Lord Jim (tłum. Węsławska)/Rozdział III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Lord Jim
Redaktor Franciszek Juliusz Granowski
Wydawca Franciszek Juliusz Granowski
Data wyd. 1904
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Emilia Węsławska
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ III.


Cudowna cisza zapanowała nad światem, a gwiazdy wraz ze spokojem swych promieni, zdawały się zlewać na ziemię zapewnienie wiecznie trwałego bezpieczeństwa.
Księżyc w swej pierwszej kwadrze błyszczał na zachodzie, podobny do wióra, odciętego od złotej sztaby, a morze Arabskie, gładkie i chłodne dla oka, jak przestrzeń lodowa, rozciągało swą doskonałą płaszczyznę, pod spokojnem koliskiem ciemnego widnokręgu.
Parowiec szedł naprzód, jego ruchy zdawały się harmonizować z bezpieczeństwem wszechświata; a po obu stronach głębokie fałdy wody, wystające i ciemne na tej błyszczącej równi, wchłaniały w swe proste i poprzeczne bruzdy delikatną białą pianę, wypryskującą z lekkim świstem, małe fale, zmarszczki, zwoje, które gdy pozostały w tyle, mąciły przez chwilę powierzchnię morza po przejściu parowca, a później się uspakajały, wygładzały, ginąc w ogólnym spokoju wody i nieba, z tą czarną plamą ruszającej się wiecznie w jej centrze — łupiny okrętu.
Jim, stojąc na mostku, przeniknięty był tą wielką pewnością bezgranicznego bezpieczeństwa i spokoju, jaki się daje czytać w spokoju pozostającej natury, przypominającej pewność i pieczołowitą miłość, rozlaną na twarzy matki. Pod płóciennym dachem, poddawszy się wiedzy i odwadze białych ludzi, ufając w potęgę i moc żelaznej skorupy ich ognistego okrętu, pielgrzymi, wyznawcy wymagającej wiary, spali na matach, derach, deskach, na wszystkich pokładach, we wszystkich ciemnych kątach, owinięci w farbowane sukna, okutani w brudne łachmany, z głowami opartemi na małych zawiniątkach, z twarzami wciśniętemi w podłożone pod nie ręce; mężczyźni, kobiety, dzieci; starzy z młodymi, niedołężni z krzepkimi — wszyscy równi wobec snu, będącego bratem śmierci.
Podmuch powietrza, wepchnięty z przodu parowca szybkością ruchu, przechodził wzdłuż, muskał szeregi wyciągniętych ciał; mdłe światła rzucały lampy, zawieszone tu i owdzie na słupach, a w tych niejasnych kręgach światła, rzucanych na dół i drgających lekko wskutek nieuczuwalnych ruchów parowca, ukazywała się to broda do góry zwrócona, para oczu zamkniętych, ciemna ręka ze srebrnemi pierścionkami, chude ciało w łachman owinięte, głowa w tył rzucona, naga stopa, pierś naga, wystawiona jakby pod nóż. Zamożniejsi urządzili dla swoich rodzin zakątki przy pomocy ciężkich pak i okurzonych mat; ludzie spoczywali pokotem, z całem swem bogactwem, związanem w jeden węzeł pod głową; samotni starcy spali z wyciągniętemi nogami na dywanikach służących do modlitwy, rękami zakrywali uszy, a łokcie sterczały im po obu stronach twarzy; ojciec jakiś ze wzniesionemi ramionami i kolanami stykającemi się z głową — drzemał, trzymając na plecach chłopca ze zwichrzonemi włosami, który spał, wyciągając nakazującym gestem rękę; kobieta, jak trup, w białe płótno od stóp do głowy spowita, trzymała nagie dziecko w zagłębieniu każdego ramienia; bogactwo-cnota, złożone w jednem miejscu na przodzie parowca, tworzyła wysoką górę o nierównych zarysach w blasku wiszącej nad nią lampy, na tle niewyraźnych kształtów zgromadzonych tam przedmiotów: błyszczały brzuchate miedziane dzbany, ostrza oszczepów, pochwa starej szabli spoczywała na kupie poduszek, tam znów wysuwał się dziób dzbanka do kawy. W pobliżu umieszczony przyrząd peryodycznie wydzwaniał każdą milę przebytą na tej drodze, nadzieją i wiarą osłodzonej. Nad tym tłumem uśpionym unosiło się słabe, cierpliwe tchnienie, od czasu do czasu tylko zmącone jakby masą jakąś; chwilami z głębi parowca wydobywały się krótkie, metaliczne dźwięki, ostry zgrzyt rudla, podnoszącego węgle, gwałtowny stukot zatrzaskiwanych drzwiczek pieca, jak gdyby ludzie tam, w głębi, trzymający w rękach tajemniczą władzę, mieli piersi przepełnione wściekłym gniewem, podczas gdy górna łupina parowca szła równo naprzód, bez jednego chybnięcia się masztu, prując nieustannie wielkie spokojne wody pod niedostępnem w swej błogości niebem.
Jim przeszedł wpoprzek, a kroki jego w tej niezmąconej ciszy doszły tak wyraźnie uszu jego, jak gdyby odbiły się echem o czuwające gwiazdy; oczy jego, błyszcząc po linii widnokręgu, zdawały się łakomie spoglądać w świat niedostępny, nie widząc cienia zbliżających się wypadków. Jedynym cieniem na morzu był cień czarnego dymu, ciężkim, olbrzymim słupem wybuchający nieustannie i rozpływający się w powietrzu. Dwaj Malajczycy, milczący i prawie nieruchomi, stali po obu stronach koła, którego mosiężny brzeg błyszczał kawałkami w owalu światła padającego z klatki kompasu. Co chwila w oświetlonej części ukazywała się ręka z czarnemi palcami, puszczająca i chwytająca szprychy; zwoje łańcucha kołowego ciężko chrzęszczały w zagłębieniu beczki. Jim rzucał okiem na kompas, to znów na ten niedościgniony widnokrąg, to wyciągał się tak, że wszystkie stawy trzeszczały i było mu dobrze; jakby ośmielony tym widokiem nienaruszalnego spokoju czuł, że nie dba o to, co się z nim stać może, zanim nastąpi kres życia. Od czasu do czasu spoglądał leniwie na mapę przytwierdzoną czterema pluskiewkami do nizkiego, trójnożnego stolika, umieszczonego w tyle okrętu.
Ćwiartka papieru, uświadamiająca o głębokości morza, tworzyła błyszczącą powierzchnię w świetle lampy, powierzchnię gładką i równą, jak błyszcząca przestrzeń wód. Spoczywały na niej narzędzia miernicze; położenie parowca o północy zaznaczone było małym, czarnym ołówkiem, a prosta linia zakreślona ołówkiem aż do Perim, wykazywała kierunek okrętu — drogę, wiodącą dusze do świętego miejsca, do nadziei zbawienia, nagrody żywota wiecznego.
„Jak on równo idzie” — pomyślał Jim ze zdziwieniem, z jakiemś uczuciem wdzięczności za ten niewzruszony spokój morza i nieba. W takich chwilach myślał o spełnieniu wielkich czynów: kochał on te marzenia i wierzył w powodzenie tych wielkich zamiarów. Były one najlepszą cząstką jego życia, jego tajemniczą prawdą, ukrytą rzeczywistością. Miały one dumną męzkość, urok nieokreśloności, poprzedzały go krokiem bohaterskim; unosiły z sobą jego duszę i poiły ją bozką ambrozyą bezgranicznej ufności w siebie samego.
Nie było rzeczy, którejby nie mógł stawić czoła. Był zadowolony ze swych myśli i uśmiechał się, patrząc przed siebie, a gdy przypadkiem rzucił okiem po za siebie, widział na morzu bruzdę, zostawioną przez parowiec, tak prostą, jak ta linia ołówkiem na papierze wykreślona.
Dźwięk metaliczny spuszczających się cebrów z popiołem ostrzegł go, że zbliża się koniec jego czuwania. Westchnął z ukontentowaniem, a zarazem z żalem, że musi pożegnać się z tym spokojem, podniecającym awanturniczą lotność myśli jego. Chciało mu się też trochę spać i czuł przyjemne obezwładnienie wszystkich członków, jak gdyby cała krew w ciele zamieniła się w gorące mleko. Kapitan podszedł cicho w szlafroku i w nocnej koszuli, szeroko na piersiach otwartej. Czerwony na twarzy, tylko nawpół zbudzony, lewe oko zamknięte, prawe patrzało głupio, szkliście, pochylił wielką głowę nad kartą i skrobał się po żebrach. Coś było wstrętnego w widoku tego nagiego ciała. Naga pierś błyszczała od tłuszczu, jakgdyby w czasie snu cały wytopniał na wierzch. Wypowiedział fachową, niezbędną uwagę głosem ostrym, ochrypłym, przypominającym zgrzyt piły o deskę; fałdy podwójnego podbródka wisiały jak worek pod szczękami.
Jim zerwał się i odpowiedź jego pełna była szacunku; ale wstrętna, mięsista postać, chociaż widziana po raz pierwszy w takiej chwili, utkwiła w jego pamięci na zawsze, jako wcielenie wszystkiego, co nizkie, podłe, kryjące się na ukochanym świecie; w głębi serc naszych wkładamy wiarę w nasze zbawienie, w ludzi otaczających nas, w widoki napełniające oczy nasze, w dźwięki dochodzące uszu naszych i w powietrze napełniające płuca nasze.
Cienki, złoty wiór księżyca, płynąc powoli w dół, zginął nareszcie w czarnej powierzchni wód, a pozaświatowa wieczność zdawała się zbliżać do ziemi, ze zwiększonym błyskiem gwiazd, z głębszym odcieniem połysku, nawpół przezroczystego sklepienia, wiszącego nad płaskim kręgiem nieprzezroczystego morza.
Parowiec szedł tak łagodnie, że jego ruch naprzód był nieodczuwalny dla zmysłów ludzkich, jak gdyby był natłoczoną planetą, spieszącą przez ciemną przestrzeń eteru za rojem słońc, we wzruszającym spokoju i samotności czekając tchnienia przyszłych kreacyi.
— Tam na dole, to mało powiedzieć: gorąco — odezwał się jakiś głos.
Jim uśmiechnął się, nie oglądając. Kapitan wystawił całą szerokość swych pleców; było to ulubioną sztuczką renegata — udawać, że nie widzi wcale czyjejś obecności, aż póki nie podobało mu się zwrócić nagle swego wzroku wściekłego, zanim zacznie wylewać potoki dzikich, ubliżających słów, wybuchających jak brudy ze ścieku. Teraz tylko chrząknął niemile; drugi maszynista, stojąc na szczycie drabiny, gniotąc rękami brudny, mokry od potu łachman, ciągnął dalej swe jeremiady. Marynarzom dobrze się tu dzieje na górze, a jaki z nich pożytek na świecie, to onby dużo dał, żeby to wiedzieć, a biedni maszyniści muszą pilnować, by parowiec szedł, a przytem mogą doskonale i inne rzeczy robić — takie życie to...
— Milcz! — mruknął groźnie Niemiec.
— A tak! milcz! — a gdy coś złego się dzieje, to lecisz pan do nas, co? — odparł tamten. — On jest nawpół ugotowany, pewny jest tego; ale w każdym razie nie dba już o liczbę swych grzechów, gdyż przez ostatnie trzy dni przeszedł przez próbę życia, jakie będą pędzili źli ludzie po śmierci — tak, tak — a przytem, jest prawie ogłuszony tym hałasem, hukiem na dole. Tam wre, kipi jak w piekle, a dlaczego on dzień i noc ryzykuje życie, dane mu od Boga, tego sam powiedzieć nie może. Widocznie urodził się takim głupim. Już on...
— Gdzieżeś się upił? — pytał Niemiec dzikim głosem, ale nie ruszając się z miejsca; światło od kompasu padało na niego, uwydatniając tę niezgrabną figurę, jakby z kawała tłuszczu wyciętą. Jim odchodził, uśmiechając się do niknącego widnokręgu; serce jego przepełnione było szlachetnemi popędami i myśli jego podziwiały własną jego wyższość.
— Upił? — powtórzył maszynista pogardliwie; uwiesił się rękami na belce, tworząc ciemną plamę, poruszającą się miarowo. — Nie pana kosztem, kapitanie! Jesteś na to za skąpy, do pioruna! Wolałbyś widzieć, jak porządny człowiek umiera, a nie dałbyś mu kropli sznapsa. To wy, Niemcy, nazywacie oszczędnością!
Stawał się sentymentalny. Poczciwy pierwszy maszynista dał mu naparsteczek o dziesiątej „tylko jeden, Bóg mi świadkiem!” — poczciwy stary; ale żeby takiego starego wygę jak on, wyprowadzić z równowagi — na to nie wystarczyłaby i pięciowiadrowa beczka. O nie! W każdym razie, nie dziś w nocy. Spał sobie słodko jak niemowlę z butelką doskonałej wódki pod poduszką!
Z grubego gardła kapitana Patuy wypłynął basowy pomruk, w którym dźwięk słowa „Schwein” unosił się to wysoko, to nizko, jak kapryśne piórko przy lekkim podmuchu wiatru.
On z tym pierwszym maszynistą już od wielu lat byli kamratami, służąc jowialnemu, sprytnemu, staremu Chińczykowi, z długiemi kawałkami czerwonego jedwabiu, wplecionemi w siwe włosy jego warkocza.
W porcie, gdzie zwykle stawała Patua, krążyła pogłoska, że co się tyczy bezczelnego okradania skarbu państwa, „to ci dwaj kamraci zrobili wszystko, co się tylko dało”.
Zewnętrznie źle byli dopasowani: jeden z ponurem wejrzeniem, zły, o mięsistych liniach ciała; drugi — długi, chudy, kanciasty, z głową kościstą i długą, jak u starego konia, z zapadłemi policzkami, z obojętnym, szklistym wzrokiem zapadłych oczu.
Wyrzucony był gdzieś na wschodnich wybrzeżach — w Kantonie, Shanghaju, lub może w Jokohamie, przed dwudziestu, a może i więcej laty; zapewne sam nawet nie chciał pamiętać dokładnie miejscowości, ani przyczyny rozbicia się okrętu. Sprawa ta nie nabrała rozgłosu, gdyż dzięki jego młodości, poprzestano na wydaleniu go z okrętu spokojnem kopnięciem nogą.
Żegluga po tych morzach coraz więcej rozwijać się zaczynała, a ludzi jego zawodu niewielu jeszcze było, więc „wypłynął na wierzch”.
Chętnie dawał do zrozumienia obcym ludziom, że on w tej pracy „zęby zjadł”.
Gdy się poruszał, zdawało się, że pod ubraniem dzwonią kości szkieletu; włóczył się nieustannie po okręcie, paląc fajkę na bardzo długim cybuchu, z ogłupiałą powagą myśliciela, wyprowadzającego system filozoficzny z mglistego przebłysku prawdy.
Zwykle trząsł się nad swym zapasem trunków; ale tej nocy odstąpił od swych zasad, a to wyszło na korzyść jego pomocnika, młodego chłopca o słabej głowie, który wskutek niespodziewanej uczty i tęgości materyału — stał się szczęśliwym, poufałym, rozmownym.
Wściekłość Niemca z Nowo-Południowej Walii nie miała granic; sapał jak wypalona fajka, a Jim, zabawiony trochę tą sceną, niecierpliwił się, by już módz zupełnie zejść na dół; ostatnie dziesięć minut czuwania były tak denerwujące, jak wyczekiwanie na wystrzał dubeltówki; ci ludzie nie należą do świata bohaterskich przygód, niezłe chłopy. Nawet ten kapitan.. Mdło mu się zrobiło, gdy spojrzał na tę drgającą masę mięsa, z której wypływały charczące dźwięki, brudny potok ohydnych wyrażeń; ale on był zanadto obezwładniony, by w tej chwili zdobyć się na nielubienie kogoś, lub czegoś.
Wartość tych ludzi nie obchodzi go; ociera się o nich, ale dotknąć go nie mogą; dzielił się z nimi wdychanem powietrzem, ale on różni się od nich... Czy kapitan rzuci się na maszynistę?... Życie płynie łatwo, a on tak pewny siebie, zbyt pewny, by... Linia, dzieląca jego rozmyślania od zupełnego zaśnięcia, cieńsza była od nitki pajęczej.
Pomocnik maszynisty łatwym zwrotem przechodził do kwestyi finansów swoich i odwagi.
— Kto pijany? Ja? Nie, kapitanie! Tak nie można. Musi pan wiedzieć, że mój starszy jest tak skąpy, że i wróblaby nie upoił. Nigdy w życiu tak nie pościłem, jak teraz; a ten gatunek wódki nikomu w głowie nie zaprószy.
Ja mógłbym pić roztopiony ogień, a byłbym tak zimny, jak ogórek. Gdybym myślał, że jestem pijany, rzuciłbym się do morza, skończyłbym ze sobą do pioruna. Tak! Prosto! a ja nie pójdę na mostek.
Gdzie pan myślisz, że będę szukał świeżego powietrza w taką noc jak dzisiaj, co? Może na dolnym pokładzie, między tem robactwem? Przypuszczam, że nie! a zresztą, wcale się pana nie obawiam.
Niemiec wzniósł w górę dwa ciężkie kułaki, potrząsał niemi, nie mówiąc słowa.
— Ja nie znam co to strach — ciągnął dalej maszynista z zapałem szczerego przekonania. — Nie boję się pracować w tej zgniłej skorupie! To szczęście niemałe dla pana, że jest kilku z nas na świecie, co się o życie własne nie boimy — a inaczej — gdzie byłbyś ty — i ten stary grat, z bokami tak cienkiemi jak papier — tak, papier — może nie? To wszystko bardzo pięknie dla pana — ciągniesz sobie pieniążki, czy tak, czy owak; ale cóż mnie za to — co ja z tego mam?
Mizernych sto pięćdziesiąt dolarów miesięcznie. Chciałbym się pana z uszanowaniem spytać — z uszanowaniem, uważaj pan, ktoby nie plunął na takie psie zajęcie, jak to?... Nie gadaj, że bezpieczne — to nie prawda! Tylko że ja jestem jednym z tych nieustraszonych ludzi...
Puścił trzymaną belkę i wykonywał szerokie ruchy, jak gdyby chcąc wskazać kształt i doniosłość swej wartości; cienki jego głos rozchodził się po morzu, jak przeciągły kwik, pochylał się to naprzód, to w tył, i nagle runął głową naprzód, jak gdyby pchnięty z tyłu. „Psia krew”! — zawołał padając i chwila ciszy nastała po tym okrzyku. Jim i kapitan, jakby jedną myślą tknięci, rzucili się naprzód, a opanowawszy się stanęli sztywni i patrzyli wciąż ze zdumieniem na niezmąconą powierzchnię morza. Następnie spojrzeli w górę na gwiazdy.
Co się stało? Maszyna sapnęła ciężko. Czy ziemia została wstrzymana w swym biegu! Nie mogli zrozumieć; i nagle to spokojne morze, to niepokalanie czyste niebo wydało się strasznie niepewne w swej nieruchomości, jak gdyby zwiastowało zbliżanie się ogólnego zniszczenia. Maszynista całem swem ciałem podskoczył w górę i opadł znów, jak bezkształtna masa. Ta masa jęknęła: „a co to?” ze stłumionym akcentem wielkiego gniewu. Odgłos grzmotu, grzmotu nadzwyczaj oddalonego, mniej niż głos, trochę więcej wibracya, przeszedł powoli, a w odpowiedzi zadrżał parowiec, jak gdyby ten grzmot zagrzmiał głęboko w wodzie. Oczy dwóch Malajczyków przy kole błysnęły w stronę białych ludzi, ale ciemne ich ręce pozostały przy szprychach koła. Długa łupina, płynąc dalej, zdawała się wznosić na kilka cali stopniowo, przez całą swą długość, jak gdyby giętką się stała i znów do swej sztywności powróciła i dalej pruła gładką powierzchnię morza. Drżenie jej ustało, ścichł też głos grzmotu, jak gdyby parowiec przepłynął przez wązki pas drgającej wody i dźwięczącego powietrza.