Lisowczycy/Rozdział XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Lisowczycy
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział XIV.
KRZYWDA.

Pan Karol Lis, aczkolwiek jechał szybko, nietylko nie dogonił syna, lecz nawet nigdzie śladów jego postojów nie znalazł.
Zagończyk, który potrafił drogę znaleźć od Witebska do ujścia straszliwej Obi, w rodzinnym kraju gnał na przełaj, szlakami nieuczęszczanemu, lecz krótszemi.
To też o dwa dni przed rodzicem przybył do Rawy, w zajeździe stanął, przyodział się i do domu starosty pana Andrzeja Czaplińskiego podążył.
Starosta, pan tuszy okazałej i pychy nadmiernej, przyjął go oschle i bez ceregieli spytał, poco do Rawy i domu jego zawitał.
Spochmurniał junak i głosem jak najpokorniejszym, chociaż krew się w nim burzyła, odpowiedział:
— Wielmożnemu panu, suponuję, córka jego, panna Krystyna, doniosła, iżem ją podwakroć z niewoli moskiewskiej skutecznie salwował i szczęśliwie, chwalić Najwyższego, do rodzicielskiego gniazda odesłał?
— Coś wspominała o tem Krzysia... — mruknął starosta, wydymając wargi i pusząc się, niczem cietrzew na tokowisku.
— Wspominała? — powtórzył Marcin Lis. — Tylko-li tyle wspominała o mnie panna starościanka?
— Ha, a cóżbyś chciał, waść, jeszcze? — zaśmiał się, bezczelnie patrząc na rycerza, pan Czapliński. — Każdy kawaler, spero, tak samoby postąpił i nigdy inaczej! Junak zrozumiał, że starosta klimkiem rzuca i drwi sobie z niego, więc zęby ścisnął i rzekł, wymawiając słowo po słowie bardzo dobitnie:
— Czy panna Krystyna nie wyznała waszmość panu, że przysięgliśmy sobie wierność dozgonną i ślubami małżeńskiemi połączenie?
Czapliński oczy przymrużył i wypalił stentorowym głosem:
— Nie!
— Za pozwoleniem, panie starosto, czy to szczera prawda, jakiej po tak wysokiej personie, szlachcicu i rycerzu spodziewać się mogę? — zadał nowe pytanie rycerz.
— A cóż to, mopanku, za indagacja, jakbyś scrutinium[1] sądowe przeprowadzał? Waż do kogo mówisz! Nie zwykł jam na takie questiones nieużyte lada szlachetce odpowiadać!
Cała cierpliwość junaka wywietrzała w mig. Podniósł się i rarogiem zajrzał w oczy panu staroście rawskiemu.
Waż i waść też, do kogo mówisz! — szepnął groźne. — Nie zwykł i jam, aby mnie szlachetkę nazywano! Ród mój wtedy, gdy twój jeszcze świnie lub gęsi na zadach rycerskich dworów pasał, wśród najpierwszych a i teraz oto, po wojnie mógłbym ja ciebie, panie starosto, z domem twoim, włością i flakami kupić, więc miarkuj się, powiadam, ze słowami! Mówię do ciebie poprostu, po żołniersku, nie margam łaciną, jak ty, by martwe cielę ogonem, pomny, że bywa tak, że po łacinie mądry, a po polsku — głupi. Więc pytam jeszcze raz, waszmość pana, po dobremu i bardzo pokornie, czy starościanka wspominała o naszych zaręczynach przed obliczem Boga, który widzi i rozsądzi ową sprawę?
Pan starosta, ujrzawszy przybladłe, groźne oblicze młodego rycerza, a o znakomitości rodu i zamożności gościa posłyszawszy, zmiękł nieco i odparł krótko:
— No, tak... mówiła... Aleś przepadł waćpan bez wieści... Dziewka, sam wiesz, kruchsza od szkła weneckiego materja — innego sobie oblubieńca upatrzyła... voluntas Dei,[2] przeciw której bezsilny jest człek! Pociesz się więc i w inną stronę oczy swoje i afekty zwróć, kawalerze!
Wił się junak, jak na torturach, bo każde słowo starosty było niby żelazo rozpalone, niby ostry grot, piołun i żółć.
— Czy panna Krystyna po własnej woli męża sobie obrała? — spytał znowu rycerz, a gdy pan Czapliński pokraśniał ze złości i ostre chciał wyrzec słowo, tak przenikliwie spojrzał na szlachcica, że ten spokorniał nagle i odpowiedział niepewnym głosem:
— Któżby tam zniewalał dziewczynę!... Sama... zgodę dała...
Marcin Lis odrazu się uspokoił, nawet uśmiechnął.
— No, to i ja o rękę panny starościanki pokornie waszmość pana proszę i przysięgam dobrym dlań synem być! — rzekł.
Powstał i nisko do kolan starosty się schylił.
Wybuchnął głośnym śmiechem, pan Czapliński i odparł:
— Nie dla psa kiełbasa, mopanku! Bywalec widzę z ciebie, co dwa razy był na wiatraku, a raz w kościele! Ostro sobie poczynasz i audaciter![3] Toś od swoich hultajów lisowczyków takowe mores[4] przejął? Dobre one na Rusi, w obozie samozwańców, nie w Rzeczypospolitej, waść!
— Panie starosto, hej, panie starosto! Nie drażnij mnie; bo... — zaczął rycerz, coraz wyżej podnosząc głowę, lecznie skończył, bo wszedł marszałek i oznajmił:
— Graf Bethlen przybył do jaśnie wielmożnego starosty!
— Proś! Proś! — ekscytował się szlachcic. — Otóż graf będzie rad znajomości z waścią; cha! cha!
Drzwi szeroko się rozwarły i do komnaty wszedł graf Bethlen.
— Bocian, albo żóraw?... — pomyślał Marcin Lis, Patrząc na gościa.
Istotnie był podobny i do bociana i do żórawia razem.
Mocno czerwony nos zwisający, cienkie długie nogi i chód przysiadający i podskakujący — w sam raz bocian i żóraw w jednej osobie.
— Witam, dostojny grafie, z serca witam! — zawołał, biegnąc na spotkanie gościa, pan starosta rawski.
— Witam i ja dostojnego pana, dobrodzieja mego! — odpowiedział po polsku, lecz z cudzoziemska graf i pytająco spojrzał na barczystego junaka.
— Pozwoli pan, że przedstawię mu imć pana Marcina Lisa, który to w wojsku pułkownika Aleksandra Lisowskiego służył... — powiedział starosta.
— Lisowskiego?... — przeciągnął graf i wzdrygnął cały. — Okropne, co o tych Kozakach opowiadano na dworze Jego Królewskiej Mości.
Junak zagryzł wargi i odrzekł spokojnie:
Pewno mówiono tam, że krwią swoją Lisowski i jego wojsko, nie kozacy, waść, nie Kozacy (zakonotuj to sobie dobrze!), do Rzeczypospolitej ziemie Smoleńską Czernihowską, Siewierską przyłączyli.
Ze zdziwieniem spojrzał na młodziana „bocian” a rycerz mówił dalej:
— Waszmość panu, panie starosto, nie uchodzi z pogardą o lisowczykach głos zabierać, boć to świętej pamięci pierwszy po hetmanie wódz — pan Stanisław Czapliński — wielki był wojownik, sławny, jak mało kto poza panami hetmanami koronnym i litewskim.
— Ten Czapliński innym klejnotem się pieczętował! Nie znałem go — bronił się szlachcic.
— Szkoda! — zawołał Lis. — Wielki splendor na ród waszmość pana spadłby od takiej paranteli. Wielka szkoda, nieodżałowana!
— Nie troszcz się o to, mopanku, mam ja własne splendory i cudzych nie potrzebuję! Ale, ale, dostojny grafie! Ten szlachcic młody przyszedł w sprawie śmiechu godnej! Chce ci odebrać narzeczoną, bo o jej rękę usilnie mnie prosił. Cha! cha! cha!
— Bocian w miłosnych zalotach — mignęła Lisowi myśl figlarna.
Bethlen podniósł z dumą długi nos czerwony i wycedził przez zęby:
— Wolne żarty, panie starosto, dobrodzieju! Już miłościwy pan, nasz król raczył przyobiecać na ślubie naszym być i personą swoją uświetnić ten dzień szczęśliwy...
Do „bociana” podszedł młody rycerz i grzecznie doń przemówił:
— To nie żarty, grafie! Panna Krystyna jest moją narzeczoną od kilku lat i czekała na mnie... Zaniechaj zamiaru, dostojny panie, a my ci do śmierci wdzięczni będziemy — i ja, i panna starościanka!
— Jak śmiesz tak mówić do mnie, dworzanina miłościwego króla pana, grafa rzymskiego imperjum narodu niemieckiego? Czyś oszalał? Czy o dwuch głowach jesteś? — piszczał rozwścieczony Bethlen.
Ale i junak miał już dość. Zrozumiał, kogo ma przed sobą, więc niedługo myśląc, za połę aksamitnego kabatu ucapił, lekko wstrząsnął, aż cienkie nogi się ugięły, i syknął:
— Jak nie odstąpisz, chociażby ciebie sto królów broniło i całe imperjum twoje rzymskie, usiekę, jak mi Bóg miły, usiekę! Prędzej mi na dłoni szczecina świńska wyrośnie, niż ty, pludro jeden, Krzysię ujrzysz obok siebie na kobiercu ślubnym! Jeśli ci życie miłe — zwieraj, zwiewaj, grafie kraśnonosy! Hej! do złości mnie doprowadziliście! Hej, baczcie, abym we wściekłość nie wpadł, wtedy, bowiem, gorze wam!
— Mityguj się, waść! — zawołał zmieszany i wylękły starosta. — Obrażasz dworzanina królewskiego! Odpowiesz za to i na mnie gniew najjaśniejszego pana sprowadzisz! Grafie! Drogi grafie! Nie bierz tego do serca! Rozpacz i miłość bez odezwu mówi ustami tego młodziana...
— Proszę pana starosty o widzenie się z panną Krystyną! — rzekł ponuro, lecz spokojnie rycerz. — Jeśli ona potwierdzi to, coś mówił mi tu w tej komnacie, przeproszę grafa i odejdę bez słowa...
— Ujrzysz ją, ino nie dziś, bo słowem szlacheckiem stwierdzam, że wyjechała. Niebawem wróci! — rzekł zaniepokojony, zmieszany pan Czapliński i to głaskał rycerza po ramieniu, to potrząsał rękę chudego grafa.
Aż się spocił straszliwie i zasapał krewki pan starosta rawski, bo wspaniałej tuszy był to mąż.
— Niech i tak będzie! — zgodził się Marcin. — Zaczekam... A z tobą, grafie, postanowimy po kawalersku. Jeśli panna wolę będzie miała za tobą pójść — odjadę, sczeznę z oczu; jeżeli za mną, ty odjedziesz bez słowa!
— Nie! — wyrwało się Bethlenowi. — Nigdy!
— No, to i tak zgoda! — uśmiechnął się rycerz. — Tedy nie odkładajmy na później tego, co dziś zrobić można! Spotkamy się za miastem z szablami w garści. Niech Bóg rozsądzi nasz spór...
— Gut! — rzekł Bethlen po namyśle. — Ino nie dziś, a jutro, o świcie... Poślę do ciebie zaufanego dworzanina. On ci powie, gdzie spotkać się mamy.
— Dobra! — kiwnął głową junak. — Do jutra przeto!
Skłonił się przed panami i wyszedł. Radowało się teraz rycerskie serce, bo czuło, że ta, dla której biło ono tak potężnie, zdobyta zostanie.
Graf Bethlen po wyjściu rycerza długo milczał i coś kombinował.
Nareszcie podniósł długi nos i spytał:
— Słyszałem ja, dostojny panie, że gdy owi lisowczycy po powrocie z wojny moskiewskiej tak zaciężyli na dobrach królewskich i duchownych, to tu i ówdzie infamję na nich rzucono?
— Tak było z lisowczykami i swawolnemi kupami wojskowemi, — potwierdził starosta.
— Tedy takiego infamisa, poza prawem pozostawionego, można ubić bezkarnie, bo to, proszę, obawiam się, że miłościwy pan będzie krzyw na mnie, gdy usiekę tego szlachetkę... — mówił graf Bethlen. — Może sąd wypadnie, gwałt, krzyki?
— Gdzietam! — zawołał pan Czapliński. — Prawo, stosowane do swawolnych wojsk, mówi wyraźnie „Fur, latro, incendiarius, viarum depopulator et praedo ubique capiatur et deteneatur”. Gdyby takiego inny infamis zabił łacnoby do rekuperowania swojej czci doszedł. Czyżbyś, grafie nie słyszał, że sejmiki, a nawet sejm miały uchwalić taką resolutionem: Bannitą ktoby był, a lisowczyka by zabił, eo ipso od banicji miał być wolny, salva parti satisfactione. Nie doszło do tego, tylko przez wstawiennictwo hetmana Żółkiewskiego! Jakie tam sądy i krzyki! Szach, mach i — koniec! Tyle tego...
Wypiwszy z gospodarzem miodu, odszedł majestatyczny graf, tak bardzo do bociana podobny z postawy i ciała ułożenia, lecz nie z poczciwości.
Po powrocie do gospody, Bethlen przywołał zaufanego sługę i szepnął do niego:
— Dukatów pięć odliczę tobie, Hansie, jeżeli przed wieczorem przywiedziesz do mnie jakiego „infamisa“.
Gut! — odpowiedział sługa i, chciwie łypiąc okiem ku grafskiej kalecie, wyszedł.
Powrócił niebawem, i, pochylając się ku panu swemu, szeptać począł:
— Pobiegłem ja do żyda-szynkarza i popytałem go o „infamisa“. Wywijał się, wymawiał, ale gdym mu jęknął talarem naszym, obiecał znaleźć. Przywiedzie go po zmroku, bo kryje się ten infamis przed ceklarzami i wrogami swoimi, co na życie jego dybią.
— Zadowolony z ciebie jestem, Hansie mój wierny — radośnie zakrzyknął graf, a „sługa wierny” oczu od kiesy pańskiej oderwać nie mógł.
Wieczorem przybiegł szynkarz i został wprowadzony do grafa.
— Jest tu jeden infamis... kryje się przed ludźmi... Ja go mogę przyprowadzić... Tanio, za darmo przygładzić... jeden czerwony złoty... Tylko jeden!... Biednemu żydkowi na dzieci... na żonę chorą!... Na świętą Torę! To zupełnie za darmo!...
— Zgoda! — przerwał skargi szynkarza Bethlen. — Idź i prowadź! Abgemacht!
Żyd, kłaniając się, wybiegł z domu.
Po chwili wszedł wysoki, mroczny człowiek o wylękłych, biegających oczach.
— Nie bój się! — rzekł graf. — Jak się nazywasz
— Jakób Rysiński — szepnął infamis.
— Wiesz-li o tem, że za zgładzenie infamisa inny infamis-morderca do czci i klejnotu powróconym zostaje? — zapytał Bethlen.
— Nic nie wiem o tem, — wyszeptał.
— Zapłacę ci pięćdziesiąt dukatów, dam przedni pistolet, a ty dziś jeszcze ustrzelisz infamisa! — szepnął graf.
Długo wahał się Rysiński, drżał i bladł, lecz wkońcu wyjąkał:
— Zgadzam się, ino później wielmożny pan ukryje mnie?
— Ukryję tam, gdzie nikt ciebie nie znajdzie — uspokoił go Bethlen.
Długo naradzali się, później opatrywali pistolety, nabijali je i znowu szeptali, pochyleni do siebie.
Przed północą dopiero opuścił izbę grafa austrjackiego infamis — morderca najemny.
Stanął na progu i jeszcze raz zapytał:
— Marcin Lis, setnik wojska lisowskiego, infamis za swawolną konduitę w dobrach królewskich i kościelnych. Fur, latro incendiarius... deteneatur...
Graf skinął głową i szepnął:
— Idź! Idź!
Podczas, gdy nasłany przez grafa morderca podchodził do zajazdu, gdzie stał Marcin Lis ze Starościakiem, rycerz mówił do Mazura:
— Ma tu do mnie przybyć sługa od pewnego człeka z którym będę się rąbał o świcie. Wprowadzisz go do mnie.
— Wedle rozkazu! — obojętnym głosem odrzekł wachmistrz.
Uśmiechnął się rycerz i spytał:
— A cóż to asan ani pary z gęby nie wypuści i nie zapyta, z kim się będę bił, jak się ów mąż nazywa?
— Bo ja już sam wiem, że się nazywa — nieboszczyk — odparł z obojętnością Starościak.
Oboje się zaśmiali.
Pewien był swego komendanta Mazur bitny i nawet wąsów nie nasrożył.
Do izby zapukano. Przez drzwi wetknął głowę pachołek stajenny.
— Panie wachmistrzu — rzekł do Starościaka i ręką nań kiwnął.
— Koń wam jeden z uwięzi się urwał i po rynku haruje!
— A psia jego mać! To, pewnikiem, karek białonogi! — zamruczał Mazur. — Straszliwie zapędliwy ogierek!
Wybiegli z pachołkiem, usługającym przy stajni zajazdu, i jęli łapać ogiera. Prowadząc go, Starościak nagle podniósł głowę i jął nadsłuchiwać. Wyraźnie doszedł go odgłos strzału. Pojedyńczy... głuchy... Niezgodnie padł w jednym z domów pobliskich.
Ktoś z mieszkańców niebacznie wypalił! — pomyślał Starościak i nagłe spostrzegł rosłego człowieka, Szybko wybiegającego z sieni zajazdu.
Różne myśli zakotłowały się w głowie lisowczyka.
— Hm! — mruknął do siebie. — Poczekaj, pogadam z tobą... tak, dla ciekawości...
Oddał konia pacholikowi, a sam przebiegł drogę uchodzącemu człowiekowi i stanął przed nim.
— Zdaje się, że skądsić się znamy? — spytał.
Ciemno było, lecz żbicze oczy wachmistrza dojrzały głownię pistoletu, zatkniętego za pasem, a nozdrza złapały zapach prochowego dymu.
Nic nie mówiąc, Starościak schwycił nieznajomego za gardło, zdusił, przerzucił sobie przez ramię i wbiegł do izby komendanta.
Setnik leżał na ziemi, rozłożywszy ręce.
Mazur cisnął jeńca do kąta i pochylił się nad leżącym bez ruchu junakiem. Na piersi, tuż pod sercem widniała dziura w skórzanej kurcie i krew sączyła się powoli, zbierając się na deskach podłogi w małą, czarną kałużę.
Starościak wbiegł do izby gospodarza zajazdu i krzyknął:
— Cyrulika, co żywo, bo łeb utnę!
Powrócił i stał, trąc czoło. Wreszcie, widocznie, coś obmyślił, bo związał jeńca, usta mu zakneblował i wepchnął pod tapczan.
Dopiero o świcie cyrulik ocucił nieprzytomnego rycerza.
— Księdza... — wyszeptał ranny.
— Księdza w mig! — powtórzył Mazur pacholikowi — A żywo, bo łeb utnę!
Długo spowiadał się rycerz, a później prosił kapłana o coś bardzo gorąco. Ksiądz zapisał starannie słowa Marcina i rzekł, odchodząc:
— Spełnię, synu, o coś prosił... Znam starościankę... a do twego rodzica pachołka pchnę zaraz...
Rycerz znowu stracił przytomność. Później przyszła gorączka. Chory miotał się, krzyczał, chciał zrywać opatrunki, przez cyrulika nałożone. Borykał się z nim, układał i uspakajał wierny Mazur, któremu łzy ciurkiem z surowych oczu leciały.
Śmierć walczyła z życiem. Dusza nie chciała opuszczać potężnego ciała, które było, jak dąb młody, rozłożysty, korzeniami mocno w ziemię ojczystą wrosły.
Na trzeci dzień przed zajazd rawski z turkotem kół i trzaskaniem z bata zajechała kolasa pana Karola Lisa.
Popłakał się rodzic nad dogorywającym, jak się zdawało, synem, lecz po rozum do głowy sięgnął szybko, zdołał kilku cyrulików naraz i leczyć kazał, trzos mocno wypchany pokazawszy eskulapom, a jednocześnie pięścią przeogromną w ich stronę pogroziwszy.
Kopnęli się więc do zabiegów i rannego ani na krok nie odstępowali, zioła warząc, driakwie wszelkie i smarunki przyrządzając.
Pan Karol tymczasem wysłuchał relacji Starościaka i kazał z pod tapczana jeńca związanego, półuduszonego, a z głodu i strachu omdlałego, wyciągnąć, ocucić i przed sobą stawić.
Jak rozmawiał z nim pan Karol — niewiadomo. Mówiono później, że słyszano krzyki i huk, niby ktoś młotem w próżną beczkę walił, ale to nic pewnego.
Jednak, gdy jeńca znowu związano i w gębę czop z łachmanów wbito, aby nie krzyczał, pan Karol przyodział się, raz jeszcze pięścią pogroził cyrulikom i wyszedł na miasto, do domu pana starosty rawskiego kroki kierując.
Bawił pan Lis u starosty niedługo, lecz gdy wychodził z pałacu, sam pan Czapliński na ulicę go odprowadził i mówił głośno, że aż hajducy słyszeli:
— Ależ to psubrat, proszę waszmości! Tak mnie wypytywał o processus[5] zgładzenia infamisa, a mnie do głowy nic złego przyjść nie mogło! Boć to graf i dworzanin królewski! A to gracz, a to scelus![6]
— Pan starosta dobrodziej, mosterdzieju, ino łaskaw będzie recte judicare de causa[7] i w tajności sprawę ową trzymać. Nie uchodzi bowiem tak znacznej personie, cui patria fiduciam habet,[8] nietylko z owym łotraszkiem w konfidencji żyć, lecz córkę swoją in matrimonium collocare.[9] Stąd na sejmiku, ba, na sejmie nawet, wielki rumor, miłościwcze mój, mosterdzieju, powstać może!
Silentium profundissimum[10] zachowam, ino owego najmity — zbója szukać nie ustanę! — rzekł przyciszonym głosem starosta, wylękły i skonfundowany.
— A szukaj, szukaj, to ci się chwali, waszmość panie starosto Czapliński, mosterdzieju! — zawołał pan Karol, kołpaka niedbale uchylił, strzepnął palcami i poszedł, kijem postukując i utykając, bo mu na wojnie gdańskiej kula pod kolanem ugrzęzła.
Nagle zawrócił się i do starosty, na ganku stojącego? podszedł.
Pokraśniał pan Karol i W oczach gniewne ognie miał.
— Pomnij, mości starosto, co rzekę! — szepnął groźnie. — Nie wiem ja, co mój syn obmyśli na cię, gdy go Bóg przy żywocie zachowa, ino, ja ci powiem, że, gdy on mi zamrze, nie masz miejsca w Rzeczypospolitej naszej, gdzieby cię ręka Lisów nie dosięgła... Mosterdzieju!
Strzepnął palcami znowu, splunął i pokulał szybko ku zajazdowi.





  1. Śledztwo.
  2. Wola Boża.
  3. Śmiało.
  4. Obyczaje.
  5. Proces.
  6. Zbrodniarz.
  7. Być taktownym w sprawie.
  8. Do której ojczyzna ma zaufanie.
  9. Wydać zamąż.
  10. Najgłębsze milczenie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.