Strona:PL X de Montépin Lekarz obłąkanych.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Fabrycjusz potrząsnął głową melancholicznie.
— Nie radzę wam zbyt drogo płacić za to, co mi się dostanie z jego sukcesji!
— Dwa albo trzy miljony najmniej!
— Trzy miljony! — powtórzył młody człowiek. — Cały majątek mojego wuja dochodzi zaledwie tej cyfry!
— Możesz przecie zostać spadkobiercą jego generalnym!
— Zapominacie, że Delariviére posiada żonę i córkę.
— Żona warjatka!.. — odrzekł doktor ze złowrogim uśmiechem.
— Może się wyleczyć przecie.
— Jeżeli ja zechcę — powiedział Rittner z takim samym uśmiechem — a ja się na to nie zgodzę tak bardzo łatwo.
— Może ci odebrać pacjentkę i pomieścić ją w innym zakładzie...
— Nie wierzę temu!...
— Dlaczego?...
— Bo w twoim interesie byłoby uprzedzenie mnie o tem, a jakby stary przybył w tym celu, przybyłby już z pewnością za późno...
Rittner powiedział to sucho i tonem zdolnym ściąć krew w żyłach najśmielszego.
Fabrycjusz i doktor popatrzyli na siebie przez chwilę, poczem doktor znowu się odezwał:
— Wierzaj mi, mój drogi, że sukcesja cię nie minie.
— W braku matki, pozostanie jeszcze córka — mruknął Fabrycjusz.
— Nic nie szkodzi, chociażbyś nawet nie chciał, odziedziczysz wszystko. Ja to biorę na siebie...
— Bądź jednak ostrożny.
— Czego się mam obawiać, mój drogi?
— Odgaduję twoje plany, są one bardzo niebezpieczne.
— Bądź spokojnym! Jestem człowiekiem praktycznym: nie zapomnę, tak jak ty zrobiłeś, oderwać herbu z rewolweru, zanim go użyję! Miej baczenie na marynarza, kochany Fabrycjuszu, czuwaj nad nim z bliska. Oto moje słowa ostatnie! Ponieważ zaś upadasz ze znużenia, nie będziemy