Przejdź do zawartości

Lekarz obłąkanych/Tom I/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Lekarz obłąkanych
Wydawca Wydawnictwo „Gazety Polskiej”
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Médecin des folles
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VIII.

— Sędzia śledczy nie był bezczynnym, zapewniam pana — ciągnął Grzegorz Vernier — i nie zamykał się w ciasnych granicach. Robił wszystko, co tylko możebnem było, ale nie osiągnął nic...
— A więc prawda doktorze — rzekł pan Delariviére — że rzadko o tak jak ta tajemniczą kryminalną sprawę. Ten skazaniec to żyjąca jakaś zagadka albo warjat może...
— Że jest przy zdrowych zmysłach, za to zaręczam — powiedział Grzegorz.
— Posiedzenia sądu musiały być niezmiernie ciekawe.
— Nadzwyczajnie. Proces trwał pięć dni z rzędu i przez te pięć dni, nie przesadzam, przynajmniej trzydzieści tysięcy osób, przybyłych z różnych stron, brało udział w tym smutnym spektaklu... Ale jak zwykle wielu było wezwanych, lecz mało wybranych.
— Czy spodziewano się wyroku śmierci?
— Tak, chociaż muszę zaraz dodać, że dyskutowano nad nim niezmiernie długo.
— A jakaż jest twoja osobista opinja doktorze? Czy sądzisz, że winnym jest ów człowiek?
Grzegorz Vernier odpowiedział bez wahania:
— Nie, nie wierzę w to zupełnie!...
Bankier poruszył się zdziwiony.
— Jakto? — wykrzyknął — pomimo tych dowodów materjalnych, o których mi powiedziałeś, przypuszczasz, że skazano niewinnego?
— Przypuszczam.
— Na czem opierasz swoje przypuszczenie?
— Na pewnych faktach, powtarzanie których zajęłoby czasu za dużo, a na które sąd i sędziowie nie zwrócili, jak mi się zdaje, dostatecznej uwagi.
— Nie mogli przecież wobec jawnych dowodów uniewinnić oskarżonego?
— Jestem zdania, że co najmniej powinni byli przyznać okoliczności łagodzące i nie wysyłać na szafot człowieka nieszczęśliwego, a może niewinnego zupełnie.
— Członkowie sądu karnego sądzą według swojego sumienia, a nie wahali się jednakże...
— Niestety nie! — odrzekł doktor, ale według mnie prawdziwą i jedyną przyczyną surowości wyroku był ten zapamiętały upór obwinionego, było to trzymanie się jego w ciemnościach...
Przypuszczano, że ten człowiek dlatego tak gwałtownie starał się ukrywać swoją przeszłość, bo nie chciał ażeby wyszły na jaw jego poprzednie zbrodnie. Sędziowie wyrokując podług sumienia, spełnili tylko obowiązek... Jestem pewny jednakże, że niejeden z pomiędzy nich nie będzie mógł spać spokojnie jutrzejszej nocy. Niestety będzie to już zapóźno trochę! Winny czy niewinny jutro stracony zostanie...
— Odwołanie się do drogi łaski nieskutkowało?
— Wczoraj właśnie nadeszła odmowna odpowiedź do sądu. Jutro rano spadnie do kosza gilotyny głowa nędznika mordercy, albo nieszczęśliwego męczennika.
Śniadanie się skończyło.
Doktor spojrzał na zegarek i wstał od stołu.
Zaraz potem obaj panowie powrócili na drugie piętro i weszli na palcach do pokoju, w którym spoczywała pani Deleriviére.
Młoda kobieta spała ciągle snem głębokim. Oddech miała regularny i zupełnie spokojny. Puls powrócił do stanu normalnego prawie. Gorączka ustępowała.
— Widzi pan — odezwał się Grzegorz — wszystko bardzo dobrze idzie...
Bankier jaśniał radością.
— Jak długo trwać będzie jeszcze ten sen dobroczynny? — zapytał.
— Godzinę... dwie najwyżej... Muszę objaśnić pana, co zrobić w chwili przebudzenia.
— Spełnię wszystko z religijną akuratnością.
— Rzecz zupełnie prosta. Skoro pani ocknie się, poda jej pan łyżeczkę tego oto lekarstwa i następnie będzie pan je dawał co kwadrans. Nie potrzebuję przestrzegać o jak największej punktualności.
Będę siedział z zegarkiem w ręku.
— Tymczasem żegnam pana, do widzenia.
— Opuszczasz mnie doktorze?
— Na krótko... Obecność moja niepotrzebna tu w tej chwili, a mam odwiedzić kilku pacjentów, niecierpliwiących się napewno moją długą nieobecnością...
— Słusznie, ale przychódź pan niezadługo.
— Przyjdę...
— I zapewniasz mnie pan, że mogę być zupełnie spokojny?
— Najzupełniej, daję panu na to słowo honoru.
Grzegorz Vernier pożegnał pana Delariviére i wyszedł z pokoju. Kiedy schodził ze schodów, tysiące myśli snuło mu się po głowie. Piękną buzię chorej bezustannie miał przed oczami.
— Czy to siostra tej, którą kocham? — zapytywał sam siebie — czy matka? Co znaczy to szczególne podobieństwo, czyżby można to przypisać tylko przypadkowi? Nie mam odwagi zapytać... Jakby się tu dowiedzieć?
W chwili kiedy doktor miał wychodzić z hotelu, cały pochłonięty myślami, omnibus kolei żelaznej zatrzymał się przed bramą. Spostrzegłszy Grzegorza Vernier, którego fizjognomja, jak powiedzieliśmy wyżej, była uderzająco piękna, a postawa, pełna elegancji i prostoty, oznaczała człowieka dobrze wychowanego, dwie kobiety się zatrzymały.
Doktor skłonił się prawie nie patrząc na nie i poszedł dalej.
Niepotrzeba było łudzić się co do tego, jaką pozycją towarzyską zajmowały nowo przybyłe.
Obie były bardzo ładne — jedna brunetka, a blondynka druga. Trochę rażąca elegancja ich wiejskich kostjumów, widoczna kokieterja, maleńkie ekscentryczne kapelusiki, prześliczne warkocze, jeden czarny jak heban, a drugi połyskujący jak złoto, rozchodzący się dookoła silny zapach perfum, duńskie rękawiczki do łokci, za duża ilość bransolet, eleganckie buciki na obcasach, na dziesięć przynajmniej centymetrów wysokich, odrębny styl ogromnych wachlarzy, zawieszonych u boku na srebrnych łańcuszkach z agrafką, wszystko to zaraz na pierwszy rzut oka zdradzało, że ładne te osóbki należały do świata wesołego, że były artystkami drugorzędnych teatrzyków paryskich.
— Ato co za prześliczna główka — odezwała się głośno prawie młoda blondynka, śledząc oczami za Grzegorzem Vernier.
— Jakiś gentleman widocznie — potwierdziła brunetka.
— Gentleman? — wykrzyknął szepleniącym głosem jeden z kawalerów, asystujących damulkom — nie znasz się widzę na gentlemeństwie, moja Adelo? Czarny surdut, czarna kamizelka, biały krawat przed godziną siódmą!... Któż się tak, proszę cię, ubiera! Gdzież w tem jakikolwiek szyk?... O, nigdy w świecie nie może taki być gentlemanem i nigdy członkiem żadnego klubu, nigdy nie może do wielkiego należeć świata... Może to adwokat, albo notarjusz, to co innego, a najprędzej, to urzędnik jakiś pogrzebowy...
— E! — zawołał drugi młodzieniec, starszy o lat cztery lub pięć od towarzysza — czy cię mucha jaka ugryzła, czy co, kochany baronie? Czego chcesz od tego czarnego surduta i białego krawata, któregoś nigdy dotąd nie widział i nie zobaczysz już prawdopodobnie nigdy? Pomyślmy nareszcie lepiej oto o śniadaniu, bo umieram doprawdy z głodu...
— Fabrycjusz ma racją! — zawołały obie kobiety. — Brawo Fabrycjuszu!
Fabrycjusz Leclére, bo tak się nazywała osobistość, którą wprowadziliśmy na scenę i która odegra główną rolę w opowiadaniu naszem, był wysokim, pięknym mężczyzną, lat dwudziestu sześciu, albo dwudziestu siedmiu, o bujnym, płowym włosie, wspaniałej brodzie, okalającej twarz bladą, orlim nosie i czarnych, ładnie oprawnych oczach.
Całość, jakąśmy opisali, była ujmującą, tem więcej, że fizjognomja Fabrycjusza Leclére, na pierwsze spojrzenie, zdawała się uśmiechniętą i dobroduszną, i robiła wyborne wrażenie, lubo dla uważnego obserwatora inaczej się przedstawiała.
Kiedy to młody ów człowiek zapomniał się na chwilę, można było przekonać się, że spojrzenie jego było fałszywe i latające, że jego uśmiech zmieniał się często w rodzaj skrzywienia bardzo złej natury.
Fabrycjusz ubrany był nader starannie, w elegancki garnitur z materjału angielskiego, i wyróżniał się tem wybitniej od swojego towarzysza podróży, barona Pascala de Landilly, syna dobrej rodziny, maleńkiej, jakby gumowej figurki, z którą zabierzemy zaraz znajomość.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.