Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga II.djvu/268

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

łysana deszczem komora pogrążyła się jeszcze nabożniej w blasku zadymionej ciszy. Tanasij spoglądał długo na Maksyma.
— No, cóż ty na to?
Maksym odpowiadał:
— Ja nigdzie nie chodzę, jeszcze mniej uczony jestem niż kto inny u nas. Ale to słowo pamiętam, Jezus nasz mówi: „Nie sądźcie.“ To znaczy ani słowem, ani przekleństwem, ani na szubienicę, ani na piekło. Człowiek jeszcze mały, jeszcze słaby, a już sądzi, wiesza słowem. Cóż będzie z ciebie, człowiecze, kiedy będziesz mocny? A teraz tak! Porządek jakiś przecie musi być, skoro Jezus poucza: „Człowiecze, nie bądź srogi dla drugiego“, to sam Hospod srogi? Nie. Każdy wybiera sam. Kiedy już zasypywała żurba, przebiłem się. Karbuję dla swoich, dla rodziny, dla chudoby. Z mego rewaszu wychodzi, że nie ma piekła. Każdy robak w drzewie niech zamiata, niech nora jego będzie czysta. Czy przedrze się do innych? Jeśli nie spróbuje, nigdy nic nie będzie. Co na małym płaiczku, to na wielkim. Pilnuj a wciąż zaczynaj. To skok, to próba. Kiedy z pierwowieku, pierwszej wiosny, pierwszy liść wyskoczył, to z tym pierwolistem już wszystkie liście. Dlatego liść w księdze. To widzę: bez grzybka marnego, bez porostów, bez poszycia po wyrębaniu marnieje las. To rodzina, to niańki, to dzieci. Dlatego ten grzybek mały brodaty także się trzyma... Zatnie się, nie da się.
— Cóż z tego, że jeden uprze się — mówił Tanasij — inni popsują.
Maksym odpowiadał:
— Inni tacy jak ja, starzeją się jak ja. Rewasz pokazuje na to, co było, na to, co będzie także, a najwięcej na to, co jest zawsze. Zawsze młode, zielone. Do młodego wciąż sięgaj, mówił mój sękaty dziad, ty człowiecze i ty robaku w drzewie! Nie zasuszaj się w starym smrodzie. Płaj pozakręcany, świat młody. Wiosna! gdzież tu miejsce dla piekła? Czasem zamajaczy mi coś z daleka, błyśnie, jak ryba na dnie wody, widzę — — ale nie piekło.
Grom toczył się tu i tam, wzdłuż i w poprzek nieba. Deszcz osłabł, wiatr świstał batogiem, trzaskając po dachach zagrody. Komora była nieporuszona, po czym znów deszcz puścił się szumnie, jednostajnie. Nabijając starannie zioła do głowicy fajki, Maksym uważnie oglądał obecnych, mówił z trudem:
— Goście moi lubi, po cóż ja tak? Tyle czasu język za zę-