Przejdź do zawartości

Listy (Kraszewski, Świt)/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Listy
Pochodzenie Świt. Pismo tygodniowe illustrowane dla kobiet wraz z dodatkiem wzorów robót i ubrań kobiecych
rok 1, t. 1, nr 34, str. 545-546
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 18 listopada 1884
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

VII.
Magdeburg — Październik.

Spojrzałem przypadkiem na kalendarz, jak Memento mori wznoszący się przede mną ze swemi wielkiemi, czarnemi liczbami, które jutro znikną w głębi kosza; patrzę na kartkę, która się jeszcze nazywa dzisiaj... i dreszcz przebiega mi po ciele... Koniec miesiąca się zbliża, a w piérwszych dniach przyszłego trzeba się znowu zabrać do téj pańszczyzny, którą odrabiam już przeszło od pół wieku, a która się zowie — korespondencyą miesięczną.
Mili czytelnicy obu płci, wy, co zgryziecie ten produkt, zły jest czy dobry, wy, którzy możecie nie zasmakować w nim, jeśli was serce ku temu nie skłoni, — mili czytelnicy, pomyśleliście téż kiedy, ile czasem kosztują te lekkie słowa, które napozór tak łatwo jest rzucać na papier? Z pewnością nie. Tak samo, jak nie myśleliście i nie badali sposobów, jakiemi zgotowaną jest mała, świeża bułeczka, którą przy śniadaniu pożywacie, ile pracy ludzkiéj wyobraża ten jeden pożywny kąsek.
Nie pochlebiam sobie, abym się mógł porównać z bułeczką — zbyt wiele czyniłoby mi to zaszczytu. Nie zaprzeczycie wszakże, że zachodzi tu pewna analogia. A skoro tak, to, mili czytelnicy, czy macie wyobrażenie, ile kosztuje korespondencya, naturalnie, nie na monetę brzęczącą, lecz ile kosztuje pracy i udręczeń?... Ostatnie to słowo wyda się wam może przesadném, ale niém wcale nie jest. Drogi przyjacielu, lub nieprzyjacielu, powinieneś uwzględnić, że mam już we wspomnieniach moich coś tak jakby sześćdziesiąt trzy... zimy, z których niejedna mogłaby się podwójnie liczyć. A to czyni człowieka ociężałym! Od pięćdziesięciu przeszło lat koresponduję bez wytchnienia; proszę pomyśléć, ile przedmiotów, idei, wydarzeń musiałem już poruszyć, roztrząsnąć i zdać wam z nich sprawę! Możnaby się zmęczyć czémś mniejszém...
Czy myślicie, że po tém wszystkiém mam swobodę mówienia o czém chcę i jak chcę? Miły czytelniku, odpowiem ci na to, że istnieje redakcya, redaktor, wypadki nieprzewidziane, zwyczaje przyjęte, uza (jak mówią na giełdzie) i cała nieskończoność warunków, uprawniających zwrot nabytego przedmiotu.
Ale — piérwszy dzień miesiąca zbliża się. Kalendarz sterczy przed oczyma, wołając: korespondencya, albo życie! Już kładąc się do łóżka, w głowę zachodzę, o czém tu pisać? O czém bo tu pisać?...
Raz rozmawiałem w przedmiocie tym z jednym feljetonistą francuzkim, doskonałym chłopcem, ale — lekkomyślnym, jak wszyscy feljetoniści. Skarżyłem się, jak zwykle.
— Co znowu — rzekł mi. Używaj pan mojéj metody. Najprzód nie śpiesz się i pisz dopiéro w ostatniéj chwili, kiedy masz nóż na gardle; probatum est, to dodaje werwy. Powtóre, nie trudź się pan zbytecznie szukaniem myśli. Myśl sama powinna cię wyszukać; jest to jéj obowiązkiem, bo — leży to w jéj interesie... Odważnie siadaj przed ćwiartką papieru z piórem w ręku. Tu mały nawias, lecz bardzo ważny, choć nie wygląda na to. Każdy pisarz ma swoje ulubione pióro, papier, atrament, stolik. Bez nich, nie przychodzi mu natchnienie; a choćby nawet przyszło, gdy mu nowe warunki nie odpowiedzą, pierzcha. Niepodobna pisać piérwszém lepszém piórem. Pani Sand nie mogła się obyć bez swego niebieskiego ołówka i pisała nim nawet listy (mam z nich jeden), a Wiktor Hugo oddawna pisze na wspaniałym welinie, który mu przygotowują codziennie do pracy.
Tu feljetonista zatrzymał się...
— No więc — rzekłem — gdy wszystko gotowe?...
— Gdy wszystko gotowe — odpowiada — zaczyna się od piérwszégo frazesu, jaki przyszedł do głowy i — i koniec!
— Jakto koniec? Ależ to zaledwie początek.
— Powiadam, że koniec! Bo te kilka słów pociągną za sobą cały szereg myśli, obrazów, zdań, które trzeba tylko trochę uporządkować, aby przyrządzić potrawę. Naturalnie, dodaje się trochę zapału, trochę serca, wyobraźni, oryginalności, wdzięku i — można podawać. W setkach feljetonów Juliusza Janin’a dziesiątki przynajmniéj są takich, w których napróżno szukalibyśmy jakiéjś zasadniczéj idei, celu, poważnego sensu; ale tak to zręcznie sklejone, że próżnia nie daje się uczuć. Połyka człowiek lichotę i mówi w głębi duszy: ależ sprytny poczciwiec, ależ sprytny!...
— Drogi przyjacielu — odezwałem się do feljetonisty (nie chcąc go nazywać „drogi mistrzu”, jak to jest dzisiaj w modzie) — drogi przyjacielu, ja się biorę do rzeczy nieco poważniéj; chciałbym, żeby, jak w placku królewskim, w każdym artykule był chociaż — migdał.
Zaczął się śmiać.
— Migdały zdrożałyby — odrzekł.
Niemcy w obecnéj chwili mają jednego tylko feljetonistę, zasługującego na tę nazwę; imię jego: Paweł Lindau, i wydaje się on tak, jakby tłómaczył na niemiecki idee francuzkie.
U nas... ale milczmy: entre loups il ne faut pas se manger.
Suszę sobie tedy głowę. Jutro trzeba zacząć, inaczéj będzie za późno. Przerzucam Świt, ponieważ list dla niego jest przeznaczony. Zabrano mi wszystkie temata i nie zostało mi nic — chyba, żebym chciał polemizować z kolegami, którzy, oczywiście, zwyciężyliby, bo są młodsi, bo uderzają mocniéj, podczas gdy ja, nawet gdy się gniewam, staram się być grzecznym i zachowywać względy dla osób. A potém, polemika chwilowo nie byłaby strawną dla mnie. Co robić? Jak kółko moich przechadzek (przerwanych niepogodą), kółko moich myśli jest ograniczone. Przerzucam nowe książki, lecz zdaje mi się, że nie mam prawa o nich pisać; spoglądam w okno, deszcz pada; po nad murami wznoszą się wieżyce starych swiątyń, które pamiętają Ottonów. Gdy godzina uderzy, odzywa się bęben; niebo jest pokryte szaremi chmurami, pięknemi na akwarelli, ale obrzydliwemi, kiedy przynoszą zimno, deszcz lub śnieg...
Na moim stole... cztery tomy ślicznych nowelek sympatycznego Bałuckiego, którego teatr chce przywłaszczyć sobie, a którego ja reklamuję, jako kolegę powieściopisarza... Niemiecka nowelka mego przyjaciela, wykwintnego poety i opowiadacza, Konrada Ferdynanda Meyera (Szwajcara)... Nadesłał mi on ją świeżo, dowodząc tém odwagi, na którą tylko Szwajcar może sobie pozwolić... Potém mam dalszy ciąg pracy feldmarszałka Moltkego o Polsce; jakąś francuzką powieść, któréj jeszczem nie zdążył przełknąć, oraz tłómaczenie głośnego rosyjskiego romansu: „Wojna i pokój”, który wyszedł świeżo w francuzkim przekładzie. Czytam go właśnie... Cóż jeszcze więcéj? Dwie broszury o... Słowianach... z chwili, w któréj Słowianie ci nie zdają się płonąć zbytnią ku sobie miłością... Potém jeszcze broszura o wegeteryanizmie, mała książeczka o sztuce, poezye Szymanowskiego w pięciu tomach, które musiałem pożyczyć sobie, aby się z niemi zapoznać; dwa tomy konferencyi arcybiskupa Felińskiego, trzy tomy o Kochanowskim, Szkice historyczne w liczbie...
Do licha! A gdybym téż tak poszukał sobie przedmiotu w jednéj z tych publikacyi? Wszakże już wykazaniem samych zalet wykwintnéj formy wiersza p. Wacława mógłbym zapełnić cały feljeton.
Bah! Ależ zdaje mi się, że gawędząc tak z wami bez planu, zapełniłem żądaną liczbę kartek... Bogu dzięki! Francuzki feljetonista miał racyę, daję słowo!!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.