Listy z nieba/Późnym wieczorem

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Listy z nieba
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1982
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXII. PÓŹNYM WIECZOREM
1

Późnym wieczorem wieczerzano w trzech chatach: w grażdzie, w chacie szumnej, w chacie dumnej, a także w watemiku. Tylko szklana przybudówka, obmyta deszczem i ciemna, zamiast bogumiłych gościła błyskawice.
Wieczerzano pożegnalnie. Jutro połowa ludzi ruszy w połoniny, w świat bez kobiet, bez dzieci, bez rodzin, w bezludzie. Tym rozkoszniej zanurzali się w Jurija, jak w ciepło chaty przed wyjściem na mróz. Grała im jeszcze polityka, wciąż inna, jak pożegnalny taniec przed postem, jak ostatnia bajka przed spuszczeniem kłód na wodę.
Polityka to nie samo tylko cygaństwo najgorsze, także nuta cygańska dla dreszczu: pułapka gdzieś tam sobie czyha, a tymczasem bajką podnieci, odurzy i potem przewieje. Bardziej uciesznych rozmów o polityce nie usłyszycie niżeli od tych, co przez pół roku będą doić owce w mgłach. Po polityce grały skrzypce, cymbały i fłojery. Rozsypywały się pieśni połonińskie z podwórza na podwórze. Młody głos śpiewał z ganku szumnej chaty:

Oj, rozłuka, diwczynońko, rozłuka, rozłuka,
A ja pidu poza jawir, a ty poza buka.
Oj pidu ja w połonynku, ta w zełenu puszczu,
Usi lisy zarubaju, nykoho ne puszczu.[1]

Dziewczyna odpowiadała z chaty Fokowej:

Wid koły tebe ne wydko, moja niczka mała,
Oj, jak tota połonynka wohnykom pałała.

Ja hadała, mij myłeńkyj, hasyty, hasyty,
Pysanymi horszieczkami wodyczky nosyty.[2]

Polityka przyczaiła się, po czym wstawała znów z każdej okazji.
W grażdzie zasiedli znów sami doborowi goście. Zanim zaczęto wieczerzać, polityka grała równiej niż za dnia. Jak wody górskie po burzach i szumach, gładząc długo brzegi i dno, w mrukliwym bulgocie przyjaźnią się ze skałami, tak szumne święto wygładziło różnice w przyjaźń trzeźwą lub wytrzeźwioną. Rozmowy bulgotały stłumionym pomrukiem przez grażdę.
Była to okazja dla kanonika Buraczyńskiego. W ciągu dnia wydrzemał się nieźle i pod noc ożywił się, jak niejeden stary człowiek. Z obowiązku, dla usunięcia wątpliwości powetował niedomówienia całego dnia w dłuższym wywodzie o polityce, ni to kazaniu, ni to improwizacji poetyckiej zaczerpniętej z długiej praktyki, a przeznaczonej zarówno dla zapewnienia hucznemu świętu spokojnego finale, jako też dla trwałego zapamiętania. Uśmiechając się figlarnie tak też kończył z zapałem:
— Stara przypowiastka głosi: procesja idzie, trzymajcie byki! A ja powiadam: pętajcie języki! Mówi się to i owo, mówić wolno, a co na sercu — mówić trzeba, ale przed głównym karbem, hou, stójcie wy byki, dębiejcie języki! A któryż to karb? Bóg i człowiek. Cerkiew święta — wrota i serce otwarte dla każdego. I prawo. Każda wiara ma swoje prawo. Szanuj jednako, nie naruszaj chrześcijanina czy Żyda, pana czy Cygana. Turka, Anglika, Niemca choć niemy, Francuza choć bezbożny, lutra choć z pałką, nawet kacapa choć z harapem, nie naruszaj! Nie wolno, to prawo Boże i prawo ludzkie! Czy on biały czy czarny, czerwony czy zielony, biedny czy bogaty, gładki czy srokaty, chudy czy brzuchaty, goły czy kudłaty — to twój brat, twój bliźni, basta, nie naruszaj! A jeśli oni sami siebie naruszają? Ty trzymaj się, zatnij się, pęknij, a nie naruszaj! Bierzcie sobie przykład z tego naszego brata, Maksyma Szumeja! Żaden pies nie zaszczeka nań, żadna żmija nie zasyczy, żadne stworzenie nie poskarży się Bogu, aby kiedy które naruszył. A z językiem tak samo. Z językiem przede wszystkim, a pod koniec święta najwięcej. Proszę was, ludzie dobrzy, lubietka moje serdeczne, ja tu z łaski Bożej wasz sługa, pasterz najstarszy, proszę was, trzymajcie byki, pętajcie języki. Bo spoza języka jeszcze gorszego coś czyha od byka. Ręka, a w ręce — lepiej nie mówić. I tym się kończy wasza polityka. Rębanie, a potem jednanie. Jednać się dobrze, a najlepiej pojednać się przed zwadą. A zamiast tego, co u nas się dzieje? Choć włos siwieje, um dziecinnieje, rozum się kurczy, a język wciąż furczy, w pysku ani zęba, za to grzech główny wciąż staje dęba.
— Oj, staje — żałośnie westchnął dziadulo Serebraniuk.
— Staje, staje — przeszło nabożnym pomrukiem przez gromadę gazdów.
Kanonik śmiał się głośno, lecz podniecił się powodzeniem, a wiedząc że ostatnie słowo najtrwalsze, to żartobliwie, to poważnie gromił nadal, mimo że języki już dostatecznie rozpętały się w ciągu dnia, a pod wieczór tylko zaciszne pogwarki bulgotały zgodliwie.
Podczas perory kanonika ksiądz proboszcz Pasjonowicz półgłosem a przyjaźnie polemizował z dziedzicem:
— Za moich młodych lat nazywano to bajronizmem. Pan dobrodziej dziedzic wciąż pobłażliwie, romantycznie i bajronicznie. A przecież Fudor autentyczny prawnuk Dobosza grozi panu, zasadza się na pana. Nie lekceważmy tego i nie ośmielajmy —
Dziedzic odpowiadał spokojnie:
— Z Fudorem to wszystko przypadkowo, osobiste i koniec końców głupie, irytujące, bo przerasta moje siły. Jestem młody. Lecz bajronizm obcy mi i niemiły. Księże dobrodzieju, watażko dawnych czasów to coś odmiennego, to nie bandyta i nie korsarz bajroński, to wojak ludowej rewolucji, niewątpliwie nawet heros wolności, tylko że jakoś — poroniony. Mówi się dużo o Napoleonie, a któż to był? Watażko z watażków korsykańskich. I nie taki znów wielkoduszny. Polował na królów, oni na niego, wydrapał się na nadkróla. Upolowali go niby, a widzi ksiądz, dynastia wróciła, utrwala się, trzęsie światem. Francja i Europa potrzebowałyby watażka. Nasze dzieje niestety, zasnęły w martwocie, przyzna ksiądz.
— Bardzo to oryginalne, co do Napoleona trudno uwierzyć i trudno przeczyć, ale...
Księdzowa siedziała wciśnięta pomiędzy Tanasijem a panem Jakobencem. Naprzód przyglądali się sobie z panem Jakobencem badawczo, oboje zdziwieni. Nie zamienili ani słowa. Przeto księdzowa, to nastawiała uszu przemówieniu kanonika, to szeptom męża z dziedzicem. Podrywała się co chwila z miejsca, wyrywając się tęsknocie do żywego słowa. Niemniej Tanasij nie mogąc przemówić kłapał co jakiś czas ustami, jak ryba wyjęta z wody. Niestety zapamiętałe milczenie pana Jakobenca, ponadto jego karcący wzrok i donośne kazanie kanonika zmusiło oboje do milczenia.
Kanonik wołał dalej w improwizacji mniej lub więcej udanej, lecz na pewno nie czerpanej z ksiąg świętych. Pod bujną strzechą siwych włosów spłukane wiekiem oczy trysnęły niebieskim blaskiem.
— „Prawo to pęta, prawo to niewola“, powie niejeden górski mądrala. Ludzie dobrzy, przyjrzyjcie się! Gdzież na całym świecie bożym jest swoboda święta, jeśli nie u was w Jasienowie, jeśli nie u Szumejów i nie dziś na chrzcinach! Któż śmie narzekać? Swoboda — to kiedy druh druhowi rękę poda i serce. A może ktoś powie, że my duchowni przeciw swobodzie uczciwej? Czyż ja zabraniam wam oczy wznosić do słoneczka podczas modlitwy na połoninie? A dokądże zaglądać? Krowie pod ogon? Czyż ja zabraniam dobrych przemówek, co Boga i świętych pańskich wzywają aby pomagać bliźnim? Prądy czy nie prądy, nasłania czy nie nasłania, a to najważniejsze, że serce posyłają. Bo jakżeż głosi starowieczna przemówka: „Po wszystkich płajach, po wszystkich płaiczkach, po wodach rosiczkach, i tak dalej — ludziom, chudobie, dychaniu wszelkiemu, Hospody-Boże, święta Dziecino, rączką gromniczną, łaską księżyczną błogosław każdej żywocinie.“ Tak przemawiajcie śmiało co ranka, co wieczora, błogosławcie wszelkiemu dychaniu. Tylko ta przemówka łajdacka i z czorta idzie, którą nasyła złe serce, złość i śmierć. I my także, bracia ojcowie duchowni, nosów nie zadzierajmy, brzuchów nie wydymajmy, jakbyśmy Pana Boga za nogi chapnęli. Nawet czorta za ogon jeszcze nie złapaliśmy. Strzeżmy się pychy, uważajmy, aby on nas nie złapał. Pięknie to mówią łacinnicy: „Spiritus fiat ubi vult.“ To nie ten spiritus z flaszki, bracie Tanasiju, ale ten Duch Boży z Listów, wieje, gdzie mu się podoba. Bracia duchowni, nie brońmy owieczkom naszym obyczaju starego. Czytałem o takim biskupie jednym w dalekim kraju, co podczas Pasterki na Święty Wieczór o północy drzwi kościelne kazał zamykać i stawiał przed nimi policję ze strzelbami. A czemu? Bo ludzie mieli taki zwyczaj, że o północy wychodzili na chwilę, aby łykać ziarnka gorczycy. Co zegar uderzy z wieży, to każdy łyknie sobie jedno ziarnko. A nas broń Boże od takiej policji! Łykaj sobie, łykaj gorczycę, przypominaj, co gorzkiego cię czeka, bylebyś innego ziarna nie łykał, czortowskiego ziarna — złości, nienawiści, zemsty, bo ci się w brzuchu zasieje i z gardła wyrośnie czortowską kudłatą wiechą. A tymczasem co się u was dzieje, jaka swoboda? Hałaj-bałaj, hulaj duszo i rąbaj ręko! I nasz sąsiad, Bernhaut, na izraelicki rozum mądrze was dziś upomniał: „Opamiętajcie się ludzie! Swoboda to nie kradziony koń, co galop! i niech zdechnie.“ I ja też powiadam, mój bracie Tanaseńku, najstarszy List z Nieba o swobodzie prawi. A co w nim stoi? Szanujcie ludzie swobodę, ona wasza krówka dojna. Doić i doić? A któż jej sianka poda? Kto podhoduje?
Nagle otwarły się drzwi zewnętrzne jak zwykle surowo i mrukliwie, za to wewnętrzne drzwi jeszcze radośniej niż zwykle zaśpiewały: a-a-a... Otworzyli je młodzi chłopcy, stając we drzwiach i trzymając, aby się nie zamknęły. I zaraz wszedł Foka, niosąc w jaworowym korycie stos baranczyków odlanych świeżo z owczego sera, zahartowanych czy wygładzonych w roztopionym maśle. Wczoraj o północy wydojono owce po raz pierwszy i zaraz zabrano się do odlewania baranczyków dla gości.
Polityka urwała się nagle, kanonik usiadł. Radosny gwar powitał baranczyki. Do gości wyglądały z koryta gładkie figurynki rogate, to zadzierzyste, to potulne, to w biegu, to w spoczynku, częściej jeszcze niż do baranków podobne do jeleni, do łosi, do koni w galopie. Niejednemu barankowi rogi rozczapierzyły się w skrzydła orle, a innemu zaledwie w uszy zajęcze. Jeszcze Foka nie zdążył rozdać baranków, gdy w towarzystwie Semena i dwóch bab huculskich, niosących spore półmiski, wkroczył we własnej osobie pan kucharz dworski, człowiek w sile wieku, z zadzierzystym wąsem, z okularami na nosie, w palonych butach, w bielutkim chałacie i w białej czapce. Niósł uroczyście ogromną dymiącą wazę. Jeszcze nie postawił jej na hrubie, a już Serebraniuk powstał z miejsca dla uczczenia mistrza sztuki. Za nim jeden za drugim dość pośpiesznie wstawali gazdowie. Pan kucharz nie szczędził poważnie łaskawych uśmiechów, własnemu panu nie udzielił ich więcej niż innym. Postawił ważnie i ostrożnie ciężką wazę na hrubie, poczem mitygując hołdy, kiwał dłonią pobłażliwie, dając znać hołdownikom, aby siadali, a tego i owego klepał przyjaźnie po ramieniu.
Następnie hodował osobiście, celebrował ucztę, kierując podawaniem. Sam nalewał zupę, a na skinienie jego oczu Semen w uguzikowanej liberii natychmiast podawał gorące, przypiekane i chrupkie kapuśniaczki.
Nie była to byle jaka zupa, lecz prawdziwy „złoty rosół“ z drobiu, według przepisu z wesel żydowskich. Potem pstrągi po huculsku na śmietanie skakały do ust chyżej niż przez wodospady. Potem kurczęta przetykane czosnkiem, a tak rozmiękczone, półpłynne, że nawet kosteczki nie chrupały, lecz zaledwie kwiliły w ustach. Potem głuszce w bajcu, tak skruszone, że rozpływały się w ustach jak pasztety, potem jarząbki — — Pan kucharz z surowym chłodem doglądał podawania równie ważnego w jego oczach jak sporządzanie potraw. Semen i obie baby pociły się pod brzemieniem odpowiedzialności.
Wszyscy umilkli. Księdzowa, nabierając pierwsza i dokładając ostatnia, wyrażała uznanie, wpadając w marzycielstwo:
— Przy takich specjałach człowiek szczęśliwy, zaraz wspomina specjały najspecjalniejsze — barszcz z uszkami tak nadziewanymi, że grzybki zachodzą w rybki, a rybki w grzybki, nie można odróżnić. Młoda tłusta szynka w sosie czekoladowym, nikt nie odgadnie, czy to przekąska czy legumina. I sorbet, sorbet! Ale biały migdałowy, taki, jak czasem bywa leśny spadziowy miód, najlepiej, gdy odrobinę wanilii, a nawet krztynę pieprzu dodać. Moja ciotka Pulcheria to majster od tego, a czy uwierzycie, nasza pani dziedziczka młodziutka, prawie dziecko, także majster od sorbetów. To tureckie, z Bukowiny.
Z kolei zajadano białe ciasteczka w kształcie półksiężyców zwane cynamonikami.
— Chrupie jak piasek, a smakiem ciągnie do nieba — mówił z uznaniem Tanasij.
Księdzowa potakiwała żywo. Pan kucharz, widocznie na skutek umowy z gospodarzami, dyskretnie kierował podawaniem napitków. Wino było lekkie i znacznie mniej niż podczas obiadu. Tanasij uparcie nie kosztował wina i chwalił jedzenie:
— Potrawy pańskie delorne, przy nich cała polityka na nic — zwracał się do kanonika. — Mam i ja za pazuchą List o polityce taki, że grzmi, ale nie powiem, bo u jejmości uszka delikatne, nie takie jak u naszych bab, trzeba szanować.
— Jakiż list, Tanasiju? — zaciekawiła się księdzowa.
— List z nieba, jejmość.
— Ach, Tanasiju — wzdychała księdzowa, chrupiąc makaroniki — macie rację, nieba mam już po same uszy, nawet piekła. Bo nie wiadomo co tym jasienowcom obiecać i czym ich straszyć, zmartwienie. Chcieliby być tylko w Jasienowie, tu im raj. Ja taka sama, a jakżeż bez tego nieba i piekła kazanie ułożyć, no jakżeż, panie dziedzicu, niech pan sam powie.
Dziedzic odpowiadał wstrzemięźliwie:
— Pani dobrodziejko, czytałem, że mahometanie —
Księdzowa przerwała:
— Mahometanie? To Turcy, ci co mają wiele żon?
— Tak, widzę, że przed panią dobrodziejką nic nie da się ukryć... — odparł dziedzic uprzejmie.
— Ho, ho, ja już wiem, i co dalej?
— Mahometanie obiecują tym, co najlepsi, w niebie różne przysmaki, głównie mleko, no a dla innych — właśnie inne rozkosze, ale to chyba —
— Święte słowa, gdyby jasienowcom zagrozić na kazaniu, że na tamtym świecie nie dostaną huślanki, bryndzy i wódki, toby —
— Ależ Marysiu — wtrącił z dobrotliwym wyrzutem ksiądz małżonek.
— Czekaj, Sławku, wiem co mówię, ja też z Jasienowa, kiedy byłam mała, myślałam, że w niebie cukiernia, a stamtąd spadają na drzewko pachnące pierniczki i pozłacane orzeszki. Na wigilię patrzałam przez okno, carynki w śniegu, a dla mnie to torty lukrowane, i ja już w niebie, szukałam aniołów przez okno.
— Dziecko, to coś innego — odparł ksiądz Pasjonowicz.
— Czekaj, Sławku, a potem za młodu myślałam też, że restauracja taka, jak u pana Romanowicza w Kołomyi, ho, ho, tam po wiedeńsku — ogródek, nowa moda, ach, to —
— Restauracja to główne piekło, jejmość — przerwał Tanasij.
— Restauracja pana Romanowicza piekło? Nadziewka z trufli, krem francuski z poziomkami, jarząbki w majonezie, to piekło? Chciałabym być w takim piekle.
— Wiem, co mówię — upierał się Tanasij — mnie nikt... mnie nikt tym nie kupi. Restauracja to piekło, ja tam byłem.
— W restauracji?! Cóż wy wygadujecie, kiedy?
— Za mego życia, nie tak dawno, jaki dziesiątek lat temu.
— Cóż się wam stało, Tanasiju — przeraziła się księdzowa — zaprosili was czy co?
— Oj, dobrze mówicie, jejmość: stało się. Zaprosili? Zawabili do piekła, że popamiętałem.
— Któż zwabił?
— Któż by? Panicz. Cały bialutki jak ksiądz dla służby Bożej niedzielnej. Jeszcze bielszy, bo nogawiczki też miał białe. Teraz już wiem, kto taki na biało się przebiera. A wtedy... późna noc, lepiej nie wspominać.
— Ależ opowiedzcie, Tanasiju, mnie język ucieknie z ciekawości. Wy i restauracja?
— Tak, jejmość, restauracja. Przyprowadziłem wtedy razem ze starym Pawłem Palijczukiem konie do komisji wojskowej w Kołomyi. Sprzedałem jakiś tam dziesiątek koni, płacili nie najgorzej. Pawło już stary poszedł spać do swoich Żydów i do koni, a ja młody jeszcze, skorciło mnie wieczorem gapić się po mieście. Poszedłem razem z najmitą Fedorem. Lato było, pogoda i pan Romanowicz do ogródka muzykę sobie zawołał. Dużo gości pańskich tam siedziało, jedli, pili i śmiali się. A przed ogródkiem panek młodziutki, gładko wylizany, cały biały, z długą białą chustką pod pachą sobie spacerował. Widać synek pana Romanowicza. Ja gapię się, słucham, muzyka bucha, podoba mi się dość. A bialutki panicz grzeczny jak rodzony syn do mnie: „Może pan dobrodziej-gazda pozwoli, będzie łaskaw do nas.“ Cóż takiemu powiedzieć, ani tak, ani nie. Najmita mój, Fedor, chłopiec dobry jak chleb i dlatego durny. Chciałem go się poradzić, a on spłoszył się, hyc! uciekł i zostawił mnie samego. Tymczasem panicz pobiegł do środka i coś tam powiedział: śmiech wielki, radość i tam. I zaraz wrócił jeszcze z jednym paniczykiem, jednakowusieńko białym, także z chusteczką białą pod pachą. Biorą mnie pod ramię, proszą tak grzecznie, no trudno powiedzieć: „Proszę, może naprawdę wielmożny-pan dobrodziej-gazda do nas pozwoli“. Cóż to ja luter czy Turek, abym nie rozumiał co gościnność? Powiadam im tak: „No, moi panicze, dobrze, ale warunkowo, że wy potem do mnie na Żabie, ja Urszega!“ — „Ależ dobrze, dobrze“ — śmieją się i prowadzą mnie do środka. Skoro tylko weszliśmy, muzyka buchnęła jeszcze głośniej na powitanie, i goście ucieszyli się jeszcze więcej. U pana Romanowicza nie siedzą wszyscy przy jednym stole tak jak my tutaj, tylko osobno przy małych stolikach, tak im przyjemniej. Bialutki panicz jeszcze coś powiedział głośno, a na to wszyscy w dłonie zaklaskali: „brawo, brawo.“ Przeczuwałem coś, bo nie wiedziałem, co to takiego „brawo.“ Sadzają przy osobnym stoliku, przynoszą list. „A to co?“ — pytam. „To spis potraw — mówi panicz — jedzenie i picie do wyboru.“ „W gościnie wybierać? — powiadam — dawajcie co łaska, mało ja nie lubię, bez picia i dużo mi nie smakuje.“ Znowu po stolikach krzyki: „brawo, brawo!“ Sami przyjaciele. Panicze znoszą różności, znoszą, znoszą. Już osobny stolik do tego przystawili. „A wina jakie pan dobrodziej-gazda?“ — pytają. „Jak wasza łaska.“ „A może dobre, te najdroższe, do usług.“ „Niech będzie, skoroście tacy czemni, daj wam Boże zdorowieczko“ — odpowiadam.
Niedaleko mnie przy stolikach siedzieli goście paniczyki, ale nie biało ubrani, tylko całkiem czarno. Śmiali się do mnie przyjaźnie. „Chodźcie, panicze moi, do kompanii, najmita durny uciekł. Co ja będę sterczał i wino żłopał sam, nie znoszę tego.“ Panicze jeszcze serdeczniej zaśmiali się, obsiedli mnie rojem, ściskają ręce, a wciąż dziękują. „Za cóż dziękować — powiadam — dziękujcie gaździe.“ Znów synek pana Romanowicza, ten w białym z chusteczką, przyleciał i pyta: „A może dla tych panów coś podać?“ „Daj wam Boże długie życie, paniczyku, a jakżeż inaczej, co mają mi w zęby zaglądać, dajcie każdemu szklankę.“ Cały ogródek cieszył się, gościnnych u nas nie brak, ale takich jak tam w życiu nie widziałem, uwijali się jakby gromadzili siano tuż przed burzą. Gdybym był mądrzejszy, tobym od razu zmiarkował, kto tak się uwija.
— I zmiarkowaliście? — zaciekawił się dziedzic. — Jakżeż to było?
— Było tak, że znosili jedzenie i wino, jak na Wielkanoc. I poszły te nazwy straszne, podobne jak jejmość teraz mówi, co miska to straszniej się nazywa. A wina jeszcze straszniej. Zobaczyli, że mam dobry spust. Ci panicze co koło mnie, nie tak bardzo, ale było ich dużo. Flaszka koło flaszki w rzędzie wartowały wiernie koło nas jak żołnierze na paradzie. Wino nie takie jak dziś w południe, ale dało się pić. Dolewałem sobie i innym, opowiadałem dużo, cały ogródek słuchał i cieszył się. Goście obstąpili mnie hurmą, dotykali pistoletów, włosy także macali, bo miałem wysmarowane masłem ślicznie. Jeden stary panek, wysoki ale chudziutki nieboga, po kożuchu mnie klepał przyjaźnie. „Ależ to tęgi człeczysko.“ Było wesoło. Dobrze po północy muzyka zmęczyła się, i do domu. U nich nie bawią się tak długo. Tymczasem biały paniczyk szepnął mi: „A może pan dobrodziej-gazda coś dla muzyczki.“ „Słusznie — powiadam — a ile?“ „Tak guldenek albo dwa.“ U nas za te pieniądze graliby dwie doby, ale dałem. I goście powoli zaczęli się rozchodzić, machali do mnie odchodząc jak stare pobratymy. Jeść już się nie dało, a z tymi co zostali koło mnie, piliśmy wciąż i dość. Coraz mniej ludzi, już i panicze od mego stolika bardzo dziękują i także do domu. Sam gazda pan Romanowicz nie pokazał się ani razu, może stary już albo chory, ale od czegóż ma synów.
Już świtało. Podali mi w końcu panicze jeszcze jeden list. „Nie, paniczu mój drogi — powiadam — daj wam Boże niebo, ale jeść już więcej nie mogę, a wino jeszcze nie skończone i nie ma już z kim pić.“ „Nie, proszę dobrodzieja-gazdy, to zapłata.“ „Co?? Aha, pewnie za muzykę jeszcze?“ „Nie, to za jedzenie i za picie“ — uśmiechają się obaj ledwie-ledwie jak wstydliwe dziewczątka. Oniemiałem. Pułapka na niedźwiedzia! Zmiarkowałem, ale cicho, sza! Nie dość, że obrabują, jeszcze wyśmieją. Nadąłem się trochę: „A ileż tego, czytajcie, paniczu.“ „765 guldenów.“ Równo 14 krów! Skamieniałem. Krew mi do głowy uderzyła, ale ani mru-mru, trzeba pokazać, że Urszega i że nie dureń. Trzymam się dalej śmiało, jak koń na płaju nad przepaścią. Mówię powolutku, aby nie poznali. „Ej, paniczyku, wy na pewno pomyliliście się.“ „Nie, to niemylne, proszę pana gazdy-dobrodzieja“ — przyskoczył z listem i zaczął mi trzepać jedną straszną nazwę po drugiej. — „To tyle, to tyle, a tu suma razem 765 guldenów. O, nasz rachunek niemylny!“ „Ależ za drogo — powiadam jeszcze — znam się na tym, opuśćcie.“ Nadąłem się sierdziście. Paniczyki jeszcze prędzej pobiegli gdzieś tam do ojca i zaraziutko wrócili: „pan gospodarz umyślnie dla łaski pana dobrodzieja-gazdy daje taniej i prosi, aby zawsze był łaskaw do nas, zawsze zniżymy, do usług“. „A ile teraz?“ „692 guldeny“. Oho! ja zapamiętałem, folwark by można kupić! A ja jeszcze próbuję, nadymam się ostro: „A gdybym nic nie zapłacił?“ „Pan-dobrodziej-gazda ładnie żartuje, to przecie nas kosztuje.“ Wyłożyłem im wszystko, co miałem na konie i jeszcze coś tam z drugiej torby i ja już czyściutki, chcę uciekać. A panicze jak zaczną się kłaniać i machać chusteczkami: „A dla nas pan dobrodziej-gazda coś zostawi z łaski?“ „Co takiego?“ „Pieniążki na piwko.“ „A z tamtych ojciec wam nie da?“ „Taki to i ojciec“, mruknął smutnie panicz. Nic nie rozumiałem, ojciec wyrodny, czy to służba pana Romanowicza? Ale skądże by taka uczona służba. Nie chcę pokazać, żem durny i pytam: „Tyle co dla muzyki wystarczy?“. „Według łaski wielmożnego pana dobrodzieja-gazdy.“ Wyskrobałem z drugiej torby i dałem trochę więcej: „Macie!“ Tak kiwali się, jak czorty przed Doboszem na zamku na Pietrosie, tylko że ci kołomyjscy biali. Ledwo odwrócili się, a ja smyk! Wymknąłem się im. Tak samo jak Dobosz czartom, bo także lęku nie pokazał. A restaurację popamiętałem —
Śmiech zrywał się kilkakrotnie i huczał po izbie. Ksiądz kanonik wycierał obficie łzy, a także dziedzic śmiał się jak dziecko. Tanasij zakończył poważnie:
— Pomyślcie sobie teraz, co by o mnie powiedzieli na Żabiem, gdyby moje dzieci albo najmici zaciągali gości z ulicy do chaty, a potem ściągali z nich skórę. A jejmość powiada, że restauracja blisko nieba.
— Ależ to kupcy, Tanasiju, nie trzeba ich sądzić tak ostro — tłumaczyła księdzowa — karmią ludzi, sprzedają potrawy, to ich kosztuje.
— A was nie kosztuje, jejmość? A może byście tak samo zaciągali Anglikanów od ryby i kazali sobie płacić?
— Broń mnie Boże — przeraziła się księdzowa — do tego jeszcze nie doszło.
— I niech nas dalej broni, nie ma grzeszniejszego niż taki, co za miskę strawy i trochę wina skórę zdziera.
Dziedzic śmiał się niepohamowanie, ksiądz kanonik niemal zmęczył się śmiechem, pan Jakobènc uśmiechał się cicho, przyglądając się z lubością Tanasijowi, jak gdyby miał przed sobą szczególnie dorodnego capa.
Cynamoniki znikały szybko, powtarzano je zapobiegliwie, a w dalszym ciągu podawano kawę, orzechy kuckie, suszone owoce, jabłka, nawet figi. Tanasij chwalił nadal:
— Najlepsze zajęcie na świecie to jeść, tak jak dzisiaj, byleby w chrześcijańskiej gościnie, nie w restauracji. Koń także wciąż je, dlatego nie grzeszy. Gdyby człowiek mógł jeść przez cały dzień, toby się skonił i przestałby grzeszyć.
Wikary podchwycił złośliwie:
— Ale jest jeszcze jedno stworzenie, które je dzień i noc, a czyż warto je naśladować?
— Nie! — żachnął się Tanasij. — Nie dla waszych godnych uszu takie słowo, to świnia, tak jak grubas miejski, co obeźre się, zaśnie i szczęśliwy. Koń przeciwnie, z jedzenia bujny jak wiatr.
— Ależ bez ustanku jeść to obżarstwo — pouczał uparcie wikary.
— Słusznie — zgodził się Tanasij — trzeba też dobrze popić, ale trzeba umieć.
— Z tego dopiero grzech — odparł wikary.
— Taki jak ja, pije ile wlezie, z tego nie grzeszy nigdy, a inny, nieumiejętny, ha, może grzeszy.
— Kto innych do grzechu ciągnie, grzeszy najwięcej — dobitnie wyrecytował wikary.
— Czym ciągnie?
— Drażnić, wyśmiewać, ganić i złościć innych, to chyba grzech?
Tanasij popatrzył uważnie, zrozumiał:
— A czyż ja złoszczę kogo? — rozglądał się wokoło.
— Mnie na pewno nie — wybełkotał pan Jakobènc pośpiesznie.
— Skądże — potwierdził dziedzic śmiejąc się.
— Ej, kto by się złościł — szczebiotał Serebraniuk — z tego mówienia nauka na cały rok.
— Któż by się złościł przy święcie — ośmielił się dobrotliwie kudłaty wujko z Bukowca — niech Bóg broni.
— Niech Bóg broni — przeszło przez rząd gazdów.
— A może ja was złoszczę, pan-otczyku? — cedził słodko Tanasij.
Wikary prychnął lekceważąco:
— Phy, mnie na pewno nie, wyście nie z mojej parafii. Ale to nie znaczy, żeście bezgrzeszni.
— Gdzież tam bezgrzeszny, pan-otczyku! na koniec święta wybaczcie, proszę, mój rozpętany język, a na pokutę — kapę do kościoła wam ofiaruję.
Wikary nadął policzki.
— Kapę? A czyż nie lepiej na pokutę przestać pić?
Tanasij uśmiechał się cierpliwie.
— Ojcze duchowny, rzetelnie wam mówię, ja nie z picia grzeszny, tylko z krwi paskudnej.
— Z jakiej tam krwi?
— Z mego rodu. Ród z popów, a popy z Mazurów, Mazury to zaciekłe jakieś, nieustępliwe.
— Ja także Mazur, a czyż przez to grzeszniejszy od innych? — odciął się ksiądz.
— Pewnie, że ksiądz ma najwięcej furtek do grzechu — mówił Tanasij z rozwagą — ale to nie moja rzecz. Jakiż wy tam Mazur? Wy pańskie dziecko. Mazury to kamieniarze, niesamowici, ja to wiem najlepiej.
— A czy byliście kiedy na Mazurach?
— Po co? Jeszcze mnie tam brakowało, a kto ich tak zna.
Ksiądz starał się zachować spokój.
— Pomyślcie, gospodarzu, Armenię znacie, to widać, to słyszeliśmy, a teraz Mazurów też lepiej od innych. A siebie?
— Niby po co? Co na mnie ciekawego?
— Wszyscy jakoś grzeszni, tylko wy nie, co więcej wyście nieomylny.
Tanasij przemilczał, mruknął po chwili:
— Ach, tak, najlepiej jeść, to nikt nie zgrzeszy.
Księdzowa ożywiła się:
— Ach, grzechy! Zajadam się makaronikami w chacie Kałynki, a ona nawet nie pokosztuje. Serce boli, idę do Kałynki. — Zerwała się nagle i wyszła.



2

Na dworze deszcz wyczerpał się, syczał zaledwie sennie, z oddali huczały potoki i strugi. Rozmowy wyczerpały się, lecz nikt nie wstawał. Wobec powszechnej trzeźwości wikary wzorem kanonika, ba, starając się go poprawić i przewyższyć, uważał także za stosowne powiedzieć, co dawno miał na języku. Nie zwracając się wprost do Tanasija, strofował pychę, nade wszystko strofowanie innych. Mówił płynnie, wywodził długo, lecz stylem nazbyt wysokim, ponadto mówił wyłącznie po polsku i tak zakończył:
— Któż innych może strofować! Chyba kaznodzieja powołany przez kościół? A każdy inny śmiertelnik, jeśli jest chrześcijaninem, winien przede wszystkim zrobić swój rachunek sumienia, a potem dopiero może innych poprawiać, radzić, a jakoś tak delikatnie, a nie wyszydzać. Rozumiecie, gospodarzu? Radzić można, a nie złościć.
Tanasij skrzywił się:
— Kto by tam radził, poprawiał, przyjdzie do mnie głodny albo durny, co zarobić nie umie, dam mu jeść naprzód, dopóki mnie nie zaczepi jak tamten bezbożny.
Młody ksiądz, przeświadczony o złośliwości Tanasija, gorączkował się:
— Są tacy ludzie, jak gdyby przez diabła posłani, którzy każdym słowem drażnią i wyzywają innych do grzechu. Pobłażać nie przystoi, nam duchownym nie wolno. Bo kto mówi, że jest chrześcijaninem, nie wytknie nic drugim, dopóki sam nie zrobi rachunku sumienia. A jeśli już chce ostrzec innych, niechaj wyzna: „Ludzie, ja sam grzeszny w tym, w tym zgrzeszyłem i was ostrzegam.“ A nie rozpierać się i sądzić, jakby sam był nieomylny.
— A któż jest niemylny? — podchwycił Tanasij szeptem.
— Nieomylny? Papież. To jest, nieomylność papieża odnosi się do spraw wiary, a każdy inny omylny i jeśli chce głośno spowiadać ludzi, niech się sam naprzód wyspowiada. Rachunek sumienia, swój a nie innych. Chyba ksiądz, chyba kaznodzieja...
Tanasij przyłożył rękę do ucha, przechylając się przed nosem księdzu Pasjonowiczowi. Nie rozumiał dobrze, a więcej jeszcze udawał, że nie rozumie.
— Rachunek? Jaki? Może z restauracji, niemylny? Na papierze niemylny? To nie sztuka. Oj, zobaczylibyście, pan-otczyku, jaka to nieomylność, gdybyście o nasze mołodycie ognia skrzesali.
— Ależ, Tanasiju — tłumaczył pośpiesznie ksiądz Pasjonowicz — nie na papierze, tylko że papież to znaczy papa rymski, ojciec święty jest niemylny. I nie żaden rachunek z restauracji, tylko że rachunek sumienia za pazuchą trzeba mieć, rewasz grzechów, rozumiecie? Zarębywać grzechy na własnym rewaszu, a nie na cudzym.
Tanasij poddał się:
— Święte słowo, pan-otczyku! taki starygan jak ja, któremu każdy dzionek boży podarowany, powinien mieć swój rachunek za pazuchą.
— Teraz przyznajecie sami — rzekł wikary spoglądając nieufnie — a tak trudno do was trafić.
Tanasij wyprostował się.
— Trafić nietrudno, ślicznie szczebioczecie, pan-otczyku, tylko mowa ptasia trudna. „Porodyła lacha ptacha.“[3]
— Cóż to za gadanie? — nastroszył się ksiądz.
— Nie gadanie, stara śpiewanka o wszystkich, o Polakach także.
— Wy i o Polakach też najlepiej wiecie — wypalił wikary tracąc cierpliwość.
— Co wiem to wiem, a śpiewanka mądra. Ślicznie szczebioczą Polaczkowie: „się-się-się, pię-pię-pię“, a jakie ptachy, to wiadomo.
— Cóż za ptaki?
— Przypatrzcie się bliżej — indyki i pawie.
Dziedzic uśmiechał się nieznacznie.
— Wy naprawdę tak źle myślicie o Polakach, kumie?
— Mówiłem wam w południe, paniczu, chcę mówić kumie, ja myślę różnie, raz tak, a raz inak. Wygląda mi, że taki ród, co na pokaz szczebiocze, a serca nie ma tyle, co gnoju za paznokciem — najgorszy na świecie!
— Od razu najgorszy? — zdziwił się dziedzic z lekkim wyrzutem.
— Wybaczcie, Tanasiju — wtrącił cicho Duwyd — wasz przyjaciel pan kowal może nie był Polakiem?
— Dajżeż powiedzieć! Nie! Pan kowal Sawicki to był człowiek.
— Teraz już wiem — zrezygnował Duwyd — bo ja myślałem sobie, że Polak to także człowiek.
Tanasij niecierpliwił się:
— Dajcież dokończyć! A potem przychodzę do swoich Ruśniaczków, a oni jeszcze gorsi. Śpiewanka słuszna: „Rusyny z sołonyny.“ —
Ksiądz Pasjonowicz przerwał:
— Tanasiju, kiedy dobry gazda znakuje chudobę, nawet owcom uszu nie wypala, tylko maluje, a wy od razu swoich piętnujecie.
— Nie, ja ich nie piętnuję, ojcze duchowny, sami siebie piętnują, a nibyż wy nie wiecie?
— Cóż mam wiedzieć?
— Niepewny naród, gdzie stąpisz — tłusty moczar, zapadniesz. Śpiewanka słuszna —
— No i cóż z tego? — pytał ksiądz Pasjonowicz jakby dotknięty.
— Dokładnie nie wiem, a coś mi się zdaje, że na topliwo dla piekła jak najprzydatniejsi. Nie lubię ja tych naszych — strach!
— Przynajmniej swoich moglibyście troszeczkę lubić — mówił z żalem ksiądz Pasjonowicz.
— Któż ich lubi? Takie sadło borsucze dla czortowej huzyci najstosowniejsze! Na pierwszym miejscu do piekła! Ja nie święty, ja twardy.
— A wy sami na którym miejscu? — zapytał obcesowo ksiądz.
Tanasij odpowiedział bez wahania:
— Przytomne pytanie, twardy najgorszy. A śpiewanka słuszna: „Mazury z suki burej.“ Taki i ja. Mazur robić umie, myśli, że świat przetrwa, a do grzechu nigdy się nie przyzna.
Poperecznyk z cichym chichotem przerwał Tanasijowi:
— Mówicie wciąż: „mój ród z pierwowieku“, a teraz okazuje się że z Mazurów, po prostu z zajdów. Jakżeż to? Żartujecie chyba.
Tanasij odgryzał się niecierpliwie:
— Nie to ważne od kiedy ród jakiś, tylko kto z rodu.
— Więc koniec końców któż na pierwszym miejscu do piekła? — ciekawił się ksiądz.
— Tacy jak ja, Mazury, a po nich nie wiem już dokładnie kto bliżej na drugim czy na trzecim miejscu, Polaczkowie czy Ruśniaczkowie, a po nich na czwartym miejscu Żydkowie. Te cztery wiary Bóg postawił na przestrogę dla innych ptaszków.
— Dla jakichże ptaków?
— Dla łajdaków innych. Pan Jakobènc zanadto się chwali łajdakami światowymi, a dla naszych za dobry. A kto naszych przejrzał, na tamtych nakicha, bo grzech i smród gdzie? Na dnie. Z naszych domowych łajdaków Żydzi najbiedniejsi, bo niechrzczeni sierociska. Hospod Boh ich żałuje, dlatego kiedy Żyd się pomodli to pomaga najwięcej. Ja ich także żałuję — smęcił się Tanasij.
Ksiądz wikary zniecierpliwił się. Powstał z miejsca i znów usiadł jakoś bezradnie.
— Pan Bóg żałuje i wy także, można gadać do rana, wszyscy na drodze do piekła. My z księdzem proboszczem o rachunku sumienia, a wy o takim-jakimś rachunku.
Tanasij słuchał uważnie.
— Pewnie, że tak, ojcze duchowny, porządek do piekła trzeba znać, aby wiedzieć na którym miejscu. Z łajdakami Hospod pokazuje cierpliwość świętą — do czasu. Z Żydami i z Polakami stare dzieje, to wiem, a na tamtych czeka jeszcze — czarny cud.
Wikary łykał wciąż coś z trudem, jakby gorzkie pigułki.
— Wszyscy na drodze do piekła, tylko wy nieomylny.
Tanasij rozpalił się.
— To niemylne, że na pierwszym miejscu do piekła tacy jak ja. — Tanasij podniósł głos jakoś niezwykle: — Ostatnim łajdakom daje Hospod co najlepsze i czeka.
Młody ksiądz, nie wiedząc co począć, gryzł wargi i uśmiechał się cierpko.
Duwyd usiłował mu pomóc.
— Tanaseńku, dopiero co mówiliście, że polityka na nic, a teraz o tych nacjach tak ślicznie, że aż fe. A zapomnieliście jeszcze Szwabów, Wołochów, o Cyganów nie pytam, oni na pierwszym miejscu do nieba.
Tanasij zbudzony z zadumy ofuknął go:
— Gdzież tu polityka? Szwabi — najgłupszy naród, dlatego Pan Bóg troszkę lituje się nad nimi, niech służą wszystkim. Nie tak jak Polaczkowie, tylko do panowania.
— Nareszcie — śmiał się Duwyd — przynajmniej Szwaby nie do piekła.
Tanasij niecierpliwił się:
— Dajże powiedzieć! Szwab bardzo dobry, dopóki służy, a po co teraz gębę do komendy otworzyli. „Wyr-dyr-hyr“, psu by się pysek rozleciał, tyś Niemiec, niemym cię Bóg stworzył, służ komu trzeba, zaniemiej, a do ludzi się nie mieszaj. Za ten pysk, za tę ohydę piekło pewne!
— No, a Wołochy do nieba?
— Wołochy? to z Ruśniaczków wyrodzone: „lubesku, triesku, popysku.“ Takie słodziutkie, tylko jeszcze miększe łajno. W niebie na nich niełakomi.
— A Cyganie?
— Cóż komu winni? Umiałby kto konie podkuć albo na skrzypcach zagrać? Ze ukradnie troszeczkę? Od biednego nie ukradnie. Cyganie nic nie winni.
— Teraz w porządku, najlepiej być Cyganem, proszę, oto jest zapowiedź Tanasijowa — ostentacyjnie zrezygnował Duwyd.
Ksiądz wikary zniecierpliwił się ostatecznie:
— Gospodarzu, od święta pouczałem o papieżu, o kaznodziejach, o rachunku sumienia, a ksiądz proboszcz także, a wy nam takie bańki w nos puszczacie. Za cóż wy nas macie?
— Zaraz powiem — mówił Tanasij z namysłem — synku mój, gdybym ja był w Rzymie jak wy, tobym się brał do tego, aby góry wyrównać z dolinami. I wam się nie dziwię. Ale wy jeszcze młodziutki, jeszcze ciepły, prosto spod świętej kwoki. Boję się, że gdybym zaczął trzaskać moim rachunkiem, tobym was zmroził. Szkoda mi was.
— Słyszane rzeczy — rozdrażnił się wikary — niejedną spowiedź słyszałem, a nie zmroziła mnie. Chybaby — jakieś zbrodnie zbójeckie, no, to nie nasza rzecz, tylko policji, i już was potem wasz proboszcz nie wyciągnie.
Zaczepiony ksiądz Sofron proboszcz z Ilci, duszpasterz Tanasija, przez cały czas karcił go wzrokiem. Wreszcie chrząknął znacząco, kiwając głową powiedział smętnie:
— A co? Nie mówiłem wam Tanasiju? Najlepszy wsadzi się w pułapkę i zrobią go najgorszym. Ostrzegałem —
Tanasij przerwał:
— Wy święty, skąd wam wiedzieć. Mnie nikt nie wsadzi, chyba taka pułapka, której sam chcę. Policja? Stareńki ksiądz z Krzyworówni pouczył nas dzisiaj na carynce, że ksiądz to policjant. To w porządku, a niechaj mnie zaczną policjanty i siandary ciągnąć za język! Prędzej język wyrwą i nic nie wyciągną.
— Nikt was nie ciągnie, do chrzanu potrzebne nam wszystkim wasze gadanie i wyzywanie! — wypalił wikary niegrzecznie. Wstał jakby chciał odejść, księża zakrzątnęli się, zaszeptali i posadzili go na miejsce. Stary kanonik mruknął coś po niedźwiedziemu, jakby ganił nie wiadomo kogo. Tanasij był nieporuszony.
— Mój pan-otczyku duchowny, ja was nie całkiem rozumiem, a wy mnie jeszcze mniej. Dajcież dokończyć. Pytacie za co was mam? Wy dla mnie wnuczek miły i prawnuczek luby.
— Cóż znowu — mruknął młody ksiądz.
Tanasij ciągnął dalej:
— Przed takimi co po nas przyjdą trzeba zdać rachunek, a kiedyż jak nie dziś. Szkoda mi waszych uszu, ale posłuchajcie, pozwolicie, że powiem?
— Byle do rzeczy — bąknął wikary ponuro.
Tanasij opowiadał. Wikary siedział nadęty, rzucając nieufne spojrzenia, inni nastawili uszu, a ksiądz Buraczyński zadrzemał od razu.
— Mówią u nas tak — powiadał Tanasij — Żyd a ksiądz wtedy tylko dobry, kiedy przypieczony. I to prawda. Najgorszy taki ksiądz, który żony nie ma. Po prostu całkiem nie pieczony —
Ksiądz Buraczyński niespodzianie zamruczał z głębi drzemki:
— Tanaseńku, pętajmy języki, dobrze?
Tanasij zmieszał się nieco:
— Ja właśnie wciąż pętam — znów wziął rozpęd — a niby wy tego najlepiej nie wiecie? Dopiero gdy żona przypiecze, gdy bieda przypiecze, gdy dzieci chorują, umierają, a drugie wyrosną i przypiekają, gdy mądrale kichają na księdza, a smarkacze śmieją się z cerkwi, a na koniec łajdaki hurmą przypieką, dopiero wtedy on człowiek. Wie, że co mnie boli, to i jego. A czemuż to mówię? Widziałem księży niemało, a najlepiej wspominam naszego spokojnego stareńkiego księdza z Ilci. Ten był pieczony na wszystkie boki i nas przypiekał słusznie, a po chłopsku. Po pańsku nie szczebiotał. Niewielki, czarny, chudy, a twardy jak stary worek kozi, na połoniny, na polowania chadzał bez strachu. A pierś miał jak dzwon. Jak huknie, to wszystko przysiądzie do ziemi, i wiatr przycichnie. To był ksiądz! I ten mnie spowiadał, ale raz tylko. Nie rozgadałem się z nim jak należy, bo umierałem.



3

Posłuchajcież, który główny grzech. Tych młodych, cielęcych lat i grzechów cielęcych nie liczę. Ożeniłem się za młodu, i dobrze nam było, ale grzesznikowi nikt nie dogodzi. Największy grzech — mnie nikt nie zdurzy — to Boga naruszać, święto Boże! Świętować trudno, a czas świąteczny, wolny od prac, spaskudzić najłakomiej. Bóg podaje ci rękę, a ty świętujesz gorzej od wieprza. Nie dlatego, aby grzech było jeść albo pić, broń Boże, ja wciąż na to biję, że koniowi bujnemu jedzenie nie szkodzi. Jest tu coś innego. Do roboty zawzięty byłem jak koń i jeszcze bardziej, zawszem myślał, że świat przetrwam. Praca, a najwięcej chudoba ratowała mnie. I weseliły także. Bo u mnie tak. Kiedy sianokosy, wyrąb czy budowa — to bajki, zagadki, śpiewanki, a także tańce szumią bez ustanku. Bez nich rozsypie się wszystko. Bo gdzie jest troszeczkę cichego miejsca, czort zrobi się malutki, wciska się, rośnie i judzi. Gdybym gębę zamurował sobie i innym, zostałbym żebrakiem i łajdakiem. Dzień i noc się dziwuję, jak pan Jakobènc może wytrzymać bez mówienia. I ja twardy, ale u mnie w środku wciąż się kłębi dym. Głównie w niedzielę, w święto Boże, grzech od korzenia rośnie najchętniej, a z tego dla mnie koniec. — Tanasij zamilkł, żuł coś w zębach, zasmucił się.
— To wasze kazanie całe? — zapytał wikary.
— Nie kazanie, pan-otczyku, to rachunek, dopiero zaczęty, teraz idzie najgorsze.
Ksiądz kanonik chrapał równomiernie, a Tanasij opowiadał powoli, dobitnie.
— W owe czasy, za młodu, przyjdę z żoną do cerkwi w święto, i bardzo źle. Zaraz naokoło mnie grzechy zaszumią. Zapaski szumią, spódnice szumią, koszule i chustki jedwabne szumią. Szumią szepty i śmieszki. Mołodycie zęby pokazują i zaraz chowają, oczy otworzą i zaraz zamykają. Kiedym blisko — źle, kiedym daleko — jeszcze gorzej. Kiedy oczy otworzę — pohano, a kiedy zamknę — jeszcze pohaniej od szumu. Czort uwija się między mną a tymi spódnicami. Potem skacze coraz śmielej, wabi mnie pod spódnice i to dobrze wiem, sam mnie judzi, a zaraziutko na wołowej skórze ten grzech najpaskudniejszy zakarbuje.
— Może by to schować lepiej do spowiedzi, na ucho? — mruknął gruby proboszcz z Uścieryk do wikarego — zostawmy go, księże, po co zaczynać!
Tanasij podniósł głos:
— Mój rachunek czy wasz, ojcze duchowny? Teraz ja swój towar rozkładam, a potem wy choćby do rana, and pisnę. No i dalej nasz ksiądz pokojnik, niemłody, od kiedy go pamiętam, ten właśnie grzech z kazalnicy najostrzej przepalał. Miechem dmie jak kowal, a potem rozbija młotem. Krzyczy tak: „Jedna była tam z jednym, na górze na stogu siana, a tamta z tamtym piekielnikiem w łęgach nad rzeką, a tamci oboje pod czorta opieką na połoninie. Siedzicie z czortem, chowacie się za czorta, grom Boży jego i was wyśledzi, na węgiel spali. Widzieliście owce, kiedy podepchają się pod piorun? Tak z wami będzie!“ Nie mówi kto. Strzelec on dobry, ale na ludzi? stój! na oślep nieboga celuje, jakby po nocy. I tak nic nie wie, skądże. U nas naród wstydliwy, skrywać, udawać, kłamać każdy uczy się od młodu. A stary ksiądz bez wstydu patroszy grzeszną skórę, niech się wyśmierdzi. A mnie cóż z tego? Im więcej ksiądz przypala, tym więcej mnie rozpala. Słucham i chętki we mnie buszują. Już skakałbym jak ogier albo gorzej... Czekajcie, czekajcie, księże dobrodzieju, to nie wszystko, grzechów fura. A jutro może być za późno. Wychodzę z cerkwi, zdaje mi się, że za tą albo za tamtą pobiegnę, to jedno tylko knuję: a gdzież by to. Tymczasem wietrzyk mnie owieje, żona zagada słodko, ja trzeźwy już, gdzież czort się schował? Z żoną zgoda, ona wesoła i nie uparta jak ja, kiedym niecierpliwy — zaśmieje się i już dobrze, a zrobi, jak zechce. Nie skryłem przed żoną, powiadam prosto z mostu: „Ja na baby łakomy, a czort na mnie, w największe święto w cerkwi pcha mnie do gnoju. To nie żarty, ja już po brzuch w piekle. Chodzić do cerkwi czy nie?“ A żona na to: „Tanaseńku, nie martw się, serce masz na wierzchu, w środku złości nie chowasz, zazdrości ni ziarneczka. A że kukuryczysz się trochę, to zaraz się śmiejesz. Tyś najlepszy na świecie.“ I dalej takie babskie bajdurzenie. A ja jej na to: „Moja duszko, pokaż mi twoje cycie najlepsze na świecie, ale przed samą cerkwią, to może będę lepszy.“ Teraz ona na mnie fosznie: „Tobie tylko to w głowie.“ A na to ja: „Widzisz jaki najlepszy?“ Ale też nienasytec byłem, gdzie jaki kąt na pastwisku czy w lesie, tam byliśmy razem i tam zaraz...
— Powiadacie, że u was wstyd — przerwał ksiądz wikary.
— Tak, u nas wstyd — pośpieszył się Tanasij — jeszcze jaki, majsterny, łajdacki wstyd! Grzech na światło nie wypełza. Zasklepi się jak dym podziemny, z tego czad. Gdzie indziej ludzie lepsi, a coś niecoś widać. U nas wstyd, niejedna dziewczyna z brzuchem ściska się do ostatka, dziecko urodzi, a za nic w świecie nie powie od kogo. Wstyd! Wstyd! Mołodyczka co nocy z kim innym na inną kiczerę się ciąga, a wstydliwa, że takiej na świecie nie ma. Choćby durny mąż dziesięciu puszkarów zapłacił do nagonki, to na nic. Taki zawzięty wstyd! I ja byłem taki, ale Bóg mi świadkiem, że do każdej dziurki nie zaglądałem jak cap na wiosnę. A może dla was nasienie wstyd? Tam gdzie bywałem z żoną, tam trawa najsytsza, a nawet żyto. Ja w inny wstyd celuję. Święte wasze słowa, pan-otczyku, że kapa dla ołtarza albo świece to mało, to nic. Przed słońcem mi wstyd do końca życia, że święto Boże plamiłem, żem tak żarłoczny był w cerkwi i podczas kazania do tych babskich łydek. To hańba! I jeszcze jeden wstyd, żem zamęczał moją niebogę. Nienasytec byłem i tym pewnie ją ze świata za prędko zegnałem, życie jej wyssałem, to gorzko. — Tanasij opuścił głowę: — Dobrze! chcecie mnie pouczyć, powiedzcie, proszę wy albo który: gdzież to szczęście? gdzież się podziało nasze stare szczęście? Co naobiecywało, a dokąd się rozsiało... Ani śladu, ani dymu. To tak! — wołał Tanasij. — Ja nikogo nie lubię, ja bardzo grzeszny, ja całkiem omylny, ja poperecznyk główny, z wódką pijak, a bez wódki dużo-dużo gorszy. Mnie piec żelazem, nie przestawać! Ale aby tak pozostać z próżnymi rękami. „Goły i nędzny“, pisze List. Stare szczęście, gdzież ono? Może tam na Menczełyku pod skałami w Czarnohorze? Tam na wiosnę sianem jesiennym razem chudobę hodowaliśmy. Ziemia jeszcze mroźna, całkiem biała, a niebo gorące, mgły przylecą jak białe gęsi, chłodek umrozi. Znów odlecą, znów niebo gorące. Potok z lodów wyrwał się, hałasuje po skałach. Żonwy mają roboty dużo, pokrzykują po lasach: „Zbudź się las!“ A drozdy także wciąż gwałtują: „Utik, utik, utik.“ Co uciekło? — My oboje razem. Nocą żurawie ciągną: „Żur-ba, żur-ba.“ Jakaż żurba? Czego się skarżyć? My oboje razem. Potok w nocy najgłośniejszy, głosi nam kazania, my oboje razem. Kiedy indziej zimą wysoko nad chatą w górnej stai hodujemy chudobę. Wieczorem wracamy na saneczkach na dół. Sanie staną na dole, na pryłuczce. Pierwsze gwiazdy świtają — my oboje razem. Wieczorem w chacie bajki. Ja opowiadam o zamkach szkłowych, co błyskają na Smotryczu. Ona zagadki rozsypie jedną po drugiej: „Szymbałe, szymbałe, cóż to za zagadka?“ Powiedzcież i wy mnie teraz, cóż to za zagadka? Jesienią otawę gromadzimy, ona na kopicy, ja na dole, zwijamy się, bo krótki dzień, noc zaraz opadnie. Otawa pachnie, dzień krótki ale szczęśliwy, my oboje razem. Śliwy dojrzewają gorące od słońca, mech na nich siwy. Ja trzęsę śliwy, żona zbiera. W cygańskim miedzianym kotle warzą się powidła, od nich słodki dym, gdzież on teraz? — Potem przychodzi Wieczór Święty, dwanaście potraw, drzwi chaty otwarte, z chaty gorąco bucha na świat. Co las się ruszy, dzieci wypatrują czy nie skrzydła. Czekamy na kolędników, z daleka dzwonki, trembity, skrzypki przez śnieg do nas się zbliżają. Gdzież to wszystko teraz? Za co? Kto zda rachunek? Stare szczęście, nawet smutek to szczęście. Zona miała psa starego, w połoniny za nią chodził, potem zasłabł, rozchorował się, wrzodami okryty, jeden wrzód. Smarowała go masłem, karmiła łyżką, obwijała szmatkami: „Browku, mój Browku.“ Kiedy zginął, płakała: „Tanaseńku, gdzież mój Browko? Powiedzcież i wy teraz, gdzież Browko, gdzież to wszystko?“
Tanasij spuścił głowę, potem spoglądał wokoło, zawołał głośno:
— Do kogóż pójść z tym? Nikt nie wie. Stare szczęście gdzież ono? Haj, rozpętały się wszystkie moje byki. I buch do jeziora.
Kanonik zbudził się i mruknął półprzytomnie:
— Pętajcie...
Tanasij wołał dalej:
— Czemże je będę pętał? Jak doganiał? Poszedłbym ich szukać przez ogień, szedłbym i za wodami, tam gdzie wszystkie wody się zbierają, po cóż tu sterczeć? Suchy świat. —
Tanasij wyprostował się, uderzył ręką po pistoletach:
— I cóż myślicie? Żal za żoną przepalił mnie, trzaskał mną jak wiatr, tak że się kułakami po głowie trzaskałem, a czy myślicie, że mój grzech przepalił? Gdzie tam. Ochłodziłem żal w gnojówce i w ludzkim wstydzie. Miałem lubaskę najwstydliwszą. Nigdy przed północą nie przyszła, jak nietoperz, ledwo chuchnie, już jest, ledwo chuchnie, już odleciał. Im ona wstydliwsza, tym ja grzeszniejszy. Tak wstydziliśmy się, tak chowaliśmy się, że nigdy nikt na świecie nie dowie się która. Nawet imieniem jej nigdy nie nazwałem, aby kto nie podsłuchał. Zwałem ją Pomyłka, bo szła do kogoś innego, pomyliła się i jakoś zaszła do mnie. Zatailiśmy grzech na wieki. Księża piętnują ten grzech, powiadają: „Do cudzego łoża.“ Fe, po co mi to? My po kątach leśnych, po syhłach i jarach chowaliśmy się, a nie w łożu. Ochota ze wstydu, ochota ze skrytości trzymała nas pod czadem. Co prawda, w cerkwi już byłem spokojniejszy, ale nawet przy robocie wciąż o niej myślałem, za to w cerkwi ani spoglądnąłem. I ona stała w cerkwi z oczyma spuszczonymi, ani nie mrugnęła. Najwstydliwsza! Potem ze wstydu znów gdzie indziej pomyliła się. I ja też jeszcze nieraz pomyliłem się. To takie śmiecie grzechowe, tfu, i splunąć szkoda, wstyd.
Przeciw temu harowałem jak wół w jarzmie, czad mijał, byłem spokojniejszy. Ale tymczasem drugi grzech główny, poprzez robotę, rogi pokazywał. A potem wyhodował się gruby brzuchaty, jak z małej żmii smok w Czarnohorze. Pycha! Ja najlepszy gazda, ja najpracowitszy, ja najporządniejszy, nie ma nade mnie. Macie! Od tego nie ma ratunku. A przecież była gdzieś jeszcze w Bożych komorach dla mnie schowana Łaska.
Już nie tak młody byłem, będzie lat temu ze trzydzieści, zarazę z miasta przyniosłem sobie, rozchorowałem się, gorączka niespamiętana, po gorączce słabość, koniec. Stareńki ksiądz pokojnik przyszedł mnie spowiadać. Naprzód po wierzchu smagał, potem obracał grzeszną duszę, parzył po swojemu, grzechu nie zostawił ani tyle co pod paznokciem. A był tam ten grzech, nawet go nie zwąchałem, dopiero ksiądz mi go pokazał. Ja, uparty z dziada, pradziada, hardy, pyszny. Za tę kluczkę czort chapnął, zaciągnął mnie, zaprzągł i ujeździł. Pycha! „Kto najlepszy gazda, kto najsprawiedliwszy?“ Stary ksiądz pokazał mi czorta i czyja ja chudoba. Stareńki ksiądz nie taki rachmanny jak ksiądz Buraczyński, ani taki cierpliwy, jak wy wszyscy ojcowie. Srogi, dziki, przeciw czortu najlepszy. Wyciągnął ze mnie czorta za ogon. Ja już zdycham, z wywalonym językiem za porządkiem grzechy wygdakuję, malutki kaganek w głowie mi się dopala. Ale swoje wiem na pewno. I tak mu mówię: „To pewnie główny czort, ojcze, ten co mnie jak psa do bab szczuje w domu Bożym, w największe święto, wtedy kiedy Bóg wrota od nieba otwiera.“
A ksiądz jak ryknie: „Nie kręć, nie oszukuj sam siebie! Spróbuj, niech raz wyskoczy ze środka na swobodę, niech ogon podniesie!“ — „Któż taki, jegomość?“ — pytam. A ksiądz krzyczy: „Główny czort — pycha! Puść go na wolę, zobaczysz, ciebie kopnie, gazdostwo, dzieci twoje i cudze stratuje, krew ludzką będzie chłeptać, sprawiedliwych ukrzyżuje, krzyż na gnój ciśnie, on główny pracownik. To on tak się chełpi: «Ja gazda, ja najpracowitszy.» Co ty mi się pchasz wciąż z twoją marną pućką, zmęczy się ona i upadnie. Pycha się nie zmęczy, ona główny piekielnik, Bogu huzycię pokazuje i wciąż krzyczy: «Nie ma nade mnie!» Znijaczy ciebie, jak myszkę zimą wygłodzoną, takiego porwie cię i poniesie na sąd. Głos z góry zadzwoni: «Nie ma żadnego Tanasija, jest myszka w zębach u tamtego.» «A gdzież Tanasij?» zapytają dobre dusze. — «Z siebie czorta wyhodował, a sam w jego zębach do bezdny pojechał.» — Bij się w piersi, ogniem wyzołuj, bo jużeś tam!“
Tak mi pokojnik rozpalone żelazo podłożył pod serce, zakręcił i szarpnął. Ciemno w oczach, padam w przepaść, pewno do Bezdny? Widzę jedno: korzeń szponiasty, łapy i pazury zwierza korzenią się w dół bez dna. Niech mi ktoś gada co o tamtym świecie, korzeń widziałem, wiem najlepiej! Znów ksiądz pyta coś. Ocknąłem się, i ja znów na łóżku. Zdycham powoli, jak woda kiedy zamarza, raz jeszcze syknie i już cicho. A swoje wiem, twardo: główny grzech — Boga naruszać i święto Boże. Ale księdzu ustąpiłem, niech mu będzie, kiedy taki szczery.
— Księdzu ustąpiliście? — zapytał z chytrym uśmieszkiem Poperecznyk.
— A komuż? nie tobie przecie.
— To pycha nie główny grzech? — pytał niewinnie Poperecznyk.
Tanasij zrozumiał, żachnął się, ale pominął milczeniem. Opowiadał dalej.
— I potem już z wywalonym językiem powoli, za porządkiem grzech za grzechem wycharczałem. Widział on biedak, że ledwie zipię, sam mnie wypytał, ratować chciał. Pytał jeszcze, czy nie oszukiwałem, czy zasadzki nie zastawiałem na bliźnich. Odpowiedziałem mu: „Chyba abym sam tego nie wiedział, ale abym ja pułapkę na człowieka zakładał, ja Urszega, gazdowskie dziecko z pierwowieku, tobym chyba do wodyci świętej, do najmniejszej kryniczki zaglądnąć nie śmiał, bobym wszędzie oszukańca zobaczył.“ — „Widzisz? — rewknie ksiądz — korzeń pychy głębiej korzeni się niż najstarsza śliwa. Człowiekiem bądź, nie jakimś Urszegą!“ Tak mnie pouczał. Może słusznie? Nie oszukiwałem, bo nie potrzebowałem i pewnie ze wstydu, ja dość chytry, to i drugi także, odkryje mnie, po co mi wstydu? Łajdacki wstyd, a nie abym ludzi miłował! Tak, koniec końców, pokojnik na wszystkie grzechy nakichał, a o pychę strasznie mnie termosił. Co mu jeszcze gdakałem, że główny grzech święto Boże obrażać, słuchać nie chciał. Ja swoje, on swoje, a siły już nie miałem. I żałował mnie i przebaczył, i ja już wolny.
Tymczasem dzieci jeszcze z Kosowa doktora przywiozły. Nocą przez Bukowiec wertepami, pewnie przy pochodniach. Tamtędy i we dnie kark złamać najłatwiej i już dla biednego doktora nie ma doktora, żaden instrument mu nie pomoże. Doktor brodaty, to pamiętam, ze szczypcami, z nożami ostrymi, a oczy jeszcze miał ostrzejsze. Kręcił się koło mnie, do gardła pchał instrument, a do brzucha zapchał długą rurkę skórzaną, aż bulgotało. Cały dech mi z brzucha wyciągnął. Ja pomiętoszony jak tamtegoroczna paproć, ledwie oczy otwieram, niech męczy! I tak wiem, że kiedy doktor, to śmierć. To jeszcze nic, a oczyma mnie najzawzięciej kłuł i szarpał. Takich oczu jeszcze nie zaznałem. Choćby raz spojrzał po ludzku! Rozśrubował mnie, jak stelmach stary wóz. Rozćwiartował mnie jak rzeźnik świnię: głowę osobno, wątrobę osobno — same flaki. W nocy koniec. To widoczne. Strach na mnie wali czarną ławą. Widma, zmory. Przychodzi trzydzieści doktorów i trzydzieści śmierci, wszystkie sine, gołe, bezwstydne. Pomyślcie! trzydzieści doktorów i trzydzieści śmierci! coraz bliżej, nagonka na mnie, uciec nie ma dokąd. Hospody Jezusie miły! krzyknąłem. I była łaska, bo cóż ja widzę? Doktory jeden po drugim brody zdejmują — tak jak nam dziś Petrycio pokazał — zdejmują spodnie, zrzucają pańskie szmatki, przemieniają się i już nie doktory to, tylko mołodycie w chustkach kraśnych i trzydzieści śmierci tak samo, goliznę siną okrywają, na głowie włosy zaplatają, przemieniają się i jest trzydzieści dziewcząt. Trzydzieści mołodyć i trzydzieści dziewuch — sama krew z mlekiem. Zapaski szumią, spódnice szumią, chustki szumią. Oczy błyskają, mrugają, śmieją się. Strach przewiał. Wywijają się w tańcach, koszule to podnoszą się, to opadają, jakby wietrzyk wiosenny igrał. Mało pomału ściągają koszule. Wszystkie wysmukłe, piersi jak jabłka, przyrodzenie jak górskie źródło mchate. Koło mnie zastygłego kładą się jedna po drugiej, jakby kto na zmarzłą pszczołę chuchał, aż zacznie bzykać. Wstają, tańczą, śpiewają cichutko, odchodzą. Wyzdrowiałem. Smagnął mnie każdy, jak należało takiej chudobie. Ksiądz mnie rozpiekał rozpalonym żelazem, aż grzech przestał piec. Doktor niesamowity biedę z brzucha wypompował, rozśrubował mnie oczyma i już wóz stary po kątach rozstawiony, nie skrzypi. A mołodyczki-dziewuszki straszyły gracko, niedługo, a całe zimno ze mnie wyciągnęły. Tak jakby wszystkie mołodycie z cerkwi do mnie głodomora przyszły i zagrzały: „Na masz, stary nienasytcu, ogrzej się raz na wszystkie lata.“ Od tego czasu ja stateczny. Do cerkwi chodzę i nic mi to, w święto nie grzeszę.
Wyzdrowiałem, z brzucha matki-śmierci, ze śmierdzącego łóża i z dymu narodziłem się znów na świat. Kiedy zległem, była zima, kiedy wstałem — wiosna. Świat czekał zielony, młodziutki. Był podwieczerz. O lasce wydreptałem na podwórze. Słońce już zaszło, wszędzie cicho, tylko od strony Krywopola leśny Dił jak kopica siana czubkiem od słońca się świecił prosto na mnie półzdechłego. „Bądź sobie chory, bądź zły i najgorszy, a jest ktoś taki, co jeszcze patrzy na ciebie. Nikt o ciebie nie dba, nikt nie wyprostuje, komuż to w głowie dziada parszywego prostować? Ja wyprostuję, dopókiś wdzięczny. A chociażeś niewdzięczny, Ja zostaję nadal, świętuję za ciebie.“
Ale było dalej tak, jak mówił ksiądz na spowiedzi: pycha przyczaiła się chytrze, niby to malutka i nietutejsza, a korzeniła się powoli, burzaniła się bujnie. Z niej różne wszy po moim kożuchu ziemskim się rozlazły. Oj, warto by dać do ognia, aby potrzaskały, cóż kiedy człowiek biedny kałaj, ma tylko ten jeden kożuch. I tak to szło, wlokło się latami, aż kiedy się stało to w butynie — — Ale nie zaraz, aż wiosną, na święto Dziadowe w Krzyworówni, Hospod zaszumiał Listami, zaglądnął raz dobrze, i ja całkiem wypalony. Święty Hospod wciąż woła: „Raduj się świecie! raduj jak jagniątka i cielątka do słońca dziś skaczą.“ To ważniejsze niż zaglądać do wszystkich grzechów śmierdzących.
Tanasij zwrócił się nagle do księdza wikarego:
— A za to pan-otczyku młodziutki, że tak do czorta śmiało stajecie, wam ode mnie starego błogosławieństwo należne. Niech wam Hospod da co najlepsze i niech od przykrej starości ochroni. Starość to jeszcze coś gorszego, niż gołe-bose nic! Nic przynajmniej nie piecze. A za mój pysk toporowaty, wam do kościoła w Pistyniu na pokutę kapę ofiaruję, jeśli wasza łaska.
Ksiądz wikary utrzymując się twardo na swojej pozycji, zapytał chłodno:
— A o wódkę nie należało spytać starego księdza?
— Pytałem, rozpowiadałem, sam wiedział wszystko najlepiej, moja chata tuż obok cerkwi. Sam nie piję, tylko z gośćmi. Mówię wszystko pokojnikowi, a on na to: „Cóż? porąbałeś kogo? Zabiłeś, wszedłeś w zwadę?“ Mówię mu: „Dobrze wiecie sami, ojcze, jak to jest, znacie mnie od trzydziestu lat. Spust mam głęboki, a głowę jak beczka cisowa, nie przecieknie. Biedy nie było żadnej, tylko jednanie i śmiech.“ I to mi przebaczył.
— Tanasiju — z rozwagą powiedział ksiądz Pasjonowicz — niezła nauka, a wy sami zajechaliście tak daleko, wasza wola. Może o czarach jakichś czy herezjach ani o tych „Listach“ nie było na spowiedzi mowy, nie czas był na to, ale pamiętać o tym trzeba.
Tanasij milczał przez chwilę, odpowiedział poważnie, z naciskiem:
— Stary ksiądz pytał, czy przeciw Bogu i przeciw ludziom nie miałem ciasnego albo złego serca. „Korzeń odkryj, jakbyś starą śliwę karczował!“ Odkryłem do cotu, a co między mną a Bogiem, o to ksiądz nie pytał, od tego jest sam Bóg.
— Bóg z wami — wytchnął ksiądz Pasjonowicz.
Księża spojrzeli po sobie w milczeniu. Tylko ksiądz Sofron, własny duszpasterz Tanasija, powiedział tajemniczo:
— A co? jaki Tanasij? Ja swoich parafian znam. Mój poprzednik święty człowiek, a trochę za srogi. Ja nie taki, ale znów za miękki, tak też nie można —
— Wyście za dobry — przerwał Tanasij — za to każdy do was się stawia, żeście jeszcze za mało dobry. Ludzi lubić należy, na to są przykazania, a nie warto, i jak to zrobić?
— Tanasiju — rozgadał się ksiądz proboszcz z Ilci — wciąż mówicie, że ludzi lubić nie warto, ale przecie wiecie sami, że kto traci, ten zyskuje. I wy siebie jakoś zanadto czarno smarujecie, a przecie macie zasługi, to trzeba powiedzieć: o ołtarze dbacie, o cerkiew, o cmentarz. Nie każdy to wie, a ja wiem dobrze.
Tanasij zniecierpliwił się:
— Ojcze duchowny, nie wybielajcie mnie! ja wciąż na deszczu, szkoda waszego wapna. Cerkwie a cmentarze najbardziej, toż ostatnie sieroty, któż ich potrzebuje? Mnie ich żal. I co tu mówić? Ja sam do nich więcej przynależny niż do was wszystkich. Bo ludzi nie lubię, a zasług nie mam żadnych, do targu nie mam się z czym pokazywać.
Poperecznyk świdrował zuchwale oczyma:
— Batku-Tanasiju, ja tak dla własnej skóry chciałbym coś wiedzieć...
— Cóż ty jeszcze chcesz wiedzieć, synku?
Poperecznyk nagiął się przez stół, mówił ściszonym głosem i jak gdyby poufnie, niby to jąkając się:
— Wy tak na przykład — ktoś powie środa, a u was niedziela, ktoś czarne, a u was białe... Ale księdzu nie spoprzeczyliście wtedy, to chyba największa zasługa?
— Kłócić się na spowiedzi? — bąknął ksiądz Pasjonowicz.
— Nie kłócić się, tylko przeczyć —
Tanasij uśmiechał się.
— Kruk kruka odszuka, dobrze mówi Nykoła, ja poperecznyk główny, na spowiedzi też próbowałem sprzeciwiać się, ale sił już nie miałem, a najwięcej dlatego, że stary ksiądz bardzo chytrze mi zajechał: co pysk otworzę, to będzie pycha. A swoje wiedziałem i wiem.
Nykoła zwany Poperecznykiem udawał zakłopotanie:
— A czyż to nie wielki grzech być głównym poperecznykiem? Ja dla siebie to pytam.
— Człowiecze! widziałeś kiedy kożuch całkiem zawszony, tak że się rusza?
— Nie widziałem, a co to ma do rzeczy?
— A ja widziałem. Raz włóczęgę za najmitę przyjąłem, nędzarza z dołów, najlepszy był ze wszystkich, choć wszawy. I jak ty myślisz, co zrobić, uganiać się za każdą wszą czy wypalić?
— Jasne, że wypalić.
— Takie i to, to nieobjęte, to bez końca, bez końca wszawe, rozumiesz?
— Coś rozumiem.
Poperecznyk spoprzeczył raz jeszcze:
— Wszystko dobrze, gazdo, ksiądz i doktor i ołtarze i cmentarze, a tym mołodyczkom i dziewuszkom także należałyby się jakieś świece, albo coś takiego. A cóż im daliście?
Tanasij zaśmiał się smętnie.
— Człowiecze, mołodyczki z nieba, ze snu bożego, im potrzebne moje świece?
Poperecznyk chciał jeszcze drażnić czy weselić, zwrócił się do Duwyda:
— A cóż wy, panie Duwyd na to, jakie zmartwienia mają te proste goje, niepiśmienni?
Duwyd ocknął się z drzemki, spojrzał kwaśno wzgardliwie na Nykołę.
— Czego czepiacie się, Nykoło? Jak Żyd to zaraz huzia na niego. Ja nic nie mówię, to nie moje mówienie.
Dodał po chwili:
— Ja jedno mówię w oczy i poza oczy: Tanasij porządny, o jedną deskę się pokłóci, a kiedy trzeba ratować, wyciągnie tysiączkę. To każdy wie.
— To każdy wie — powtórzył rozbrojony Poperecznyk.
Duwyd rozognił się nagle:
— Co znaczy porządny? Ja wiem, że on jest taki, jak był mój tatuńcio! Boga się boi, nie ludzi. Jego warto w rękę pocałować, choćby jeszcze więcej dopiekał. A co on wciąż wygaduje? Ja się boję tamtędy zaglądać, boję się zarazy. Umierać? W dodatku nie umrzeć, a przed śmiercią wciąż zaglądać do śmierci? Spowiedź? — niech to woda zabierze.





  1. Oj rozłąka, dziewczyneczko, rozłąka, rozłąka,
    A ja pójdę poza jawor, a ty poza buka.
    Oj pójdę ja na połoninkę i w zieloną puszczę,
    Wszystkie lasy pozarębuję (pokryję zasiekami), nikogo nie puszczę do siebie.
  2. Od kiedy cię nie widać, moja nocka mała,
    Oj, jak ta połonynka ogniem pałała,
    Ja myślałam, mój mileńki, żeby gasić, gasić,
    Malowanymi garnuszkami wodę nosić.
  3. Polaka porodził ptak.





Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.