Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/70

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— To niepodobna! — wykrzyknął bankier.
— Niestety! wszystko jest podobne, mój drogi.
— No, więc przypuszczając nawet tę szaloną niedorzeczność, dziecko nasze nie byłoby i tak opuszczone. Ja bym mu pozostał jeszcze.
— A gdybyś i ty umarł, cóżby się stało z Edmą?
Pan Delariviere zadrżał. Zdawało mu się czemś szczególnem, że Joanna śniła o śmierci właśnie w chwili, kiedy i jego umysł tą samą myślą był zajęty. Czy nie było w tem jakiegoś złowrogiego przeczucia. Nie był człowiekiem zabobonnym, więc też zaraz się uspokoił.
— Ukochana moja — powiedział — nie dręcz się niepotrzebnie. Gdybym nawet umarł, gdyby nas obojga na raz zabrakło, położenie Edmy byłoby zabezpieczone przynajmniej majątkowo.
— Jakimże sposobem? Edma nie jest wobec prawa francuskiego twoją córką.
— Przedsięwziąłem środki zapobiegające temu.
— Jakie?
Pan Delariviére wyjął z pugilaresu papier złożony we czworo.
— Co to jest? — spytała Joanna.
— Testament.
Młoda kobieta poruszyła się wystraszona i wykrzyknęła:
— Testament! Oh! jakże mnie ten wyraz pognębia... Budzi on we mnie jakieś niezmiernie smutne myśli...
— No, no, kochana Joanno! — odezwał się bankier ze śmiechem. — Wyrażenie woli mojej na piśmie nie powinno cię przestraszać... To, że napisałem testament, nie znaczy koniecznie, abym wkrótce umierał. Spodziewam się, że jeszcze dosyć długo pożyję, dla naszego wspólnego szczęścia. Od dawna powinienem to zrobić dla prostej spokojności. Dziś czuję też ogromną ulgę, zanim jednak poślę akt panu Percièr, mojemu notarjuszowi i zarazem przyjacielowi, chciałem ci go przeczytać, bo mam ci się poradzić w ważnej kwestii.
— Mnie się radzić w kwestji pieniężnej? — zapytała.
— Tak!