Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/031

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Obchodzą się bez pilotów jakoby jedynie austryackie, kierowane przez Dalmatyńców, którym w znajomości morza Śródziemnego i biegłości żeglarskiej nie wyrównywają nawet Anglicy. Być może, że tą ich sprawnością tłómaczy się bitwa pod Lissą i zwycięstwa Tegetthofa. Ale wracając do Port-Saîd, co stanowi prawdziwy wdzięk tej miejscowości, to ogromna przestrzeń wód i nieba, w stosunku do szczupłej rozległości ziemi, na której stanęło miasto. Skutkiem tego wydaje się ono drobną świetlistą plamką, zagubioną wśród dwóch niezmiernych błękitów — i rzekłbyś: istnieje po to tylko, by promienie słoneczne miały się na czem zebrać i co rozświetlać. Błyszczy też, jak bryłka jasnego złota, aż oczy mrużą się pod nadmiarem blasku.
Statek zbliża się coraz bardziej. Gwałtowny ruch śruby łagodnieje i wpływamy do portu. Dziesiątki większych i mniejszych łodzi otaczają wnet parowiec. Miasto, jak powiedziałem, nie ma żadnego charakteru, ale, spojrzawszy na te łodzie, mówi się sobie: jednakże to Wschód! Jeszcze balkony statku zamknięte i schodki nie spuszczone, a już tam na dole wre, jak w kotle. Co za gwar, wrzask i jarmark! Arabowie, Beduini, Sudańczycy, nawpół ubrani, z piersią nagą