Lekarz obłąkanych/Tom I/XLVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Lekarz obłąkanych
Wydawca Wydawnictwo „Gazety Polskiej”
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Médecin des folles
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XLVIII.

— Na kolbie rewolweru, którego użyłem — odezwał się Fabrycjusz — była mała srebrna blaszka, z herbem i dwiema literami F. L. Otóż tej blaszki nie było, gdy rewolwer dobyli z pod śniegu.
— Aha! — wykrzyknął Renè — to majtek tę blaszkę znalazł w czółnie... Oto dowód, o jakim wspominał.
— To bardzo prawdopodobne — potwierdził Rittner.
— W takim razie — mruknął głęboko pognębiony Fabrycjusz — w takim razie jestem straconym! Szafot mnie w takim razie nie minie.
Doktor wzruszył ramionami.
— Rzeczywiście, że nie jest to wcale dobre — rzekł — rzeczywiście popełniłeś szaleństwo, jakiego by się nie powstydziła najpierwsza pensjonarka z mojego zakładu, ale przecie nie jesteś jeszcze zgubionym przez to!... Trzeba chłodno zapatrywać się na to położenie!... Podczas sądzenia tylko niebezpieczeństwo było wielkie... Dzisiaj już prawie nie istnieje...
Dlaczego? — zapytał Fabrycjusz.
— Dlaczego? — powtórzył brat Matyldy.
— Bo tamten człowiek uznany został za sprawcę zbrodni i na śmierć skazany... Nie żyje już, dług został zapłacony, sprawiedliwość spełniona, zatem wszystko się skończyło.
— Jakto?
— A gdyby majtek rozpowiadał innym tę historję, tak jak ją nam opowiadał, gdyby to doszło do uszu władzy, czyżby nie nakazała nowych poszukiwań?
— Nie będą przecie chcieli zdradzać pomyłki swojej — odezwał się Renè de Jancelyn. Niebezpieczeństwo tkwi gdzieindziej... Jeżeli istnieje gdzie jaka rodzina tego Piotra, jeżeli ona się dowie o tych opowiadaniach marynarza, to będzie miała prawo poszukiwać rehabilitacji skazanego i zmusi do poszukiwania prawdziwego mordercy, ale to wszystko nie jest prawdopodobne i niema się czego obawiać... Potrzeba by jednakże zapewnić się czy napewno ten herb został znaleziony w czołnie.
— Zajmę się tem niezwłocznie — odrzekł Fabrycjusz — i sprytnym będzie pan Bordeplat, jeżeli zdoła zachować swoją tajemnicę.
Frantz Rittner, nie przerywając, wysłuchał do końca. Oparł głowę na ręku, zmarszczył brwi i zdawał się nad czemś myśleć głęboko.
— O czem myślisz? — zapytał go Fabrycjusz.
Doktor podniósł głowę i zwrócił się do Renègo.
— Wszak powiedziałeś, nieprawdaż, że według prawa francuskiego rodzina skazanego mogłaby, dostarczywszy nowych dowodów, domagać się nowego śledztwa?
— Tak, ale cóż to znaczy, kiedy można się założyć, że tej rodziny niema wcale.
— Skąd możesz o tem wiedzieć?
— Bo, kochany doktorze, robiłeś poszukiwania na swoją rękę i dowiedziałeś się rzeczy, o których nie wie sprawiedliwość
— Nie robiłem żadnych poszukiwań i nic nie wiem pewnego, ale rzecz jedna przyszła mi do głowy.
— Odnosząca się do stosunków skazańca?
— Tak.
— Przypuszczasz, że istnieje?
— Może...
— Nie w tej chwili... Przedewszystkiem chcę wyjaśnić moją wątpliwość.
— Jedno słowo tylko... Gdyby twoje przypuszczenia stały się rzeczywistością, czy istniałoby jakie niebezpieczeństwo dla Fabrycjusza i dla mnie?
— Bardzo nawet groźne, ale skoro przypadek oddał wam w ręce istotę, od której to niebezpieczeństwo zagraża, jest w mocy waszej każdej godziny się zabezpieczyć.
— O kim mówisz? — zawołał Fabrycjusz.
— Nie pytaj mnie i jak na teraz czuwaj tylko nad swoim marynarzem...
— Bądź spokojny!
— Tak, to co innego! — mówił Frantz Rittner, nalewając szampana w kieliszki. — Teraz wypijmy zdrowie naszego przyjaciela Fabrycjusza, przyszłego miljonera.
— Jakto miljonera? — mruknął Leclére.
— Ależ tak, mój kochany! odezwał się Rene. — Pokazuje się, że podróż do Melun będzie dla ciebie źródłem fortuny!... Zostałeś benjaminkiem bogacza wuja, który przedtem nie chciał słyszeć o tobie.
— Wuj mój rzeczywiście zbliżył się do mnie, dzięki okolicznościom, ale nie rozwiązuje mimo to swojego woreczka...
— No, no, kochany Fabrycjuszu, nie uważaj nas za tak naiwnych, bo nas upokarzasz — odezwał się doktor. — Masz nad bankierem zupełną przewagę, czego ci winszuję, a zanadto jesteś zręcznym, ażebyś sobie nie kazał dobrze zapłacić za łzy i dobre rady, jakich udzielasz... Przyznaj się, jak dobry chłopak, że ci powierza klucze od swojej kasy, a ty otwierasz sobie w jego domu niewyczerpany kredyt...
— O! moi drodzy, gdyby tak było!... Na nieszczęście mylicie się zupełnie... Mój wuj, poczciwy człowiek, ale egoista w najwyższym stopniu! Zamierzył mnie wyzyskać i wyzyskuje. Jestem u niego rodzajem tylko intendenta, sekretarza, czy doradcy...
— A więc — odezwał się Renè ze śmiechem — poradź mu, żeby ci zapisał majątek... Byłoby to dla nas wybornym interesem, ponieważ zaprzysięgliśmy na honor, że wszystkiem dzielić się będziemy wspólnie. A pomiędzy takimi ludźmi jak my przysięga znaczy to samo co podpis, a czasami więcej jeszcze.
Fabrycjusz potrząsnął głową melancholicznie.
— Nie radzę wam zbyt drogo płacić za to, co mi się dostanie z jego sukcesji!
— Dwa albo trzy miljony najmniej!
— Trzy miljony! — powtórzył młody człowiek. — Cały majątek mojego wuja dochodzi zaledwie tej cyfry!
— Możesz przecie zostać spadkobiercą jego generalnym!
— Zapominacie, że Delariviére posiada żonę i córkę.
— Żona warjatka!.. — odrzekł doktor ze złowrogim uśmiechem.
— Może się wyleczyć przecie.
— Jeżeli ja zechcę — powiedział Rittner z takim samym uśmiechem — a ja się na to nie zgodzę tak bardzo łatwo.
— Może ci odebrać pacjentkę i pomieścić ją w innym zakładzie...
— Nie wierzę temu!...
— Dlaczego?...
— Bo w twoim interesie byłoby uprzedzenie mnie o tem, a jakby stary przybył w tym celu, przybyłby już z pewnością za późno...
Rittner powiedział to sucho i tonem zdolnym ściąć krew w żyłach najśmielszego.
Fabrycjusz i doktor popatrzyli na siebie przez chwilę, poczem doktor znowu się odezwał:
— Wierzaj mi, mój drogi, że sukcesja cię nie minie.
— W braku matki, pozostanie jeszcze córka — mruknął Fabrycjusz.
— Nic nie szkodzi, chociażbyś nawet nie chciał, odziedziczysz wszystko. Ja to biorę na siebie...
— Bądź jednak ostrożny.
— Czego się mam obawiać, mój drogi?
— Odgaduję twoje plany, są one bardzo niebezpieczne.
— Bądź spokojnym! Jestem człowiekiem praktycznym: nie zapomnę, tak jak ty zrobiłeś, oderwać herbu z rewolweru, zanim go użyję! Miej baczenie na marynarza, kochany Fabrycjuszu, czuwaj nad nim z bliska. Oto moje słowa ostatnie! Ponieważ zaś upadasz ze znużenia, nie będziemy cię zatrzymywać dłużej. Jeszcze tylko kieliszek szampana i bywaj zdrów,
Siostrzeniec bankiera powstał z kanapki.
— Dobranoc! — powiedział i zapalił cygaro. — Jutro po południu będę w Auteuil, doktorze.
— Liczę na to, mój drogi.
— Do widzenia, kochany Renè.
— Do widzenia, przyjacielu.
Godni przyjaciele uścisnęli się za ręce i rozstali.
— Oto łotr, coby chciał, abyśmy pracowali na niego, a w zamian radby nam nic nie dać! — odezwał się Renè, gdy Leclére zamknął drzwi za sobą. Czyś nie tego samego zdania, doktorze?
— Najzupełniej! Czytam w jego twarzy, że coś ukrywa przed nami i marzy o wyzyskaniu nas, ale kto za wiele liczy na siebie, ten się przelicza bardzo często.
— Stare i mądre przysłowie.
— Jeżeliby Fabrycjusz, licząc na sukcesją olbrzymią, chciał zerwać naszą spółkę i uchylić się od przyjętych zobowiązań, coby było? — zapytał Renè.
— Nie uda się to wcale! Zerwanie takie jest rzeczą wprost niemożliwą. Trzymamy go już tem, co zrobił w Melun, a ja mam go lepiej jeszcze obecnie w garści, z powodu tej jego niby ciotki warjatki, którą na nasze szczęście u mnie pomieścił. Grożąc mu jej uzdrowieniem i wróceniem wujowi, zmuszę pana Fabrycjusza do podpisania układu, jaki nam tylko potrzebnym będzie. Wyciągniemy mu miljony z ognia, ale część swoją dostaniemy, a będzie to kąsek wspaniały.
Frantz nacisnął na dzwonek.
— Rachunek — zawołał do garsona, i dowiedz się, czy mój powóz przyjechał. Powóz doktora Rittnera.
Był to mały powozik czarny, nie bijący bynajmniej w oczy, ale dobrze utrzymany i przepysznie zaprzężony. Stał przed bramą.
Rittner zapłacił należność, odwiózł Renègo Jancelyn do mieszkania na ulicę Toetbout i pojechał do Auteuil.
Fabrycjusz dziwnie zamyślony jechał tymczasem fiakrem na ulicę Clichy.
— Trzymają mnie w łapach! — mruczał i zaczynam wierzyć, że mnie wyzyskają. Czychają na sukcesję po moim wuju, całe szczęście, że prawdziwej cyfry nie znają. Jak się tu obyć bez Rittnera? Jak ich użyć obydwóch, aby zrobili co potrzeba, a nic nie dostali? Noc przynosi dobrą radę. Zobaczymy to jutro.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.