Listy z nieba/Rewasz końcowy

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Listy z nieba
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1982
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXI. REWASZ KOŃCOWY

Ukryta w środku zbiegających się ścian komora była najcichszym zakątkiem zagrody. Tam równocześnie schronili się przed groźną nawałnicą Maksym wracający z pastwiska i Tanasij, który na czas odniósł chrześniaczkę do matki. Z przodu zwierało komorę szczelne grażdowe podwórze, lecz z obu boków świadomym otwierały dostęp otulone daszkami budowle, ni to wrota, ni to bramy, raczej kapliczki, tak zniżone, jak gdyby dwaj klęczący diaczkowie strzegli dostępu do ołtarza.
Im dalej zanurzali się obaj starcy w łono komory przez kapliczki, przez poddasze, przez długi ganek, tym było ciemniej. Sama komora, pozbawiona okien nie dopuszczała ani światła ani ciepła, ani nawet głosu. Ukryta jak gdyby pod ziemią, oddaliła od razu burzę, tylko jednostajny szum deszczu otulał ją w drzemkę.
Otrząsali zmoczone okrycia. Maksym szukał na półce krzesiwa. Już miał je w ręku, lecz upuścił, trącając stos drobnych rewaszy, który rozsypał się z trzaskiem, po czym na podłodze zaszurgotało coś hałaśliwie i zapiszczało.
— Myszy w komorze? — zapytał Tanasij.
Maksym nie odpowiadał. Na podłodze rozszastało się coś i zachichotało jak dziecko.
— Czekaj, nie wyrywaj... — szeptał Maksym w ciemności z cichym śmiechem.
— Cóż to? — pytał Tanasij głośno.
Maksym wyszeptał:
— To on, mój chłopczyna, leśny Semenko, wiesz...
— Aaa, cieszy się Hafijką, gośćmi? — szeptał Tanasij.
— On zawsze tak. Nie mówmy, dosłyszy kto...
— Nno! Niechby tu księża i wasz diak — chichotał Tanasij.
— Ksiądz Buraczyński wie. Słysz, idzie ktoś.
Z nadworu dało się słyszeć głuche wołanie Foki: „Ojcze, tu pan Władysław“.
W kącie uspokoiło się.
— Widzisz, zacichł — cieszył się Tanasij.
— On zawsze tak — szepnął Maksym i wybiegł na ganek, po czym rozmawiając głośno weszli do komory: Foka, ksiądz Buraczyński, dziedzic z Krzyworówni i pan Władysław. Foka potarł zapałkę siarkową i zaświecił dwa potrójne świeczniki ze świecami woskowymi. Otrzepywali deszcz z okryć, duże strugi wody ściekały z płaszczów wijąc się po podłodze. Przybysze zrzucili okrycia, wszyscy oprócz pana Władysława. Stojąc w długiej czarnej mantyli, gotów do drogi, żegnał się z Maksymem i z Tanasijem w milczeniu, patrząc przenikliwie. Maksym pomrukiwał:
— Panie lubyj, gościu najlepszy, w taką pogodę? Zostańcie proszę.
Wszyscy oprócz dziedzica prosili nieśmiało pana Władysława, aby pozostał. On przecząco kiwał głową w milczeniu, pośpieszył się, ogarnął się mantylą i wyszedł. Tanasij szeptał do księdza:
— Macie politykę! Kniaź, mówią z królów, w łańcuchach na Sybir, tyli świat piechotą. A dobrze, że w nogach miał rozum, to najlepsza polityka, uciekł. Teraz służy u innych, zarządca, tfu, jaki tam z niego zarządca. Oczy ma ostre jak ten stary doktor, co mnie kłuł oczyma, myślałbyś, że ostry. Po lesie chodzi, na złodzieja nosem natknie, potem ciągnie na wódkę do domu, pociesza złodzieja: „Biedaku, daj spokój, biedaku!“ Złodziej pod wódką przysięga, że już nigdy, potem innym płaikiem to samo. Taki on zarządca. A warto z nim żyć. Tylko rozgadać się nie sposób. Co spróbowałem: uciekł.
Maksym martwił się:
— Może my źle zapraszaliśmy? Ja zawsze niemrawy taki, gość za górami, a mnie dopiero na język lezie co powiedzieć. Czemuż ty go nie prosiłeś, Foko? Taka ulewa!
— Diedyku — tłumaczył Foka — nikt go nie uprosi. Rękę uścisnął, życzył dziecku, umoczył usta w winie i tyle. Nie usiedzi.
Tanasij szeptał do księdza jeszcze ciszej, wciąż oglądając się:
— Na szubienicę herody zasądzili i żonę także. W ostatniej chwili łaska, kajdany, Sybir. Car! Niechby się łaską udławił!
Dziedzic unikając tej rozmowy i pytań oglądał komorę, tymczasem Foka zbierał się do wyjścia.
— Zostańcie tu na czas burzy — rzekł — wieczerza nie zaraz. Ja skoczę do gospodarstwa i do gości. — Wyszedł pośpiesznie.
Krążąc po schludnej, obszernej a chłodnej komorze dziedzic zobaczył stosy rewaszy. Odciągał uwagę od tamtej rozmowy.
— Ach, tu jest wasza kancelaria, Maksymie, stolica rewaszów. Kiedyż wy macie na to wszystko czas?
— Czegóż mam więcej? Wyjść poza gospodarstwo nie ma czasu, ale u siebie czasu dość i za dużo — skrzywił się Maksym.
— Narzekać nie trzeba chyba, powiadają: czas to majątek.
Maksym zaśmiał się kwaśno:
— Skarby, berbenica pełna zmartwień, wyżej szyi.
— Czegóż się martwić? Wszyscy u was zdrowi, niedostatku nie zaznaliście.
— Czym się martwić? Czym się nie martwić? Ciągnie do zmartwienia.
— Któż by to o was powiedział, chyba teraz na starsze lata?
— Dawniej więcej, aż wstyd.
— Czemuż wstyd, może taka natura?
— Wstyd jakoś, bo każdy zapyta tak samo, a pomyśli jeszcze gorzej: to jakiś ślimak, pewnie skąpiec.
— Was martwią ubytki w gospodarstwie?
— Gdyby to tylko! Prawda, cielę skaleczy się, jagnię zginie, mnie już przegryza. Ale to jeszcze gorzej.
— Nie bardzo rozumiem.
— Wiecie, Maksymie — wmieszał się ksiądz — mnie się wydaje tak, że kiedy człowiekowi dolega coś przez całe życie, to lżej mu, kiedy opowie.
— Lżej od gadania? Nie! chyba od rewaszów — uśmiechnął się Maksym.
Tanasij dodał:
— Kiedy swoim opowie, pobratymom, w taki dzień jak dziś, Maksymie. Uważajmy, aby nie zmącić wody chrztu, aby czymś święta nie skazić! — kiwał uważnie palcem Tanasij.
Maksym od razu ożywił się nadspodziewanie:
— To prawda. Abym tylko umiał! A komuż powiedzieć jak nie wam? Tam na łące przed ludźmi trąbić wszystko głośno nie uchodzi, a bez otwartego rewaszu święto nie idzie głęboko.
Wyszukał tęgą rewaszową faję, nabił ziołami głowicę, skrzesał ognia, zadymił. Usiadł, zadumał się jakby usnął. Deszcz otulał komorę szumną drzemką. Czasami uderzył grom odległy lub bliższy. Komora, jakby schowana pod ziemię, ledwie drgnęła. Maksym mówił:
— Wyrosłem bez matki. Ciągle sam. Od śmierci dziadowej żurba sypała się na mnie najwięcej. I tak to szło. I jakież zmartwienia? Trawa wiosną pyszna, bukowinka ucieszna, paprocie wzorkowane, gdzież takie majsterstwo na świecie? Przyjdzie jesień, bukowina skamieniała, paprocie — szkoda mówić, sierocy świat. Na drugi rok już wiosną korci do smutku: zielone to, a jak długo? I dalej, stary sąsiad chodził koło chaty, Hospod wie od ilu lat. Tędy i owędy co dnia jak słońce, co dnia zagadał. Umarł, zamilkł. Im dalej, tym więcej strat, ubytki, same ubytki. Cały świat na wierzchu zielony, w środku czarny. Ubytki niezmierzone, przybytku nie widać. Żurba zamknie cię, jakbyś chłopa w malutkiej skrzynce zamknął i zaryglował. Ojciec dostrzegł od razu, mówi mi: „Tyś co? chłopiec czy baba pogrzebowa? Prostuj się, bądź twardy.“ I potem jeszcze wciąż mówił, sam zmartwiony: „Oj widzę już Maksymku, synku jedyny, pociechy z ciebie nie będzie, durniejesz z dnia na dzień. Tyś już zdurniał. Nieszczęście!“ — Gadanie na nic, rewasz nauczył. Jest strata, jest i przybytek, nawet z naddatkiem, trzeba być wdzięcznym. Popatrzcie, jesienią potoki wymarzną, rzeka milknie, potem już pochowana pod śniegiem, sierocy świat. A wiosną kiedy słońce roztopi, wszystko syczy. Nadzieja. To z rewaszu. — Maksym przerwał.
— Z rachunków nadzieja? — żartował dziedzic. — To dobrze, do tego trzeba być bogatym.
— Nie tak od rachunków — biedził się Maksym — jak z rewaszu. Gdy dłużej żyje się podług rewaszu, widzi się, że nadzieja zaczęła się dopiero. Każdy zaczyna i każdy kończy. Ale kiedy nadzieja raz rozmarznie, widać, że się przeleje przez brzeg, gdzieś tam dalej... — Maksym pociągnął fajkę, wstał, chodził powoli po komorze.
Ulewa falowała poszumiście. W łonie płynnego szumu zamknięta szczelnie komora unosiła się bez drgań jak korab płynący głębiami. Wyprostowane świece świeciły równo.
— No jakże tam, Maksymie — przypomniał Tanasij. —
Maksym ocknął się. Smukły, prosty, jak gdyby wyższy w komorze niż na dworze, stąpał powoli, zatrzymał się przed ścianą. Rysował palcem na ścianie.
— Jest taka kreska nadziei, jak u pana dziedzica na instrumentach od pogody. Dwie kreski, jedna czerwona, a tuż zielona. Co to jest prawda? To zieleń. Cienista bukowinka. Tam Hospod zapuścił korzonek. Kiedy zasyczy nadzieja, uśmiechnie się dychanie. Mówią, że człowiek od śmiechu się zaczyna. A to całkiem pewne — uśmiecha się wszystko. Koń nieraz się uśmiecha. Mieliśmy taką kotkę, chciała rozbawić swego kociaka, chowała się do siana, wyskakiwała, miny do niego stroiła, wszyscy widzieli na podwórzu, pokładali się od śmiechu. I wszędzie to samo. A zobaczyć trudno, jeszcze więcej czasu trzeba. I mądrości dużo. Gdzież mnie do tego z moimi rewaszami?
Grom chlastał tu i tam wesoło jeden po drugim, jakby święty Jurij w myśliwskim rozmachu rohatyną ciskał za rohatyną.
Maksym chodził po komorze.
— I przywykłeś? — zapytał Tanasij. — Nie wraca żurba?
— Tanasiju, przywyknąć? Sam widzisz, konopie na len nie przeuczysz i watrą nie przepalisz. Zawsze śmierdzą, konopie i już.
— Powiadasz przecie, rewasze nauczyły.
— Od kiedy zacząłem rewaszować świat — lepiej mi trochę. Mówiłem sobie raz po raz: zamartwiona głowo, po cóż to, przestań już, rewasz prostuje! A to nie tak, bez zmartwień jestem jak bez oczu, bez zmartwień nie ma co prostować. Ty powiadasz, Tanasiju, ona Bida niechlujna w pazurach trzyma świat i nęka. A ja ci powiadam, za darmo na nią wyrzekasz, Tanasiju, ona potrzebna, Hospodu pomaga. Hospod ma brać coś takiego śmierdzącego do ręki? I świat nie pada. Ludzie zawsze tacy. Raz tak mówią: „Ziemia — święta, matka, karmi nas i trzyma.“ A drugi raz śpiewają: „Ziemia — surowa, to nie matka, a grób nie kołyska.“ A może by do rewaszy? Dopóki trzyma — to mama, a jak ogarnie — to już nie? Godzi się tak śpiewać? I z wodą tak samo i z drzewem i z ogniem. Dopóki spragniony człek, modli się: „Wodo, wodyczko, święta Jordanyczko“, a kiedy woda zatapia i kości wypłucze, to już nie, powiada wtedy: „Woda niedobra, oj nie, ładna woda, ale groźna.“ Człowiecze, tędy patrz i owędy, woda zawsze ładna, toż i dobra. I z drzewem tak samo, póki karmi jabłonka, póki grzeją polana, póki buduje, desek natnie, lubuje się: „To złoto, a nie drzewo.“ A kiedy stuknie się w ciemności łbem o drzewo, wymyśla: „Ty pniu przeklęty, abyś trząsł.“ Przeklina jeden drugiego tak samo: „On twardy, głuchy jak pień.“ Poczekaj głuchaczu, gdyby pień był miękki, mógłbym budować? Dzieło Hospodnie dla ciebie przeklęte? Popatrz, kiedra bardzo twarda, siekierę wrąbać bardzo trudno. Rąb sobie, a potem powąchaj siekierę. Od smoły kiedrowej pachnie na długo i na zawsze. Widzisz jaka twardość? Gdyby ci świat ślozy zaczął pokazywać, te zatajone, smakowałyby ci? Nie wytrzymałbyś. Tylko dla siebie samego chce karbować człowiek — białe, wciąż białe, aż mu oczy pobieleją. Za niewolnika chciałby mieć dzieło Hospodnie. Za takiego sługę, aby mu nic nie płacić. Bez rewaszów żyje. Tak jak ja z moimi zmartwieniami, o mało nie zdurniałem. — Maksym zadymił z fai, usiadł na kraju dużej skrzyni kiedrowej. Mówił dalej: — Ksiądz na kazaniu raz opowiadał, że dawniej jacyś poganie byli i drzewom się kłaniali, i że to po durnemu, bezbożnie. Powiada ksiądz tak: „Postawi słup przed sobą, na czarno pomaluje i kłania się mu do ziemi — to poganin.“ Mnie to się w głowie nie mieści, bo inny chyba taki mądry czy głupi jak ja. Chyba takim słupom kłaniali się, jak u nas byli dawniej mandatory i posiepaki w czarnych mundurach, bo taki słup czarny i czapkę i głowę mu strąci, gdyby się nie ukłonił. To jakoś inaczej. U nas od dawna chrześcijanie starowieczni witali się z drzewem, i teraz tak. Pastuch samotny i drzewo samotne. Pastuch na połoninie nie gada, języka pilnuje a z drzewem się wita. Z kimże się ma witać? U nas dawniej chrześcijanin drzewo rąbał, kłaniał mu się i przepraszał. Widzicie, czemu kłaniał się! Powiem wam, goście moi lubi, ja także z drzewem jak umiałem rozmawiałem, to niełatwo.
Maksym wstał, pociągnął faję, usiadł na drugiej skrzyni.
— Może tobie łatwiej, Maksymie — wtrącił Tanasij, — mówią, że wasz ród...
Maksym zaśmiał się:
— Ludzie śmieją się, że człowiek z drzewem krewny, a czy to śmieszne? Pewnie śmieszne, wszystko trochę śmieszne i tak ma być. Zmartwienie to bezdna, człowiek od śmiechu się zaczyna. I śmiechem wygramoli się spod smutku także. Ha, w tym rzecz. Kto się śmieje, ten się nie starzeje. Rzetelny śmiech nikogo nie sądzi. Posiżinie przy zmarłym bez śmiechu za smutne, a chrzciny nie inaczej. Sam Hospod śmiech cierpi i sam się uśmiecha, kiedy świat wysiewa, kiedy zamiata i przewietrza. Zmartwień ma dość, może czasem Hospodu z nas wszystkich śmiesznie, a nikomu nie przeszkadza: ucz się, próbuj, waż się! Uczyłem się i ja od rewaszy jak mogłem, żurbę leczyłem, czym mogłem. Do drzewa zaglądałem, aż do dna, tam widać jak w wodzie. Jeden w papierowe prawo ufa, pewnie coś widzi tam, a drugi w drzewo. A to bez miary, każde drzewo ma swoje imię, bez pomocy ani jednego nie odgadniesz. Sierota, bez matki, od żurby zdurniały, zardzewiały, nasłuchuje naokoło, szuka pomocy, szuka głosów. Gubi się w połoninie, świat za wielki, za daleko widać. Wiatry wędrują z całego świata, głosy także. I wdzięczny jest, kiedy w kącie leśnym, tam na dole głos przyjazny szepnie. Powiadają, że to czorty leśne przeklęte i skazane. A duchy leśne są różne, wszystkie z oddechu Hospodniego. Najważniejsze to, do czego je zaprzęgniesz i kto jesteś ty. — Maksym przerwał, oglądał się, wszyscy słuchali, w ścianie zaszurgotało coś, zachichotało piskliwie jak dziecko. Stary ksiądz uśmiechnął się, wytchnął cicho: „Wszelki duch poddany Bożemu zamierzeniu.“
— I poddany, jegomość, ojcze mój luby — ucieszył się Maksym — a nadal tajemny. Im dalej od piersi Matki Bożej, tym prędzej zbłądzi. I on sierota. A bywa taki człek, że chce także duchy zaprzęgać i do niewoli ujeżdżać. Z siebie samego czorta wysnuje, wywlecze — ze zdrady. Tfu! — krzyknął Maksym. — Niech precz od nas odleci! To wybijmy sobie z głowy, świat nie jest dla człowieka tylko, świat dla wszystkich, różne wiatry z daleka wędrują, a wszystko trzyma się. „Ciągnie do zgody“ — pouczał dziad gromowy. Cóż jestem ja? Tyle co robak w drzewie, chatę wydrążył, gospodaruje, drepce. Nie wielki a twardy, światełko ma w głowie. I wszystko patrzy, pyta, czeka. Czy paproć, czy grzyb na drzewie, czy korzeń zakręcony, czy taki mech, taki malutki a brodaty. Każdy mówi: „Zobaczymy jakiś ty.“ Nie popuścić, nie zdradzić, trzymać! Każdy człowiek martwi się zanadto, świat chce dla siebie zagarnąć. Rozweselić serca nie umie. Naprzód zdradzi Hospoda dla wszystkich rzeczy, dla czarów, dla majątków, dla zabaw, dla żarcia, dla picia. A potem one wszystkie zdradzą człowieka. Wtedy czorta wysiedzi. Tfu! Z rąk chapających, z oczu chciwych jeszcze bardziej.
— Zatem nie ma złego ducha, tak myślicie? — zapytał dziedzic.
— Wszelki duch poddany zamierzeniu Hospoda — powtórzył Maksym słowa księdza. — Słoneczko wszędzie, w czorta nie wierzę, czort to zdrada, tfu! — Maksym przechadzał się po komorze, pociągnął mocno fajkę, zakaszlał się, dmuchnął i wypalił:
— Ja w piekło też nie wierzę — patrzył na księdza, pociągnął fajkę, wypuścił tęgi kłęb dymu, aż przyćmił świece. Niezbyt bliski, a szczególnie ciężki grom wyrwał się z chmur i uderzył, jak skała wydarta z nieba. Świece zamrugały, dach jęknął, jakby siadł. Ksiądz zakaszlał od dymu, smętnie kiwał głową, wzdychał:
— Bracie mój, piekło to straszne, tak. Wiem, jak wzdryga się człowiek, kiedy pierwszy raz usłyszy o piekle. Żałuje, że się urodził. Odcięte wszystkie nitki, matka rodzona na górze, a tyś tam w jamie na wieki. Albo gorzej jeszcze: ona na dole, a ty na górze, nie pomożesz. Boże mój jedyny! A przecież czytałem o tajnych naukach, to bardzo tajne! tego nie trzeba mówić! tego nie wolno powtarzać! — krzyczał ksiądz — że piekło skończy się... Świat jest sitem dla Boga, a jak, któż wie? A przecie wszędzie ślady piekła, wszędzie niszczy się nadzieja. Już dzieci małe chwytają chrząszczyka, co dopiero wyleciał z bukowiny, obrywają mu skrzydła, żywego przebijają kołkiem. W gnieździe karki skręcają wroniętom, małe kociątka wrzucają do wody. Ja wam jeszcze coś powiem, Maksymie, wy wciąż w lesie, na pastwisku, skąd do was piekło? Kiedy w człowieku kotłuje głód, złość piekielna, strach, wtedy już piekło.
— Piekło? — odpowiedział Maksym żywo — ha, kiedy mi ojciec wyszukał żonę nie po mojej woli, myszkowałem pod Bukowcem, szukałem sobie szubienicy. Ta niemrawa dziewczyna wciąż mi na oczach, a nad głową huczy mi hałas i śmiech żony. I cóż? Kiedy żona umarła, jeszcze gorzej. Żurba? może to piekło? A przecie nie piekło.
— Maksymie — mówił cicho ksiądz — powiem wam, im dłużej żyję, tym widzę dokładniej, że bez piekła byłoby gorzej jeszcze. Takie zbrodnie, takie podeptanie bezkarne. Wy gazet nie czytacie, jak tam daleko w Indiach tych gołych nędzarzy do kanonów przywiązywali i rozrywali. To niedawno. A w Sybirze, w podziemiach kajdany całe życie, nawet śpią w kajdanach. To wszystko ma przepaść? Ten straszny gnój z krwią dokąd się podzieje? Wierzcie mi, nie dlatego mówię, żem urzędnik cerkiewny, piekło jest, kiedy człowiek jest w sieci. Tak jak Derewiuk na swoim świeczniku te figurki w pajęczynie złapane wydłubał. Wy nie widzicie piekła, macie czas rewaszować, zastanawiać się. Dziękujcie za to Bogu. Bez swobody, bez rozumu zaraz zobaczylibyście je, ot tu pod podłogą, w komorze także. Piekło potrzebne, sąd, ręka Boża, w niej miecz rozpalony.
Maksym milczał. Burza nad Jasienowem wyładowała się. Krótki grom uderzył w pobliską kiczerę, rozlatując się z trzaskiem. Komora zadrżała dostrzegalnie, świece zadymiły. W ścianie zajęczało coś cichutko jak mysz nadeptana. Znów ulewa szumiała wszędobytnie, gromy oddalały się w wyścigu. Ukołysana deszczem komora pogrążyła się jeszcze nabożniej w blasku zadymionej ciszy. Tanasij spoglądał długo na Maksyma.
— No, cóż ty na to?
Maksym odpowiadał:
— Ja nigdzie nie chodzę, jeszcze mniej uczony jestem niż kto inny u nas. Ale to słowo pamiętam, Jezus nasz mówi: „Nie sądźcie.“ To znaczy ani słowem, ani przekleństwem, ani na szubienicę, ani na piekło. Człowiek jeszcze mały, jeszcze słaby, a już sądzi, wiesza słowem. Cóż będzie z ciebie, człowiecze, kiedy będziesz mocny? A teraz tak! Porządek jakiś przecie musi być, skoro Jezus poucza: „Człowiecze, nie bądź srogi dla drugiego“, to sam Hospod srogi? Nie. Każdy wybiera sam. Kiedy już zasypywała żurba, przebiłem się. Karbuję dla swoich, dla rodziny, dla chudoby. Z mego rewaszu wychodzi, że nie ma piekła. Każdy robak w drzewie niech zamiata, niech nora jego będzie czysta. Czy przedrze się do innych? Jeśli nie spróbuje, nigdy nic nie będzie. Co na małym płaiczku, to na wielkim. Pilnuj a wciąż zaczynaj. To skok, to próba. Kiedy z pierwowieku, pierwszej wiosny, pierwszy liść wyskoczył, to z tym pierwolistem już wszystkie liście. Dlatego liść w księdze. To widzę: bez grzybka marnego, bez porostów, bez poszycia po wyrębaniu marnieje las. To rodzina, to niańki, to dzieci. Dlatego ten grzybek mały brodaty także się trzyma... Zatnie się, nie da się.
— Cóż z tego, że jeden uprze się — mówił Tanasij — inni popsują.
Maksym odpowiadał:
— Inni tacy jak ja, starzeją się jak ja. Rewasz pokazuje na to, co było, na to, co będzie także, a najwięcej na to, co jest zawsze. Zawsze młode, zielone. Do młodego wciąż sięgaj, mówił mój sękaty dziad, ty człowiecze i ty robaku w drzewie! Nie zasuszaj się w starym smrodzie. Płaj pozakręcany, świat młody. Wiosna! gdzież tu miejsce dla piekła? Czasem zamajaczy mi coś z daleka, błyśnie, jak ryba na dnie wody, widzę — — ale nie piekło.
Grom toczył się tu i tam, wzdłuż i w poprzek nieba. Deszcz osłabł, wiatr świstał batogiem, trzaskając po dachach zagrody. Komora była nieporuszona, po czym znów deszcz puścił się szumnie, jednostajnie. Nabijając starannie zioła do głowicy fajki, Maksym uważnie oglądał obecnych, mówił z trudem:
— Goście moi lubi, po cóż ja tak? Tyle czasu język za zębami, to już musi wyskoczyć? Czy ja się zbieram jutro umierać? Ja wybieram się tak długo żyć, jak Hospod da. Ale człowiek taki, że go wciąż ciągnie do nory. Zapomina list, że przynależny do księgi. Karbuje dla siebie. Przeto niechaj drugi choć raz mnie posłucha. Niech wyprostuje teraz albo potem. Od czegóż święto? Inaczej wyjdzie, że ja najlepszy. Ja nie najgorszy, tylko za blisko trochę swego konopia. A drugi tak samo. List bez swojej księgi marnieje i schnie.
— Ciebie prostować, Maksymie? — uśmiechał się Tanasij. — Powiem ci tak: ciebie i tak widać na wskroś.
Maksym zaśmiał się, uderzył się palcami po głowie, podniósł rękę, otworzył dłoń. Dygocące światło świec wydłużało palce w białe smugi. Okrągła żyłka u nasady kciuka zadrgała niebieskim oczkiem.
— Oj widać — mówił — żem rodem z drzew, bo wyciągam jak z drzewa. Rachmańska wiara poucza, że ufać należy dychaniu: „Przeźroczysty bądź dla dychania, to ono będzie dla ciebie.“ To z dawien dawna. A jeszcze pouczył nas bohomolec żydowski, Jekely, ten któremu na Jasienowie rozbójnicy z Węgier żonę zabili, że człowiek choć raz w życiu wszystko opowiedzieć musi, nawet to co z żoną w łóżku. Tak pouczał. I bądź tu przeźroczysty.
Maksym ośmielił się, pokazując na ścianę mówił z porywem:
— Po cóż macie myśleć, że ukrywam. Nie ja wołałem tego malca, ino mój smutek. To było tak. Wiosna w górach, noc, potok w księżycu, szum i piana miga i żyje. Naokoło kłody zamszone, korzenie, łatwo się może coś przywidzieć, a trzeba pamiętać, że ja pierworodny i ojciec mój także. Tacy łakomi widzieć na wskroś. Ja nie trwożliwy, nie uciekam od razu, zawsze się przypatrzę. I wtedy tak samo. Potok wciąż syczy, wtem chichot z wody. Spomiędzy kłód rączka kosmata mnie chwyta. Dreszcz mnie zmroził, jakby mroźna woda przeszumiała przeze mnie. Nie uciekam, dokąd i po co? Co mnie jeszcze może się stać? „Chodź ze mną — szepce ten kosmaty — ja szczeznyk, samotny, a ty także.“ Widzę go w księżycu, powiadam mu: „Ja nie szczeznyk, a ty bratczyku, ze mną chodź do chudoby, ja jej nie zostawię.“ Od tego czasu my razem koło chudoby, razem do śmierci. To nieprawda, to głupota, abym ja duszę zapisał do piekła. Za co do piekła? Że chudobę ratuje? My obaj zapisani temu, co nas potrzebuje. On smutny beze mnie, ja bez niego. Znaleźliśmy się i razem baraszkujemy. Taki nie do piekła? Dawniej bywało przy watrze tańczymy. Naprzód ja za ręce z nim, potem każdy z nas z młodym capkiem. Capki jeden za drugim czekają na taniec, owce przytupują, krówki wzdychają. I teraz w święto Rozihry grywam im na fłojerze. On dziecko na zawsze, wciąż drepce za mną jednakowo ucieszny. Ja już wyrosłem, już niby stary, a tej kosmatej rączki nie wypuszczam. Beze mnie on lęka się, do dziury się chowa. A ze mną, ho, ho! śmiały, słucha tu i tam, czego nie dosłyszę ja, zaraz mi wskaże. Ja jemu wdzięczny, on mnie. Chudoba też wdzięczna. Jeszczem nie spotkał niewdzięcznej żywociny. I w tym rzecz cała.
— W czymże? — pytał Tanasij.
Maksym wypalił bez związku:
— Nie gryźć się, nie starzeć się, przeciw umieraniu!
Tanasij odburknął niechętnie:
— Jeszcze czego. To w ręku Bożym.
Maksym odparł głośno:
— Hospod dał ręce, aby szukać.
Tanasij przerwał opryskliwie:
— Czegóż szukać, skarbów czy ziela bezśmiertnego?
— Szukać rąk — mówił Maksym — a czyż my wiemy, kto nas trzyma, kto ciągnie? Człowiek, gdy jest sam jeden, żurbą się zabija, ciemność go ściska, co dnia się starzeje. Powiada w końcu: „wszystko mi jedno.“ Niektóry sam się powiesi, a inny po trosze wiesza się co dnia. I kiedy trzymam tę rączkę, ciągnie mnie ze smutku do góry. Cała zieloność z tego korzonka, cała nadzieja szczepiona na nim.
W ścianie rozszastało się dreptanie rytmiczne jak taniec drobniutki. Dziedzic zerwał się jakby w przerażeniu, potem zaśmiał się głośno i usiadł. Ksiądz zamknął oczy i kiwał głową. Deszcz szumiał równo, coraz łagodniej. Milczeli długo. Dziedzic przerwał milczenie:
— Wy mówicie, Maksymie, że coś zamajaczeje czasem i że widzicie daleko. A cóż tam widzicie?
— Nie tak daleko znów — odpowiedział Maksym. — Daleko nie bywałem, raz tylko we Lwowie. A co widzę? Porządek. Naprzód tu blisko. Tu Czarna Rzeka a tam Biała. Czemuż Biała, wybielił ją ktoś? Nazwa nie zanadto tajna. Trza do rewasza patrzeć. Zbocza łagodne, brzegi płaskie, rąbać łatwo, wyrobić łąki też łatwo. Nie osypią się ani nie wyschną, bo woda blisko. Jasno i biało. A czemuż Czarna, czy kto sadzą wysmarował? Rąbać trudno, przepaści, bez lasu całe zbocze zjedzie na dół, pola nikt z niego nie wyrobi, las wciąż sieje się bujnie, dziedzictwo leśne z pierwowieku. Ziemia czarna, źródła ciemne i pozostanie Czarna Rzeka. Tak potrzeba, Czarna i Biała a razem. Potem idźmy dalej. W Czarnohorze jest połoninka Kiedrowata, wasza własność, panie dziedzicu. Dojście na czworakach potokiem albo z góry przez skały, wiecie sami. Naokoło skały i las kiedrowy, widać tylko do nieba. Powiadają, że tam są skarby, że można by je wykopać i znaleźć. Ileż o tym gadania, jeszcze więcej szeptania, a najwięcej głupstwa. A iluż tam kopało o północy albo w burzę. I ja chodziłem do komór Doboszowych, ale nie kopałem. Poznałem jakie skarby. Tam każdy ma swoje prawo. W gęstwinie człowiek taki sam biedny i ściśnięty jak drzewo. A od czegóż ma nogi? Może sobie pójść na Kiedrowatą sam, spać ile chce i śnić i spowiadać się sam, a zmartwienia przerobić. Chociaż ja już gazda, chociaż ojciec i dziad, chociaż zadłużony przed całym światem, tam ja jeszcze dziecko. A chociaż jutro mam umrzeć, zawraca czas, biegnie do źródeł. I malcowi tam najlepiej, buszuje i trzaska po gęstwinach. I owcom najlepiej, jak w festunku bezpiecznym, rozejdą się, każda siada w osobnym kątku, osobno. Przecie nie zawsze to samo. Raz o świcie w naszym festunku straszny popłoch między owcami. Hurmą ściskają się koło mnie, budzą mnie mokrymi nosami. Szukam, gdzie malec kosmaty. Nie ma. Po chwili przyleciał, rękami strasznie macha, krzywi się i jęczy, oczy mu wyłażą, pokazuje, że u jednej owcy krwawią wymiona. Od razu poznałem, że ryś. U nas tak się baje, że gdy wilczyca urodzi siedem wilcząt w zapusty, to siódme jest ryś. W tym tyle prawdy, że jeden ryś starczy czasem za siedem wilków. Tak czy tak, trzeba było pilnować. Paliłem wciąż watrę pod samymi skałami i tam spałem, a owce zapędziłem do komór Doboszowych, tam gdzie skarby. I to by nie pomogło. Ryś zwęszył, wcale nie szedł ku mnie, tylko ku komorom. Malec został przy owcach. Kiedyś znów budzę się o świcie, owce rozbiegły się w popłochu. Patrzę, a malec razem z rysiem prosto do mnie. Co za dziwo? Tego jeszcze nie było. Ryś jeszcze młody ale dorodny, nie bał się mnie. Ani ja jego. Przecie z leśną chudobą najgłówniejszy sposób, aby nie podchodzić, nawet ręki nie wyciągać do niej, tylko siedzieć bez ruchu, ale broń Boże nie uciekać. Z rysiem nie inaczej: oczy mu się mieniły tęczą, patrzył bacznie jakby mnie przecinał. Podszedł, obwąchiwał mnie, dałem mu od razu mleka. Pochłeptał sobie sporo. Mało pomału łasił się jak kot, a kiedy go głaskałem, mruczał głośno, że owce znów się płoszyły. Malec fikał koziołki, a ryś przez niego, gonili się jak dwa młode koty. Potem co ranka o świcie przychodził do nas na mleko, na pieszczoty, na zabawę z kosmatym. Owce przywykły, legiwały sobie, gdzie której najlepiej. Ale bieda nie śpi, przychodzi kiedyś przed świtem młodszy Hodowańczuk ze strzelbą. „Gazdo — powiada — wy nie wiecie, co koło was się kręci? Ryś! Wszystkie owce wam pokaleczy! Nahockałem się po skałach i darmo, muszę tu zasiąść, a w nagrodę — skóra moja, dobrze? Tymczasem dajcie coś zjeść, bo zgłodniałem.“ Co takiemu powiedzieć? Ani tak ani siak. „Dziękuję ci, bratczyku — powiadam — ja rysia się nie boję i szkody mi nie robi. A strzelbę ci zwęszy, nie zobaczysz go nawet, ale proszę, rób jak uważasz.“ Więcej nie mówię, bo po co? Hodowańczuk został, czatował jedną noc za drugą, bez końca opowiadał swoje strzeleckie kawałki o niedźwiedziach, o rysiach. Potem parę sposobów tajnych puścił w ruch, przemówki mruczał. Nadaremnie. Taki głośny młyn nie zmiele ani nie zwącha tego, co tajne. Mój malec skrył się w gęstwinie, ani mru-mru. W końcu Hodowańczuk znudził się i zabrał się do chaty. Ledwie odszedł, w te pędy Semenko z rysiem przybiegli. Ryś głodny, Semenko także, sporo mleka wychłeptali, a ryś kuleszę jeść zaczął. Oj, potańczyli sobie dobrze. Chcąc nie chcąc grałem im na fłojerze. Ładne lato było. Żal odchodzić. A co? Brać rysia do chaty? Jak?
Ksiądz uśmiechając się udawał oburzenie:
— Rysia brać do wsi? Toż to tygrys karpacki najbardziej krwiożerczy.
Tanasij oburzył się nie na żarty:
— Co to, to za dużo. Ja także o strzelbę nie dbam, z rohatyną brałem się do niedźwiedzi, z rysiem to na nic. Ileż owiec mi zmarnował — to najgorszy czort.
— A przecie — podchwycił żywo dziedzic — Maksymko dał dobry przykład. Jestem pewny, że ze zwierzyną łatwiej niż z ludźmi. Koniec końców, chciałbym wiedzieć, jakież tam skarby na mojej połoninie, Maksymie?
— Takie właśnie — śmiał się Maksym. — A jakich lepszych skarbów potrzeba? I mnie i Semenkowi i rysiowi, i owcom?
Tanasij uśmiechał się chytrze:
— Wszyściutko wiesz, Maksymie, o skarbach i o rysiowych też. I nic nie mówię, do rzeczy. Ale to nam jeszcze powiedz, czemu nasza rzeka nazywa się Czeremosz. Co to za Czeremosz? Z jakiego rewaszu i co na to malutki pobratym?
— Nieraz o tym myślałem, szukałem, ale takich rewaszy nie ma, to musi być zagadka.
— Szymbałe, szymbałe, cóż to za zagadka? — szydził Tanasij.
— Trzeba szukać. Kto zabłądzi w syhłach, w puszczy, za Riabyńcem albo dalej, zdaje mu się, że przepadł. I kiedy uwierzy w to — przepadł. Musi dobrze słuchać. Najwięcej wody. Woda zawsze poradna, woda wesolutka. Jesienią i zimą biedniejsza niż latem w zaroślach a bliższa. Ją samą słychać. Tak jak kiedy człowieka spotkasz w puszczy, on też biedniejszy niż w chacie, a lepiej go widać, niż gdy schowany między bogactwem. Tak samo z wodą. Ja nie dosłyszę, mój malec dosłyszy. Jedna maleńka struga szepnie i my już przed zagadką, idziemy za nią przez wiatrołomy, przez gęstwiny, przez berda, dojdziemy do Czeremoszu, zagadka jasna.
— Cóż za zagadka? — niecierpliwił się Tanasij.
— Zagadka taka: każdy sam, każdy ma prawo swoje. Kiedy wyjdzie z puszczy ku rzece, usłyszy z daleka: „Cze-re-mosz, Cze-re-mosz“ i już nie sam. Czeremosz łączy wody i ludzi do zgody. „Posłuchajcie, dziadulu — mówi mi kosmaty — jakie tu zebranie, stary Czeremosz poucza każdą strugę.“ „Jakżeż poucza?“ — pytam kosmatego. „Poucza tak: bez ciebie nic nie będzie, choćby wszystkie strugi wyschły, ty nie schnij.“ I zrozumiałem, w tym rzecz, wszędzie to samo. Nie wyczerpać się, nie puścić, nie zdradzić! Taka zagadka dla zgody.
Tanasij uśmiechał się smętnie.
— Do zgody? Nie nasłuchałbym się ciebie, Maksymie, a dopóki Ona carycą tego świata, do zgody tak daleko, jak wczoraj i przedwczoraj. A czyż ty wiesz, czy słyszałeś może, jakie ma Ona imię tajne a prawdziwe?
— Nie, nie słyszałem.
— Wybaczcie, panowie, to ohydne. Ona się zowie „Tajna-Babylon“ — wyszeptał Tanasij. — Dopóki Ona, zgody nie będzie, aż przyjdzie ziemia nowa i niebo nowe. Tak anioł pisze, to...
Tanasij rozglądał się badawczo, czy tajemne słowa Listu dotarły. Maksym mówił twardo:
— Człowiek dobrze wie, że wszyściutko na nim stoi, a lubi się wymawiać, aby karbować tylko dla siebie. Spróbować nie chce, niech inny spróbuje. Niech ziemia próbuje, niech niebo próbuje. A Jezus nasz powiada: „Ja spróbuję. Ja biorę na siebie wszystkie długi.“ Przeto ja sobie tak miarkuję po chłopsku: „Człowiecze, opamiętaj się i ty! Na ciebie kiwa niejeden list, korzonek niejeden czeka cierpliwie. Wszystko na tobie! Trzymaj się, tyś sam jeden dłużny. Trzaśnij, a nie puść, nogami się trzymaj, zębami się trzymaj. Waż się!“ — I taki mój rewasz końcowy.
Goście spoglądali długo jeden na drugiego. Tanasij westchnął:
— Ty ważysz się, Maksymie, i może jeszcze ktoś się waży... A bardzo się boję...
Na dworze słychać było kroki, drzwi otwarły się nagle. Wszedł Foka. Wionęło chłodem i wilgocią, błyskawice rozlewały się, gromy odjeżdżały jeden za drugim.
— Proszę was na wieczerzę — ogłosił Foka.
Maksym zakończył:
— Kiedyś Foka przeczyta wam ciężkie rewasze dziada gromowego. Ten się ważył! Nie to co ja z moimi deszczułkami.
Stary kanonik chrząknął kilka razy, wstał, wyprostował się, zapytał poważnie, urzędowo:
— A wy się modlicie, Maksymie?
— Modlę się.
— A jak?
— Tak jak mnie nauczyli, po starowiecznemu i po cerkiewnemu, a przeważnie sam z siebie, tak jak wtedy, kiedy byłem mały i sam.
— No, to pomódlmy się po waszemu — rzekł ksiądz.
Wszyscy wstali, Maksym mówił głośno zwrócony ku kątowi:
— Hospody-Słoneczko, jakaż mraka gruba, jakaż żurba bezkonieczna berdami się ciągnie od świata ku Wam. Wyście watah doskonały! Z mraki wybawcie, pouczcie czym spoprzeczona droga modlitwom naszym, czym zarąbana? Pouczcie nas wszystkich, a zacznijcie od smutnej chudoby, ode mnie. I dzięki Wam, Amen.
— Amen — powtórzył głośno ksiądz.
— Amen — powtórzyli inni półgłosem.
Tanasij podszedł do księdza, szeptał tajemniczo lecz wcale głośno:
— Nie pogniewajcie się, ojcze duchowny, teraz widać kto biskup. A może jeszcze...
Ksiądz wskazał palcem w górę. Maksym wytrzepał starannie fajkę, włożył ją ostrożnie do wysokiej skrzyni, troskliwie zamknął krążek z ziołami, umieścił go w innej mniejszej skrzyni, zamiótł dokładnie stół i podłogę.
Wyszli z komory, wiatr smagał po dachach, a w ścianach komory roztańczyły się drobne kroki. Dziedzic stanął, spoglądał na księdza. Ksiądz rozłożył ręce. Zanurzyli się w mroczne przybudówki.



Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.