Lekarz obłąkanych/Tom III/XXVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Lekarz obłąkanych
Wydawca Wydawnictwo „Gazety Polskiej”
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Médecin des folles
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XXVII.

Wściekłość Fabrycjusza była tak wielką, że aż piana ukazała się na ustach.
— Kłamstwo! — zawołał — kłamstwo!...
— Niech pani dobrze uważa, a osądzi pani zaraz, po czyjej stronie kłamstwo, a po czyjej prawda. Ten człowiek niejedną popełnił już zbrodnię... Że mu się nie udało z panią Delariviére, to wcale nie jego wina, ma on od dawna już ręce dobrze we krwi zbroczone...
— Oszczerstwo! kłamstwo — warknął Fabrycjusz.
Milcz!... — krzyknął Klaudjusz — milcz, albo ci gębę zaknebluję!... Tak jest, szubieniczniku, to nie pierwsza twoja: zbrodnia! Pchnąłeś za siebie na śmierć niewinnego. Patrzałeś obojętnie, jak zamiast twojej spadła z gilotyny jego głowa! Ja, mój panie, znam wszystkie twoje czyny, znam je dokładnie.
Po chwili przestanku, Klaudjusz zaczął dalej:
— Wszak pani, panno Baltus szuka prawdziwego mordercy swego brata!
— Tak, tak! — wykrzyknęła Paula.
— A więc, przypatrz się pani temu człowiekowi, spojrzyj mu pani w oczy... tym prawdziwym i jedynym mordercą... to on!... Czy i teraz prosić pani będzie o jego ułaskawienie?
Panna Baltus wyprostowała się przerażona, blada i nieprzytomna prawie.
— On jest mordercą mojego brata! — szeptała, wyciągając do Fabrycjusza drżące konwulsyjnie ręce. — On! on?...
— Potwarz... — odezwał się nędznik głosem zdławionym, kłamstwo niedorzeczne !... Protestuję przeciwko temu!...
— Protestuj, ile ci się podoba łotrze! — ryknął Klaudjusz. — To tyle warte, cobyś śpiewał... Ja mam dowody...
— Jakie? zapytał żywo Grzegorz. — Mów prędko przyjacielu...
Marynarz sięgnął do obszernej kieszeni surduta. Wyciągnął zeń różne przedmioty i rozłożył je na stoliku obok siebie.
— Jakie? — powtórzył. — A najprzód ten kawałek papieru, zaadresowany do pana Fabrycjusza Leclére, przez jego wspólnika Renégo Jancelyn. Znalazłem to w Neuilly u Matyldy Jancelyn, kochanki tego szanownego pana. Nie wiele tu napisano, ale zdaje mi się, że dosyć jasno.
Tu Klaudjusz przeczytał głośno wyrazy, które już znamy.
— Następnie — dodał — ten oto herb srebrny, znalazłem go w Melun nazajutrz po zbrodni w mojem czółnie, którego użył morderca do przebycia Sekwany. Znajdują się na nim dwie litery F. i L. i oddaję swoją głowę za to, że pasuje doskonale do wydrążenia w kolbie rewolwerowej, co posłużyła sądowi za powód do skazania na śmierć tego biednego, nieznanego djabła...
— Oto jest ten rewolwer — przerwał Grzegorz. — Poczekaj, zaraz zobaczymy.
Wziął blaszkę metalową i przekonał się, że rzeczywiście pasowała doskonale.
— Nie radzę — ciągnął dalej Klaudjusz — nie radzę łotrowi zapierać się, że to rewolwer nie jego, bo oto jest jego brat rodzony, który w moich oczach został wrzucony do Sekwany, pewnej pięknej nocy księżycowej i który siatką wydostałem.
Fabrycjusz zgrzytnął zębami.
— To jeszcze nie wszystko — prawił dalej marynarz — teraz musimy przejść do czego innego.
Rozwinął papier w trzeciej części spalony.
— To — odezwał się — jest dowodem innej zbrodni.
— Innej zbrodni? wykrzyknął Grzegorz z oburzeniem, gdy tymczasem Paula zasłaniała sobie twarz rękami.
— A może i dwóch innych, panie Vernier, ale mówię tylko o jednej. Papier ten dowodzi, że pan Delariviére zrobił testament na korzyść swej córki i żony i że ten nędznik usiłował zniszczyć dokument, ażeby obedrzeć dwie biedne istoty, zamordowawszy zapewne swojego wuja.
Wszyscy krzyknęli przerażeni.
— Tego ostatniego czynu nie jestem pewnym, ale wydaje mi się bardzo coś nieprawdopodobnym. W każdym razie, gdyby nawet pan Delariviére nie został jego ofiarą, i tak zasłużył, lepiej niż potrzeba na szafot, jaki mu przyobiecuję.
— I wy słuchacie tego człowieka! — zaryczał Fabrycjusz w przystępie wściekłości. — Oskarża mnie, a wy mu wierzycie! A wiecie, kto to jest ten pan Klaudjusz Marteau... wyrzutek społeczeństwa i złodziej, skazany przez sąd wojenny na pięć lat więzienia!
— Ano tak, zrobiłem głupstwo — odpowiedział Bordeplat — a ty myślałeś, że jestem takim samym, jak ty łotrem i że kupisz sobie za tanie pieniądze moje sumienie. Prawdą jest, coś powiedział. Kiedy służyłem w marynarce, skradłem z głodu bochenek chleba. Omyliłeś się, panie Leclére!... Milczałem w Melun dla tego, że obawiałem się sądowników. Obawiałem się ich w mojem położeniu, nie chciałem być wzywanym na świadka i nie módz stanąć śmiało przed sędziami... Zresztą miałem tylko przypuszczenia, pewności zupełnej nie miałem... Teraz, kiedy się przekonałem, uznałem za swój obowiązek pilnować cię, stanąć pomiędzy tobą a twojemi ofiarami, uprzedzić tych, którym zadawałeś ciosy w najdroższe ich uczucia i wydać w ręce sprawiedliwości, aby cię posłała na szafot i oczyściła pamięć tego, któremu pozwoliłeś umrzeć za siebie!... Uznałem to, panie i na nic nie zważając i niczego się, do wszystkich piorunów!... nie lękając, spełniłem swój obowiązek!...
Fabrycjusz czuł się pobitym, a widząc, że nie ma co spodziewać się litości, chciał wydać walkę otaczającym go, chciał szukać ocalenia w ucieczce.
Klaudjusz prawą ręką pochwycił go za kołnierz tak silnie, że się ruszyć nie mógł.
— Niepotrzebnie się szarpiesz! nie wymkniesz mi się — powtarzał szyderczo. — Bo chociaż do dyspozycji mam jedną tylko rękę, chociaż w drugą kulką dostałem niedawno, ale potrafię cię zmusić do posłuszeństwa!
Grzegorz teraz dopiero spostrzegł, iż Klaudjusz ma rękę na temblaku, w zamieszaniu nie widział tego zupełnie.
— Raniony jesteś! — wykrzyknął.
— Tak jest, panie Vernier.
— Przez kogo?
— Przez niejakiego Laurenta, kamerdynera pana Fabrycjusza Leclére.
— Czy czasem nie niebezpiecznie?
— O! nie, głupstwo, panie doktorze. Kulka nie wielka, bardzo łaskawie przeleciała przez ciało, nie naruszywszy wcale kości. A to najważniejsze. Prędko mnie pan wyleczy, skoro będziemy mieli czas pomyśleć o tem. Zresztą to lewa ręka jest okaleczona. Prawa jest silną, jak pan widzisz, chętnie też podejmuję się odprowadzić tego bandytę do której z cel, gdzie resztę nocy przepędzi pod dobrą strażą. Jutro rano zabiorą go agenci komisarza policji i pozbędziemy się nędznika.
Grzegorz zwrócił się do Pauli?
Co mamy robić, proszę pani? — zapytał.
— Oddać nędznika sprawiedliwości — odpowiedziała panna Baltus ze słusznym spokojem. Szukaliśmy oboje mordercy mojego brata, znaleźliśmy go, niech będą Bogu dzięki za to.
— Panie Schultz — rzekł Grzegorz Vernier — otwórz pan proszę, jedną z cel, przeznaczonych dla warjatek niebezpiecznych. Niech zamkną w niej tego człowieka i niech go dobrze pilnują.
— Ja się tego podejmuję w potrzebie! zawołał Klaudjusz Marteau, trzymający ciągle za kołnierz Fabrycjusza. — No chodź — powiedział doń — i bądź grzeczny jak obrazek, bo cię zduszę w przeciwnym razie.
Doktor pomocnik i marynarz wyszli z więźniem z pokoju. Stracił on zupełnie energię, wyglądał jak na wpół żywy i chwiał się na nogach, niby pijany.
Panna Baltus milcząca i wyniosła patrzała z pogardą na oddalającego się nędznika.
Skoro tylko drzwi się za nim zamknęły, cały ten wyraz obojętności opadł z jej twarzy, jak odwiązana maska. Młoda dziewczyna wybuchła głośnym płaczem.
— I pomyśleć tylko — zawołała z nieopisaną rozpaczą — pomyśleć, że ja kochałam tego wyrzutka... tego mordercę... pomyśleć, że się rąk jego dotykałam, że ściskałam ręce, zbroczone krwią Fryderyka, ręce, co nalewały truciznę Joannie! I zaślepiona wątpiłam o tobie, doktorze! oskarżałam cię o kłamstwo! O! wybacz mi, wybacz, błagam cię, panie Grzegorzu...
I nieszczęśliwa klęknąć chciała przed Vernierem. Ale ten odgadł jej zamiar, ujął obie jej ręce, nie pozwolił się pochylić, a przyciągnąwszy wolno ku sobie, pocałował w czoło i powiedział:
— Nie mam pani nic do przebaczenia, niczem mnie pani nie obraziła.
— Więc się pan nie gniewasz na mnie?
— Naturalnie że nie!
— Przysięgam pani.
Panna Baltus odetchnęła, przestała płakać i uspokoiła się. A po chwili milczenia odezwała się znowu:
— Jakże to być może, żeby na świecie znajdowały się podobne potwory? Po co te wszystkie podłości? Cóż za cel tych strasznych zbrodni?
— O! — odrzekł Grzegorz — przyczyny dla jakich działał ten człowiek, łatwe są do odgadnięcia. Brat pani mógł go zgubić, zabił pani brata, ażeby się uchronić od kajdan.
— A dla czego usiłował otruć Joannę?
— To także jasne zupełnie. Od chwili, jak się dowiedział, że liczymy na wyzdrowienie pani Delariviére, że mamy nadzieję dowiedzieć się od niej nazwiska skazanego, a tym sposobem odszukać prawdziwego winowajcę, postanowił usunąć ją ze świata. Miał nadto inną jeszcze przyczynę.
— Jaką?
— Nie dość mu było, że zniszczył testament swojego wuja, chciał sobie przez śmierć Joanny zapewnić spokojne posiadanie całego majątku.
— Czy przypuszczasz pan także, że zamordował pana Delariviére?
— Nie wiem, ale podzielam zdanie dzielnego Marteau, że wydaje mi się to bardzo prawdopodobnem.
— Okropne! okropne! — szepnęła młoda dziewczyna, spuszczając głowę i zakrywając rękami twarz.
Przyszła jej do głowy myśl, na którą zaczerwieniła się ze wstydu. Przypomniała sobie, że zeszłej nocy uniesiona szałem miłosnym, opierała głowę swoją na ramieniu Fabrycjusza w chwili, gdy Magdalena zadzwoniła do bramy willi.
— No, teraz kochany mój uczniu — odezwał się do Grzegorza doktor V... — powiedz mi, jak myślisz postąpić?
W sposób bardzo prosty — odrzekł młody doktor. — Jutro rano zaraz zawiadomię komisarza policji, a on spisze protokół o usiłowaniu otrucia, którego byliśmy świadkami i odda sprawę do sądu. Co do innych zbrodni, uporządkuję zeznanie dzielnego Klaudjusza Marteau i dołączę do skargi dowody, jakie tenże posiada...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.