Listy z Afryki/Tom I/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Listy z Afryki |
Wydawca | „Słowo“ |
Data wyd. | 1893 |
Druk | K. Rubieszewski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tom I |
Indeks stron |
Doki, latarnie, magazyny i zbiór zwykłych, mniej więcej obdrapanych kamienic, pomalowanych żółto i wzniesionych na żółtym piasku ławicy, oto Port-Saïd. Jeszcze statek nie stanął, jeszcze stoimy na pokładzie z lornetkami w ręku, a już widzimy, że miasto niema w sobie nic godnego uwagi. Tu i owdzie wznosi się wieżyczka kościelna, tu i owdzie błyszczy w słońcu wysmukły minarecik, jak świeca, zapalona nad miastem; ale wszystko to nowe, wczorajsze, pozbawione cech i charakteru Wschodu. bo też miasto powstało dopiero przy budowie kanału. Przedtem była to piaszczysta zaspa bezwodna, ziemia mew, czapli, czerwonaków i pelikanów, które żyły tu w niezmąconym pokoju, bo nawet łodzie rybackie nie zawijały do jałowej ławicy. Gdy zaczęto kopać kanał, miasto urosło nagle, jak grzyb, a ptasie sejmy musiały sobie szukać innych zasp, co zresztą nie przyszło im trudno, jest ich tu bowiem cały labirynt. Dawne, peluzyackie, ramię Nilu jest niemi zupełnie zatkane. Wszędzie, gdzie okiem rzucić, widać owe ławy, zaspy, długie rzuty piaszczyste, mniejsze nasypy, progi i groble sztuczne, które wzniosła lub ustaliła ręka ludzka: wszystko to poprzedzielane krętemi wstęgami wody, poplątanemi tak, że w tym chaosie świeżo przybyły podróżnik nie wie, gdzie się kończy morze, gdzie poczynają się wody jeziora Menzaleh, co należy do Afryki, co do Azyi.
Bo też, naprawdę, żadna z tych ławic, a więc i ławica, na której wznosi się Port-Saïd, nie należy ani do Afryki, ani do Azyi, tylko do morza. Na całej szerokości Delty, Nil, przez wszystkie ramiona i przez wszystkie kanały wrzuca w morze czarny muł, naniesiony z wnętrza Afryki, a ono, jakby rozgniewane za to, że rzeka mąci jego przeźrocze, bije w nią piaskiem i zatyka jej ujścia. Ztąd wjazd do wszystkich portów egipskich jest trudny i nawet do Aleksandryi większy statek nie może wejść bez pilota.
Obchodzą się bez pilotów jakoby jedynie austryackie, kierowane przez Dalmatyńców, którym w znajomości morza Śródziemnego i biegłości żeglarskiej nie wyrównywają nawet Anglicy. Być może, że tą ich sprawnością tłómaczy się bitwa pod Lissą i zwycięstwa Tegetthofa. Ale wracając do Port-Saîd, co stanowi prawdziwy wdzięk tej miejscowości, to ogromna przestrzeń wód i nieba, w stosunku do szczupłej rozległości ziemi, na której stanęło miasto. Skutkiem tego wydaje się ono drobną świetlistą plamką, zagubioną wśród dwóch niezmiernych błękitów — i rzekłbyś: istnieje po to tylko, by promienie słoneczne miały się na czem zebrać i co rozświetlać. Błyszczy też, jak bryłka jasnego złota, aż oczy mrużą się pod nadmiarem blasku.
Statek zbliża się coraz bardziej. Gwałtowny ruch śruby łagodnieje i wpływamy do portu. Dziesiątki większych i mniejszych łodzi otaczają wnet parowiec. Miasto, jak powiedziałem, nie ma żadnego charakteru, ale, spojrzawszy na te łodzie, mówi się sobie: jednakże to Wschód! Jeszcze balkony statku zamknięte i schodki nie spuszczone, a już tam na dole wre, jak w kotle. Co za gwar, wrzask i jarmark! Arabowie, Beduini, Sudańczycy, nawpół ubrani, z piersią nagą i w jaskrawych kefijach na głowach, krzycząc w niebogłosy, odpychają sobie wzajem łodzie bosakami i wiosłami. Każdy chciałby się pierwszy dostać na statek i porwać rzeczy podróżnych, którzy wysiadają w Port-Saïd. Widząc te rozpalone twarze, wytrzeszczone oczy, zęby przebłyskujące z czarnych lub sinawych warg, słuchając tych słów, wyrzucanych jakby w najwyższem uniesieniu wściekłości, sądzićby można, że za chwilę ludzie ci porwą się za gardła i poczną się rozdzierać zębami. Ale nic z tego! Robią to codzień, lub kilka razy na dzień, za każdem przybyciem statku. To tylko wschodni sposób dobijania się o zarobek. A gdy wreszcie wpadną na pomost nakształt krwiożerczych korsarzy lub złych duchów, kij flegmatycznego Anglika wnet przyprowadza ich do porządku.
Już balkon otwarty i schody opuszczają się ku wodzie. Na dole współzawodnictwo wioślarzy przybiera pozory bitwy, a wrzaski stają się jeszcze przeraźliwsze. Nie wysiadam w Port-Saïd, nie będę zmuszony bronić pakunków, więc cóż mnie to może obchodzić! Staję oparty o poręcz pokładu i patrzę. Dzioby łodzi obległy już schody, tak, że nie ma miejsca na szpilkę. Czarne ręce wyciągają się ku podróżnym. Mało kto wysiada na dobre, ale wiele osób chce zwiedzić miasto, mamy bowiem trzy godziny czasu. Pojadę i ja, ale tymczasem chcę się napatrzeć tej krętaninie, tym łodziom i tym egzotycznym postaciom, które oświeca afrykańskie słońce. Wielu Arabów, szczególniej przekupniów, dostało się już na pokład, który traci skutkiem tego swój zimny angielski charakter, a zmienia się w malowniczy bazar, na którym sprzedają maty, tkaniny wschodnie, korale, wyroby drewniane, dywaniki itp.
W jednem miejscu gromadka Anglików gapi się na arabskiego kuglarza; inni, przechyleni przez poręcz, patrzą, jak młody Beduin, nagi do pasa i ulany jakby ze spiżu, skacze na dno za pieniędzmi, które mu rzucają z pokładu. Po pięciodniowej podróży morskiej, jednostajnej i trochę nudnej, ten ruch i to gorączkowe, nieznane w Europie życie, ma swój niemały urok.
Siadam do łodzi i jedziemy do miasta. Prócz mieszkańców, nic w niem ciekawego. Ulice przecinają się pod kątem prostym, domy bez charakteru; na europejskich murach trochę wschodniego brudu — i oto wszystko. Jeno na krańcach miasta kilka domów arabskich wśród śmieci i piasku, a koło nich gromady brudnych dzieciaków i kłapouchych a bezrogich kóz. Na głównych ulicach ukrop taki sam, jaki był przy statku. Ani myśleć tam o spokojnej przechadzce lub rozmowie z towarzyszem. Dziesięciu Arabów leci za każdym Europejczykiem, wrzeszcząc po angielsku, po francusku, po włosku, lub w tej mieszanej gwarze, która na Wschodzie zwie się „lingua franca”. Jedni napraszają się za dragomanów, drudzy ciągną do sklepów, inni sami sprzedają rozmaite drobiazgi. Potrafią cię zagłuszyć, potrafią ci dokuczyć i upokorzyć się w ciągu jednej godziny. Schroniliśmy się przed ich natręctwem do jakiejś kawiarni, złożonej z dwóch sal: w jednej około tuzina Niemek, o twarzach mocno wypudrowanych, grało na waltorniach i innych dętych instrumentach, w drugiej warczała ruletka.
Ale tymczasem „Ravenna” skończyła brać węgiel, który z ogromnej krypy ładowali na nią murzyni — i trzeba było wracać. Około trzeciej ruszyliśmy dalej i minąwszy długie kamienne mole, wpłynęliśmy na kanał.
O kanale można powiedzieć, że jak każda prawdziwa wielkość, przedstawia się skromnie. Tyle się nasłuchało o doniosłości tego dzieła, że mimowoli oczekuje się czegoś nadzwyczajnego — i doznaje się zawodu. Dzieło jest wiekopomnem i o doniosłości jego możnaby tomy pisać, ale zewnetrznie przedstawia się jako wstęga wody, o brzegach, ujętych w niskie, piasczyste tamy, nie szersza nad sto metrów, na której dwa duże statki mogą się minąć z pewną trudnością. Pierwszy lepszy kanał francuski lub belgijski takie samo czyni wrażenie. Tylko, że ten odddziela dwie części świata, a jednocześnie łączy je z trzecią, bo otwiera dla Europy cały wschód Afryki i południe Azyi.
Po jednej stronie niska tama zabezpiecza kanał na długiej przestrzeni od wód jeziora Menzaleh — po drugiej widać dziką pustynię.
Widzi się ją tam po raz pierwszy po przybyciu do Afryki i na widok jej zapomina się o wszystkiem innem.
Człowiek, który ją bardzo pragnął widzieć, przedewszystkiem zadaje sobie pytanie, czy ona jest taka, jak ją sobie wyobrażał i czy mu dopisuje?
Piasek i niebo — w tych dwóch słowach mieści się pustynia, ale nie mieści się jej dusza. Trudno ją określić, tak, jak trudno w pierwszej chwili zdać sobie sprawę z własnych wrażeń; ale po niejakim czasie odczuwa się doskonale, że między piaskami i niebem jest coś trzeciego, co stanowi istotę rzeczy. Jest to niesłychana martwota, tak straszna, że o podobnej nie miało się dotąd żadnego pojęcia. Piasek, pomarszczony w taki sposób, jak marszczy się toń pod wiatrem, wygląda jakby skostniały; niebo nad nim szkli się, jak oczy umarłego człowieka, przez które nie patrzy dusza. Tu po raz pierwszy rozumie się, że pustka może być żywą lub martwą, bo naprzykład na pełnem morzu, gdy ono nic nie dostrzega, prócz wód niezmiernych, czuje się jednak ruch. Tu jest kraina zastygła. Spokój na morzu jest ukojeniem się żywiołów; spokój pustyni — odrętwiałością. Istnieje tu wszystko, co kojarzy się z pojęciem śmierci, więc i ogromna groza i ogromna cisza i melancholia i rozdzierający smutek, który leci na duszę ludzką gdzieś z głębin pustyni, ogarnia ją, uciska i napełnia niepokojem. Niepokój ów potęguje się wreszcie do tego stopnia, że człowiek poczyna się z nim zmagać i mimowoli zadaje sobie pytanie, zkąd się to bierze? Ale o odpowiedź nietrudno. W pustyni odczujesz wszystko, z czego się składa śmierć, nie odczujesz tylko miłosierdzia. W stężałych wydmach i tem stężałem niebie tkwi coś nieubłaganego. Poprostu mówiąc, ma się to niesłychanie gnębiące wrażenie, że z tego umarłego nieba nikt nie patrzy, że wśród tych płowych piasków nikt nie słyszy i że na pustyni próżnoby rozpacz wołała o ratunek. Ztąd ucisk, ztąd niepokój, ztąd strach. Gdyby pustynia przedstawiała się człowiekowi wrogą, mniej byłaby straszną, bo gdzie jest wrogi żywioł, tam możliwą jest walka, jak np. w czasie burzy na morzu — ale pustynia jest tylko bezwzględnie obojętną, a taka trupia obojętność ma w sobie coś więcej przerażającego, niż rozpętany gniew.
Nie widziałem huraganu, tratującego piaski; ale w huraganie jest przynajmniej namiętność i ruch, a zatem i życie, przez które pustynia upodabnia się do reszty świata — w ciszy zaś i milczeniu zdaje się ona należeć do jakiejś zupełnie innej planety-cmentarza, na której wszystko jest zgasłe i nieruchome. Dlatego przypuszczam, że w ciszy pustynia jest bardziej przejmuącą.
Wieczór zapadał. Słońce zanurzało się w wodach jeziora Menzaleh. Piaski po stronie arabskiej przybrały barwę różową, która zwolna przechodziła w ton liliowy, coraz delikatniejszy i bledszy. Ale te łagodne tony, które gdzieindziej napełniają słodyczą całą naturę, nie odjęły pustyni jej surowości i biblijnej powagi. Trudno wypowiedzieć, do jakiego stopnia przypomina się w tych stronach na każdym kroku Biblia. Później widziałem, koło Tel-el-Kebir, szereg wielbłądów, idących przez pustynię. Ciągną one długim sznurem, jeden za drugim, kołysząc jukami na obie strony, każdy z szyją wygiętą w hak, przed każdym człowiek w długich szatach, z białym zawojem na głowie. I tło i obraz — zupełnie karta ze Starego Testamentu. Takie to jakieś smutne, proste, takie pełne powagi i odwiecznej tradycyi, że wygląda bardziej na biblijne widzenie, niż na rzeczywistość. Człowiekowi wydaje się, że się naczytał o czasach Jakóba, a potem zasnął i śni. Istotnie, trudno uwierzyć, że się żyje w czasach dzisiejszych.
Takie obrazy stanowią urok pustyni.