Lekarz obłąkanych/Tom I/XLVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Lekarz obłąkanych
Wydawca Wydawnictwo „Gazety Polskiej”
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Médecin des folles
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XLVII.

Wziął z powrotem kapelusz i wyszedł z pokoju na ulicę. Przejeżdżał właśnie próżny powóz. Wsiadł doń i w kwadrans był już u Bretanta. Kazał sobie otworzyć gabinet № 5 i znalazł w nim dwóch przyjaciół przy resztach deseru.
Frantz Rittner i Jancelyn palili cygara z tą prawdziwą satysfakcją, jaka po zjedzeniu dobrego obiadu maluje się zwykle na twarzach smakoszów.
— Brawo! — wykrzyknął brat Matyldy — brakuje jeszcze pięć minut do jedenastej. Punktualnyś jak woźny sądowy! obawialiśmy się trochę, czy nowe obowiązki pozwolą ci stawić się na nasze wezwanie.
— List był stanowczy — powiedział Fabrycjusz — więc przybyłem, alem przeklinał was w żywe kamienie, bo umieram ze znużenia... Właśnie miałem się kłaść do łóżka...
Powiedział to i rzucił się na kanapę.
— Czy jadłeś obiad? — zapytał Rittner.
— Jadłem.
— Więc może będziesz jadł kolację?
— Nie! Proszę was, przystępujmy zaraz do rzeczy, jeżeli, jak się zdaje, macie mi coś do powiedzenia. Radbym jak najspieszniej pożegnać się z wami.
— Ależ nam się zdaje — odrzekł Jancelyn — że to ty właśnie masz nam wiele nowych wiadomości do zakomunikowania i dlatego tylko pragnęliśmy zobaczyć się z tobą.
Twarz Fabrycjusza mocno się zachmurzyła.
— Do licha!.. lepiej byście byli zrobili, pozwalając mi się wyspać... Nowiny, jakie przynoszę, nie należą do najważniejszych.
— Jakto? odezwał się Rittner — przecież objaśniając mi w Auteuil prawdopodobne przyczyny warjacji twojej ciotki, powiedziałeś mi, że egzekucja skazańca w Melun została uskutecznioną. Musiałeś jednak zamilczeć o najważniejszych szczegółach?
— Co do egzekucji to nie. Wszystko się odbyło tak, jak przypuszczałem... Z tej strony niema żadnego niebezpieczeństwa.
Renè Jancelyn pobladł.
— Niebezpieczeństwo — powtórzył — więc jest jakie niebezpieczeństwo?
Przypuszczam, albo raczej pewny jestem.
— Wytłomacz się — zawołał zaniepokojony Rittner.
— Dajże mi najprzód szampana, bo czuję gorączkę, pali mnie piekielnie w gardle.
Renè postawił napełniony kieliszek przed Fabrycjuszem a ten go duszkiem wychylił.
— A teraz — odezwał się doktor — mów a prędko! Czy jest naprawdę jakie niebezpieczeństwo i skąd zagraża?
— Z Melun... przedstawia się zaś w osobie pewnego majtka, który służy za przewoźnika u niejakiej wdowy Gallet.
Zażądano bliższego wyjaśnienia zagadki.
— Majtek ten — zaczął Fabrycjusz — w epoce wypadku mieszkał po drugiej stronie Sekwany, prawie na wprost miejsca, gdzie spełniłem to, co potrzebnem było dla naszego ocalenia.
— I... — podchwycił żywo Renè Jancelyn — ten człowiek cię widział?...
— Nie.
— Jednakże cię podejrzewa?
— I to nie...
— A więc gdzież w takim razie niebezpieczeństwo?
— Poczekaj! — Majtek ten zapamiętał przypadkiem, albo raczej dzięki pewnym wskazówkom, trafił na pewien ślad właściwy... Wczoraj, podczas przejażdżki czołnem, opowiadał mi swoje spostrzeżenia co do tego, w jaki sposób zbrodnia spełnioną została. Dowodził, że skazany jest zupełnie niewinnym, lub że był w najgorszym razie ślepem narzędziem w ręku zbrodniarza... Słuchając go, drżałem cały... musiałem dobrze panować nad sobą, żeby się nie zdradzić...
— Cóż on wykrył takiego?
— Ślady moich obcasów i podeszew, wyciśnięte na zmarzniętym śniegu, w głębi czołna, które miał obowiązek pilnować, a którego użyłem do przeprawienia się przez rzekę, aby nie przechodzić przez most i prędzej dostać się do miejsca...
— Te poszlaki nie mogą przecież świadczyć przeciwko tobie... tembardziej, że odwilż musiała już to wszystko zniszczyć zupełnie... Czy ten człowiek powiedział co sędziemu śledczemu o swojem odkryciu i swoich domysłach?
— Nie... siedział cicho... Obawia się sądu jak ognia, wykonawcy prawa przestraszają go okropnie.
— Aha!.. a dlaczegoż to tak?
— Nie wiem, ale będę się mógł łatwo dowiedzieć i dowiem się napewno.
— No, no, mój kochany — odrzekł doktor — zdaje mi się, że się niepokoisz napróżno, możesz zasypiać najspokojniej. Czy niema nic innego oprócz tej historyjki z obcasami i podeszwami od butów?
— Na nieszczęście jest coś więcej jeszcze — odpowiedział ponuro Fabrycjusz.
— Cóż takiego?
— Przewoźnik dał mi do zrozumienia, że oprócz tych wskazówek i domysłów, był w posiadaniu rzeczy bardzo ważnej, jakiegoś materjalnego dowodu o egzystencji wspólnika.
— O! do djabła!
— Naglony przezemnie o wypowiedzenie się w tym przedmiocie, myślał, że sobie z niego żartuję, że powiedział i tak już za dużo... I nie chciał już wcale gadać, nie mogłem też wyciągnąć z niego więcej ani słowa.
— Nie chciał nic powiedzieć o tym jakimś dowodzie?...
— Tak... Napróżno podchwytywałem go bardzo zręcznie, pozostał jak grób milczącym, a to milczenie pozwala przypuszczać, że ma coś w ręku istotnie.
— Początkowe jego opowiadanie powinnno cię było naprowadzić na jakiś domysł — odezwał się Renè Jancelyn.
— Szukałem, ale nie mogłem nic znaleźć.
Po chwilowem milczeniu Rittner odezwał się znowu:
— Działajmy na sposób romansopisarza Gaboirou i przeprowadźmy małe śledztwo... Zatem w czołnie odkrył majtek ślady butów twoich?...
— Tak...
— Po użyciu czołna odstawiłeś je wszak na miejsce?
— Naturalnie, ale po węźle nie marynarskim, na jaki zawiązałem statek, stary wyga poznał, że był odwiązanym podczas nocy.
— Do licha! Łotr to widocznie bardzo przebiegły |
— Głupi na oko... w gruncie jest inteligentny...
— Czy w |czołnie — ciągnął dalej Frantz Rittner, idąc za biegiem swojej myśli, nie pozostawiłeś czego przypadkiem?
— Nie miałem nic przy sobie...
— Pomyślno tylko dobrze... Bywałeś na posiedzeniach sądowych, miałeś przed oczami przedmioty przekonywujące... Zastanów się, czy z tego wszystkiego nie błyśnie ci jakie światło?...
Fabrycjusz się zastanowił.
— Nie — odrzekł po chwili — jestem najpewniejszy. Prokuratorja przedstawiła tylko trzy dowody, pugilares, bilet bankowy, jaki jeszcze Piotrowi był pozostał, rewolwer...
— A czy — ciągnął lekarz obłąkanych — czy żadnej uwagi nie uczyniono przy którymkolwiek z tych trzech przedmiotów, czy prezydujący lub też który z sędziów nie miał nic przy żadnym do nadmienienia?
Fabrycjusz pozieleniał.
— Prawda! — mruknął przerażony — była zrobioną pewna uwaga... Przypominam sobie... przypominam...
Frantz Rittner i Renè nie byli w stanie odetchnąć, tak im się udzieliło przerażenie wspólnika.
— Mów! mów! — odezwał się nakoniec doktor niepewnym głosem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.