Lekarz obłąkanych/Tom I/XVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Lekarz obłąkanych
Wydawca Wydawnictwo „Gazety Polskiej”
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Médecin des folles
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XVIII.

Pan Delariviére, znajdując, że majątek jego jest aż nadto już dostatecznym i chcąc użyć zasłużonego po tylu latach nieustannej pracy wypoczynku, postanowił zlikwidować interes i powrócić do Francji, odebrać córkę z pensjonatu Saint-Maude i nierozłączać się z nią więcej.
Termin wyjazdu został naznaczonym, miejsce na jednym z wielkich statków parowych, które przewożą podróżnych między Ameryką a Europą, zostało zamówione.
Naraz bankier otrzymał od swojego agenta list, który go wprawił w wielkie zdziwienie i ucieszył niezmiernie. Donosił mu bowiem, iż pierwsza jego żona umarła przed ośmnastu łaty w Rosji, dokąd się z Francji przeniosła. Fakt ten nie ulegał żadnej wątpliwości — agent donosił, że czeka na otrzymanie lada dzień legalnego aktu zejścia i że natychmiast wyśle go do Nowego Jorku.
Bankier zatelegrafował, aby mu ten dokument odesłano do Paryża, dokąd właśnie się udaje.
Ta niespodziewana wiadomość miała, ma się rozumieć, niezmierną doniosłość.
Przyszłość bez chmurki, bez żadnej czarnej plamki zdawała się uśmiechać Maurycemu i Joannie.
Wyjeżdżali oboje przekonani, że najzupełniejsze szczęście czekało ich we Francji.
Nasi czytelnicy wiedzą resztę.
Powróćmy do Melun, do pokoju w hotelu pod „Wielkim Jeleniem“.
— Chwała Bogu, że to sen tylko! — szepnęła Joanna po ocknięciu.
— Sen! — powtórzył Maurycy, okrywając pocałunkami ręce chorej — musiał to więc być sen bardzo straszny?
— Tak, tak, straszny... okropny! — odrzekła młoda kobieta. — Byłam obecną na własnym moim pogrzebie. Upatrywałam cię około mojej trumny, ale cię nigdzie nie widziałem. Dziecko nasze pozostało samo na świecie, pozostało sierotą... opuszczoną, pozbawioną wszystkiego.
— Rozumiem twoje położenie, kochana Joanno, we śnie nie można panować nad sobą i nie można pokonywać swoich wrażeń, ale sen to był tylko, mara próżna i nic więcej, Żyjesz, ja jestem przy tobie. Żadne niebezpieczeństwo nie grozi Edmie.
— Prawda — szepnęła Joanna. — Dzisiaj rano byłam już jednakże w wielkiem niebezpieczeństwie. Jeżelibym umarła...
— To niepodobna! — wykrzyknął bankier.
— Niestety! wszystko jest podobne, mój drogi.
— No, więc przypuszczając nawet tę szaloną niedorzeczność, dziecko nasze nie byłoby i tak opuszczone. Ja bym mu pozostał jeszcze.
— A gdybyś i ty umarł, cóżby się stało z Edmą?
Pan Delariviére zadrżał. Zdawało mu się czemś szczególnem, że Joanna śniła o śmierci właśnie w chwili, kiedy i jego umysł tą samą myślą był zajęty. Czy nie było w tem jakiegoś złowrogiego przeczucia. Nie był człowiekiem zabobonnym, więc też zaraz się uspokoił.
— Ukochana moja — powiedział — nie dręcz się niepotrzebnie. Gdybym nawet umarł, gdyby nas obojga na raz zabrakło, położenie Edmy byłoby zabezpieczone przynajmniej majątkowo.
— Jakimże sposobem? Edma nie jest wobec prawa francuskiego twoją córką.
— Przedsięwziąłem środki zapobiegające temu.
— Jakie?
Pan Delariviére wyjął z pugilaresu papier złożony we czworo.
— Co to jest? — spytała Joanna.
— Testament.
Młoda kobieta poruszyła się wystraszona i wykrzyknęła:
— Testament! Oh! jakże mnie ten wyraz pognębia... Budzi on we mnie jakieś niezmiernie smutne myśli...
— No, no, kochana Joanno! — odezwał się bankier ze śmiechem. — Wyrażenie woli mojej na piśmie nie powinno cię przestraszać... To, że napisałem testament, nie znaczy koniecznie, abym wkrótce umierał. Spodziewam się, że jeszcze dosyć długo pożyję, dla naszego wspólnego szczęścia. Od dawna powinienem to zrobić dla prostej spokojności. Dziś czuję też ogromną ulgę, zanim jednak poślę akt panu Percièr, mojemu notarjuszowi i zarazem przyjacielowi, chciałem ci go przeczytać, bo mam ci się poradzić w ważnej kwestii.
— Mnie się radzić w kwestji pieniężnej? — zapytała.
— Tak!
— A dlaczego, czyż to do mnie należy?
— Uważam majątek nasz za wspólny, tak dobrze do ciebie jak i do mnie należący, nie chcę więc w niczem rozporządzać bez twojego upoważnienia.
— Daję ci je najzupełniejsze.
— Nie, życzę sobie, abyś mnie wysłuchała i odpowiedziała, wiedząc o co chodzi...
— Mów zatem, skoro tak chcesz, lubo to zupełnie bezpotrzebne... Odpowiem ci szczerze jak zwykle...
— Jesteśmy bardzo bogaci — zaczął pan Delariviére.
— Wiem o tem.
— Daleko bogatsi, aniżeli ci się wydaje. Daleko bogatsi. Majątek nasz przenosi dwanaście miljonów...
— Dwanaście miljonów! — powtórzyła zdziwiona Joanna. Dwanaście miljonów...
— Conajmniej, ale opieram się na tej cyfrze i rozdzielam ją na trzy równe części... We względzie otóż tej trzeciej części chciałem ci się poradzić...
Bankier rozwinął papier i zaczął czytać. głośno co następuje:

„Testament.

„Działo się dnia 10-go marca 1874 roku. Ja Maurycy Armand Delariviére, urodzony w Paryżu 16 marca 1814 roku, zdrów na ciele i umyśle, skreślam ostatnią moją wolę w akcie niniejszym, który podpisałem własnoręcznie.
„Jeżeli przed zatwierdzeniem ślubów małżeńskich, według ustaw francuskich, zawartych w Ameryce z Joanną Amelją Tallandier, zakończę życie, majątek mój, dochodzący dwunastu miljonów, ma być rozdzielony w sposób następujący:
„Część trzecią, to jest cztery miljony, a nadto dom mój w Nowym Jorku, inwentarz tego domu, dzieła sztuki, jakie zawiera, konie i powozy zapisuję Joannie Amelji Tallandier,
„Drugie cztery miljony zapisuję Edmie Julji, córce Amelji Tallandier. Ta ostatnia pobierać będzie dochody z tych czterech miljonów aż do pełnoletności albo zamążpójścia swej córki.
„W razie śmierci Joanny Amelji Tallandier, część jaka jej z tego testamentu przypada przechodzi w całości na jej córkę Edmę Julję.
Chora w tem miejscu przerwała czytanie bankierowi.
— Kochany Maurycy — zawołała — jesteś najszlachetniejszym z ludzi, ale ja nie mogę się na to zgodzić.
— Dlaczego?
— Masz rodzinę... masz prawnych swoich spadkobierców.
— Mam jednego tylko siostrzeńca Fabrycjusza Leclére... nie zasługuje on wcale na to, ażeby się nim interesować, bo wiesz tak samo jak ja, że zmarnował majątek, pozostały po matce i prowadzi życie rozpustne...
— Wiem o tem, ale wiem także, że jest jedynem dzieckiem siostry, którą tak kochałeś... Ta sama krew płynie w żyłach waszych... Jakkolwiek bardzo zawinił, nie powinieneś go wydziedziczać... Nie masz prawa pozostawiać go w nędzy, skoro jesteś taki bogaty...
— Kochana żono! — szepnął pan Delariviére z rozczuleniem. — Jak ja cię znam dobrze! Jak naprzód byłem tego pewny, co słyszę...
— Słuchaj...
I zaczął znowu czytać:
„Ostatnia część mego majątku, to jest cztery miljony, należeć będą do mojego siostrzeńca, Fabrycjusza Marcelego Leclére. W razie śmierci tego ostatniego w epoce otwarcia testamentu, część jego rozdzielona na dwie równe połowy, powiększy równomiernie udziały Joanny Amelji Tallandier i Edmy Julji jej córki.
„Wykonawcą niniejszego testamentu naznaczam pana Percièr, notarjusza, zamieszkałego przy ulicy Louis le Grand Ne 9 w Paryżu, i proszę go, aby przejął na pamiątkę odemnie pierścień brylantowy, który zwykłem nosić na średnim palcu lewej ręki.
Maurycy Armand Delariviére w Melun 1874 roku.“
— Skończyłem — rzekł, składając testament i kładąc go z powrotem do pugilaresu. — Cóż, czy dobrze, czy tak jak sobie życzyłaś?
— Tak! tak... dobrze — wykrzyknęła młoda kobieta — to wielkie, to szlachetne, to godne zupełnie ciebie!
— Chociaż ta hojność dotyczy niezasługującego na to...
— Siostrzeniec twój był bardzo młodym jeszcze, kiedy utracił swoją matkę... Nie umiał oprzeć się ponętom Paryża... Wielu jest takich jak on. Zresztą, może się już poprawił...
— Joanno kochana! Jakaś ty dobra... jesteś naprawdę aniołem, nie kobietą!...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.