi, co oni wymyślili. To nie było kłamstwem, ale nie było i prawdą. Było coś... Na kategorycznych kłamstwach człowiek się zna, a tu cienkość kartki papieru dzieliła prawdę od fałszu.
— Czegóż chciałeś więcej? — spytałem, ale zdaje mi się, że powiedziałem tak cicho, że on nie dosłyszał słów moich.
— Przypuśćmy, że ja nie skoczyłem... chciałem powiedzieć, że trzymałem się parowca? Dobrze. Jakże długo to potrwać mogło? Powiedzmy, minutę, pół minuty. Więc słuchaj pan. Po trzydziestu sekundach, nie ulega wątpliwości, znalazłbym się w morzu; i cóż pan myśli, czyż nie chwyciłbym się pierwszego lepszego przedmiotu, nasuwającego mi się pod rękę. Czy postąpiłbyś pan inaczej? Wszak musiałbym chwycić się czegoś?
— I zostać ocalonym — przerwałem.
— Do tego bym dążył, — odparł — a ja o tem nawet nie myślałem — zadrżał, jak gdyby musiał przełknąć coś obrzydliwego; — gdy „skoczyłem” wykrztusił z konwulsyjnym wysiłkiem, którego natężenie jak gdyby udzieliło się falom powietrza i targnęło zlekka mem ciałem. Wlepił we mnie oczy.
— Czy nie wierzysz mi pan? — krzyknął. — Przysięgam... na wszystkie piekła! Wciągnąłeś mnie pan w tę rozmowę i... musisz!... powiedziałeś, że mi wierzyć będziesz!
— Rozumie się, że tak! — powiedziałem naturalnym tonem, który wywołał uspakajające wrażenie.
— Przebacz mi pan — rzekł. — Nie mówiłbym panu o tem wszystkiem, gdybyś nie był dżentelmenem. Powinienbym wiedzieć... Jestem... także jestem dżentelmenem.
— Ależ tak, tak — pośpieszyłem potwierdzić. Patrzył mi prosto w twarz i powoli cofał swój wzrok.
— Teraz pan rozumie, dlaczego, pomimo wszystkiego, w ten sposób nie zakończyłem sprawy. Nie lękałem się skutków mego postępku. A w każdym razie, gdybym pozostał na parowcu, to w chwili tonięcia zrobiłbym wszystko, by zostać ocalonym. Znane są fakty, że ludzie pływali całemi godzinami po morzu... i zostali wyratowani, nie poniósłszy żadnego uszkodzenia. Mogłem wytrzymać dłużej niż inni. Żadnej wady w mem sercu nie było.
Wyciągnął prawą swą pięść z kieszeni, i wymierzył sobie cios w pierś, który jak stłumiony wystrzał, rozległ się w ciszy nocnej.
— Nie — rzekłem.
Zamyślił się i szepnął.
— Szerokość włosa, nawet mniej, między jednym a drugim, a tymczasem...
— O północy trudno dojrzeć włos — rzekłem trochę złośliwie. — Czy rozumiecie, że chciałem solidaryzować się z zawodem naszym? Byłem na niego zagniewany, jak gdyby oszukał mnie! O! taka pyszna sposobność trzymania się złudzeń lat młodzieńczych, a on odarł nasze wspólne życie z ostatniego błysku jego świetności.
— Więc uciekłeś... odrazu.
— Skoczyłem! — poprawił z naciskiem. — Skoczyłem, pamiętaj pan! — powtórzył, a ja dziwiłem się widocznej, lecz niejasnej intencyi.
— A więc, tak! Może wówczas nie rozumiałem tego. Ale później, w łodzi, miałem dość na to czasu. Mogłem rozmyślać. Nikt o tem wiedzieć nie będzie, naturalnie, ale to mi położenia nie ułatwiało. Pan miałeś w to uwierzyć. Ja nie pragnąłem tej całej rozmowy... Nie... Tak... nie będę kłamał... chciałem jej, tego właśnie pragnąłem. A czy pan myśli, że pan, czy ktokolwiek inny, zmusiłby mnie do powiedzenia... gdybym... bał się wypowiedzieć wszystko.
Nie bałem się również myśleć o tem. Patrzyłem sprawie prosto w oczy. Ani myślałem uciekać. W pierwszej chwili... w nocy... gdyby nie pogróżki tamtych... mógłbym... Ale nie! na Boga! nie zrobiłbym im tej przyjemności. Zrobili dość już. Wymyślili bajkę i wierzyli w wiarogodność tego, pomimo wszystkiego, co ja wiedziałem. Ale istotna prawda pozostanie przy mnie. Ani myślę mieszać się w tę wstrętną sprawę. Jeżeli mam prawdę powiedzieć, byłem zupełnie do życia zniechęcony; ale wiedziałem, że nic dobrego wyniknąć nie może z mego... wycofania się. Wierzyłem, że to nie zakończy wszystkiego. Chodził tam i sam, ale z ostatniemi słowy zwrócił się nagle do mnie.
— I co pan myślisz? — spytał gwałtownie. Nastała chwila milczenia, a ja uczułem się ogromnie wyczerpanym i zmęczonym, jak gdyby głos jego wyrwał mnie ze snu męczącego, w którym błąkałem się po pustych przestworzach, a tak rozległych, iż wędrówka ta zgnębiła duszę i wyczerpała ciało.
— To na nicby się nie zdało — szeptał uparcie. — Nie; należało stawić temu czoło.. czekać na drugą sposobność.