Listy O. Jana Beyzyma T. J./List LXIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Beyzym
Tytuł Listy O. Jana Beyzyma T. J. apostoła trędowatych na Madagaskarze
Wydawca Wydawnictwo Księży Jezuitów
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia „Przeglądu Powszechnego”
Miejsce wyd. Kraków
Źródło skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
LIST LXIX.

Fianarantsoa, 28 listopada 1911.


Czekałem na odpowiedź od Ojca, jak kania na deszcz, nie doczekawszy się, zabrałem się znowu do pisania w nadziei, że tym razem lepiej mi się powiedzie. Resztę fotografij nie posyłam Ojcu, bo jeszcze takowych nie mam; jak zwykle, od samego początku, przeszkody za przeszkodami spotykają mnie na każdym kroku we wszystkiem, tak też i co do forografji. Nic ja sobie nie robię z tych trudności, przeciwnie, dzięki Bogu, że takowych nie brak, i dziękuję za to ustawicznie Matce Najświętszej, bo to mnie upewnia, że będzie większa chwała Boża i pożytek dusz z tego szpitala, kiedy on, jak wogóle wszystkie dzieła Boże, napiętnowany krzyżykiem. Że Matka Najświętsza błogosławi swemu dziełu i opiekuje się nim, to widoczne, i mamy ustawicznie dowód tej łaskawości naszej Najświętszej Pani.
Rzeczy obecnie mają się tak: chorych bardzo maleńko, bo tylko 24, więcej narazie przyjąć nie mogę dla braku funduszu na utrzymanie. Da Bóg, że jałmużny nadejdą, wtedy i liczba chorych urośnie, i mam nadzieję, że Matka Najświętsza zapełni zupełnie cały szpital. Usposobienie taj garstki moich piskląt, za łaską Bożą takie, że nie pozostaje nic do życzenia. Nasz szpital podobniejszy jest do domu zakonnego, niż do świeckiego; separacja między mężczyznami i kobietami zachowuje się ściśle i sumiennie, a nie napozór tylko, milczenie, gdzie ma być zachowane, również ściśle się zachowuje. Krzyków, swarów, przekleństw, bójek niema wcale; zdarzy się wprawdzie od czasu do czasu, że się jeden z drugim popsztyka, ale takie wypadki są nadzwyczaj rzadkie i te gniewy są tylko chwilowe, zwykle po kilku minutach następuje zgoda. Ależ zgodzi się Ojciec z tem, że niepodobna inaczej; moi chorzy, nie ubliżając im wcale, to dzicz, a nie cywilizowani i dobrze wychowani ludzie, zatem trudno wymagać od nich więcej. Dzięki Panu Jezusowi, że tak jest, jak to Ojcu opisuję. Posłuszeństwo wzorowe w ścisłem znaczeniu tego słowa, w razie jakiego wykroczenia upomnienie wystarcza; nietylko karać, ale nawet porządnie zbuczeć dotychczas nie było potrzeba ani ogółu, ani pojedynczych. Pracują chorzy stosowanie do stanu zdrowia swego, humor u wszystkich doskonały, śpiewy i śmiechy na porządku dziennym. Wolnego czasu mają tylko tyle, ile potrzeba na wypoczynek, próżnowania niema, ale też za łaską Bożą i ciężkich grzechów niema. Modlą się gorliwie wszyscy, jak katolicy, tak i tych kilku jeszcze pogan. Odwiedzają gorliwie Najśw. Sakrament, spowiedzie bardzo częste, po największej części trzy, lub cztery razy w tygodniu. Komunikują codziennie wogóle. Słowem, że daj tylko Boże, żeby tak zawsze było, a byłby nasz szpital prawdziwą wyspą wiernej służby Bożej wśród tego morza grzechu, co świat zalewa.
Niech mnie Ojciec nie posądza o przesadę, t. j. żebym miał napisać, patrząc na wszystko przez różowe okulary, zbyt optymistycznie, bo tak wcale nie jest. Napisałem szczerą prawdę tak, jak się rzeczy maja istotnie i do tego niezbyt łagodnie sądząc o wszystkiem, ale według ścisłej sprawiedliwości. Wszędzie i we wszystkiem widać, że Najświętsza nasza Pani radzi o swojej czeladzi. Cześć Jej i dziękczynienie za to po wszystkie wieki. Niech Ojciec także nie sądzi, żeby w tem wszystkiem była moja jakakolwiek choćby najmniejsza bodaj zasługa, bo mówię Ojcu szczerze, jak na spowiedzi, że ja tu jestem najkompletniejszem zerem, nic a nic zgoła nie zrobiłem i nie robię. Wszystkiem rządzi i wszystko urządza Sama Najśw. Pani, do której zawsze i we wszystkiem, w najdrobniejszych nawet rzeczach udaję się z prośbą; zatem wszystko to jest Jej dziełem, a mojej zasługi niema tu wcale.
Napisałem nieco wyżej, że zdarza się czasem, że się dwóch o cokolwiek popsztyka, przypomniał mi się fakt, który Ojcu wyjaśni, jakie bywają powody niezgód i co to za stare dzieci te moje czarne pisklęta. Otóż tak było: starszy chorych (jest nim znany Ojcu z listu jego do Ojca Paweł Dzauna), razu pewnego porozsyłał swoich podkomendnych do różnych robót, a dwóch czy trzech przeznaczył do sadzenia fasoli. Jeden ze sadzących powiedział towarzyszowi, żeby nie wrzucał kilku ziarnek razem do jednej jamki, bo to będzie za gęsto i fasola nie uda się; ten mu odpowiedział, że przeciwnie, im gęściej, tem lepszy będzie zbiór; pierwszy znowu zaprzeczył temu, zaczęli sobie wzajemnie wykładać teorje ogrodnictwa i słowo po słowie dowodzenia stały się coraz to żywsze, aż wreszcie pierwszy pchnął kolegę tak, że się ten przewrócił. Podniósłszy się, przyszedł do mnie na skargę, powiedziałem mu, że tę sprawę załatwię. Wtem nadchodzi Paweł, poleciłem mu, żeby poszedł przekonać się, kto winien, a jeżeli zobaczy, ze obaj (nie byli to dzieci, ale już dorośli, mający po lat dwadzieścia kilka) zawinili, żeby im kazał w mojem imieniu natychmiast się pogodzić. Po chwili dowiedziałem się, że już są w zgodzie zupełnie. Zwykle po obiedzie idą wszyscy chorzy do kaplicy (nakazanem im to nie jest, robią to sami z własnej woli), gdzie modlą się i śpiewają jakie pół godziny. Gdy wyszli z kaplicy, chcąc wzmocnić tę zgodę ogrodników, powiedziałem przechodzącemu Pawłowi zupełnie serjo, jakbym był zagniewany: »Przyślij mi tu zaraz tych dwóch, co się pokłócili.« — Po chwili zjawiają się winowajcy skonfudowani, nieśmiało, nie wiedząc, co ich miało spotkać. Zapytałem ich zupełnie surowo:
— No cóż, pogodziliście się, czy nie?
— Tak — odpowiadają nieśmiało.
— Na dobre pogodziliście się, czy tylko tak dla oka, dlatego tylko, że kazałem? — zapytałem znowu.
— Pogodziliśmy się zupełnie dobrze — odrzekli.
— Kiedy tak — powiedziałem — to na lepsze ustalenie tej zgody, wypalcie razem po papierosie nim pójdziecie na robotę. — I mówiąc to, dałem każdemu papierosa.
Była to dla nich prawdziwa niespodzianka, bo prawdopodobnie spodziewali się, że oberwą co za swą ranna kłótnię — wybuchnęli głośnym śmiechem i zadowoleni z obrotu rzeczy, poszli razem palić papierosy, a potem do pracy — o niezgodzie i złym humorze już i mowy nie było.
No co, Ojcze, czyż nie są to stare dzieci?
Tyle narazie co do naszego życia.
Teraz Ojcu opowiem, co się dowiedziałem z zewnątrz, t. j. z poza naszej szpitalnej klauzury. Widoczna kara Boża spotkała tu wielu ludzi. W pewnej miejscowości, o niespełna dwu godzin drogi od Fianarantsoa, zebrał się wielu ludzi na fiandrawanana; byli tam chrześcijanie i poganie razem. To fiandrawanana jest ohydny zwyczaj u Malgaszów: jest to pogrzeb, na który zbiera się wielu ludzi; trupa nie grzebią, ale trzymają go długo pomiędzy sobą, biją woły, gotują wiele mięsa, sprowadzają wiele rumu, jedzą, upijają się, grają, tańczą, śpiewają, oddają się zupełnie najohydniejszej rozpuście i bezwstydowi, słowem takie fiandrawanana jest to szereg najobrzydliwszych orgij na cześć szatana. Rzecz jasna, ze przytem gusła i czary są tam an porządku dziennym. Walczą przeciw temu nasi Ojcowie, gdzie i jak mogą, ale niełatwo to idzie. Otóż podczas takiego fiandrawanana w miejscu wyżej wspomnianem, trzepnął piorun i na miejscu trupem położył 32 ludzi, a ranił 47. Niewiadomo jeszcze, czy ci ranni zostaną przy życiu. Niedaleko od tego miejsca, w podobnej okoliczności piorun zabił 18 osób. Czy ta nauczka poskutkuje, czy nie, Pan Bóg raczy wiedzieć; jeżeli się co o tem dowiem, to Ojcu doniosę.
Kończąc, bardzo a bardzo proszę o wstawiennictwo do Pana Jezusa, żeby raczył błogosławić rozwojowi z tylu trudnościami rozpoczętego dzieła ku większej Jego chwale i zbawieniu dusz.

Fianarantsoa, 17 marca 1912.

List Ojca z 3/I 1912 odebrałem 10/II 1912; stokrotnie zań Ojcu Bóg zapłać! O liście do Misyj nie zapominam, na przyszłą pocztę, jak Bóg pozwoli, napiszę, bo na dziś nie zdążyłem. Okropnie brak mi czasu, bo muszę sam pozłocić tabernaculum i ołtarz, bo inaczej nie będę tego miał. Żmudna to robota, a dla mnie tem trudniejsza, że nigdy nie widziałem nawet, jak się to robi, że zaś innych zajęć i kłopotów, dzięki Bogu, mi nie brak, dlatego narazie zbankrutowałem z czasem. Dzięki Bogu, że jałmużny przybywają; modlimy się za naszych dobroczyńców, jak możemy i umiemy. Dla zakonnic co tydzień miewam katechizm tak samo, jak w naszej prowincji Bracia mają, czy się to praktykuje we francuskich prowincjach, nie wiem. Z pomiędzy mojej komendy wybrałem trzech zdolniejszych i mam dla nich osobno katechizm co tydzień, prócz tego, co dla wszystkich razem, chce z nich wybić katechistów, żeby łatwiej szła robota, kiedy Bóg da, że chorych będzie więcej. O naszych służących nietrędowatych, t. j. bramnik, mój kuchmistrz, służąca zakonnic i jeszcze kilku, też nie zapominam, dla nich też miewam katechizm co tydzień. We Wielkim Tygodniu moi chorzy będą odprawić »trzydniówkę«, jak zwykle co roku — słowem, że za łaską Bożą robię, co i jak mogę, żeby na niebo zasłużyć dla siebie, a innych ratować według możności. Nie napisałem tego Ojcu, żeby się pochwalić, ale w nadziei, że coś zyskam, t. j. że drogi Ojciec, znając moją niedołężność i niezdarność, dopomoże mi w tem wszystkiem swojemi modlitwami. Tyle narazie, mój Ojcze, bo muszę koniecznie podnocować. Zdrów jestem, dzięki Bogu, ale niedawno przebyłem febrę, więc stare kościska nagwałt domagają się wypoczynku. Wszystkim Wam razem i każdemu zosobna życzę Wesołego Alleluja, wszystkich polecam opiece Matki Najśw. i o modlitwy bardzo a bardzo proszę.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Beyzym.